Bosy pan/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor A. L.
Tytuł Bosy pan
Rozdział IV. Obława
Wydawca W. Dyniewicz Publishing Co.
Data wyd. 1909
Druk W. Dyniewicz Publishing Co.
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV. Obława.

Było już samo południe, kiedy gospodarz Jasiewicz, sołtys Kapuściński i nauczy­ciel Dworzecki, gwarząc między sobą o czemś bardzo ważnem dla całej wsi i gminy, posłyszeli nagle jakiś hałas i szczekanie psów. Do wsi wpadło pięciu jeźdźców ma spienionych koniach. Jadący na przedzie pochwycił u boku wiszący róg, i począł trąbić, a następnie strzelił z rewolweru.
We wsi zrobiło się wielkie zamieszanie. Trąbienie, krzyki przestraszonych kobiet, wrzask dzieci, wszystko to połączone z przeraźliwym wyciem psów wioskowych, napełniło powietrze jakimś dziwnym gwarem.
Jeźdzcy zatrzymali się tuż przed domem Szymona. Dowódca ich z rozdzieloną na dwie strony rudą brodą, z ostrogami u butów, zeskoczył z konia, wpadł do izby i zażądał czegoś śmiało do wypicia i zagryzienia; a jeden z pozostałych doręczył sołtysowi nakaz co do obławy, zalecając pośpiech, gdyż z innej wsi ludzie już byli w lesie.
Podobno zeszłej nocy pokazały się w lesie wilki, o czem jednak w Zawadach jeszcze nie wiedziano.
Kiedy jeźdźcy wyszli na chwilę do swych koni, Dworzecki rzekł do gospodarza:
— To jest Ordyniec, plenipotent naddzierżawcy Markowskiego. Zawsze mu coś strzeli do głowy. Znam go dobrze. Niedawno pobudował Markowskiemu dwa duże statki, jakby okręty, które wkrótce zatonęły na węgierskich jeziorach, nieskończone jeszcze, a i sam o mało nie poszedł z niemi na dno.
Po chwili Ordyniec wrócił do izby, a zastawszy przygotowany posiłek, zaczął jeść, przyglądając się zarazem z ukosa gromadce dziewcząt, które przez ciekawość przybiegły do Jasiewiczów. Potem przerwawszy jedzenie, zaśpiewał półgłosem:

Hej dziewczynę, co mnie nie chce,
raptem w sercu coś załechce.
Nie patrz na mnie, tak jak kotka
bo cię weźmie wnet ochotka.

Drugą zwrotkę rozpoczął kieliszkiem, a obierając tylko co podane jaja, kończył:

We trzech krają — jedno jajo,
we czterech jedzą, da jedzą.

Dziewczęta śmiały się głośno, a Ordyniec chwycił czapkę, podziękował gospodyni, Szymona ścisnął za rękę, wyszedł, dosiadł konia i pomknął za ludźmi, którzy już dobiegali lasu.
Jeszcze jeden jeździec przejechał szybko przez wieś. Był to pan Święcki. Gdy dojechał do lasu, ujrzał go tam Dydak Kostrzyca i mruknął:
— Ajeś tu koniec znalazł!
Bo trzeba wiedzieć, że Dydak był strasznie zły na Święckiego. Podjudzany bowiem przez Kłosową, podejrzywał go o bałamucenie Saluty i chodził jak waryat prawie.
Teraz w lesie nastał sądny dzień. Krzyki okropne rozlegały się dokoła, słychać było chrzęst chrustu i gałęzi a przytem zerwał się wicher, od którego zaszumiało potężnie. Przerażone ptaki i zwierzęta leśne szukały ratunku. Tu stado wron wzbija się w obłoki, krzycząc przeraźliwie, tam znów wiewiórka mknie z drzewa na drzewo... A gdyby jakiś człowiek znalazł się nagle w środku tego lasu, otoczony wrzaskliwym kołem i nie wiedząc, co to wszystko znaczy, struchlałby chyba ze strachu.
A właśnie w takiem położeniu była Salusia. Jak wiadomo, poszła tam ona z Magdą na jagody. Aby nie przeszkadzać sobie, dziewczęta się rozeszły. Teraz usłyszawszy krzyki zaganiaczy, Salusia wołała Magdy, ale napróżno. Bojaźliwa z natury, nie wiedziała, co począć. Sądziła że najgorzej tam, gdzie krzyczano, więc biegła nieszczęśliwa prosto na stanowiska myśliwych. Ani przez myśl jej jednak nie przeszło, że za chwilę może być zabita przez jakiego nierozważnego strzelca.
Aż tu rozlega się pierwszy wystrzał, potem drugi i więcej... Salusia straciła przytomność. Biegała w rozpaczy to w tę, to w inną stronę. Już słyszała trzask gałęzi, już spostrzegła przed sobą pędzącego wilka... Nagle świsnęło coś już przy niej. Dziewczyna wydała krzyk przeraźliwy i padła bez czucia.
Stało się to blisko Święckiego. Ten na krzyk kobiecy rzucił się naprzód i spostrzegł na ziemi leżącą Salusię, a obok niej przestrzelony i podziurawiony jak rzeszoto koszyk od jagód.
Kiedy Święcki wynosił z pomiędzy zarośli zemdlałą od przestrachu Salusię, usłyszał krzyk:
— Stój! oddaj mi ją!
Patrzy, to Dydak. Ten spotkał był Magdę i dowiedział się od niej, że Jasiewiczówna w lesie. Biegał więc, szukając jej.
— Oddaj ją! — powtórzył pieniąc się.
Święcki zniecierpliwiony grubijaństwem Dydaka, stanął i zawołał:
— Postąp jeszcze krok, to ci wypalę w łeb, jak psu!
Dydak nie był tchórzem, ale swe życie cenił, zaniechał więc odbierania kochanej dziewczyny. Ale też poprzysiągł zemstę śmiertelną i z tem odszedł.
Święcki tymczasem zaczerpnął wody z pobliskiego tuż obok strumyka, ocucił Salkę i posłał kogoś do wsi po furmankę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.