Bez paszportu/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Szymon Tokarzewski
Tytuł Bez paszportu
Podtytuł Z pamiętników wygnańca
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia L. Bilińskiego i W. Maślankiewicza
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kostroma, d. 2 sierpnia 1882 r.

— ...Miłość nasza dla Niej, jest czystą jak lilia... Jest bezinteresowną... Wykwitła na mogile i żądając dla Niej wszystkiego, dla siebie nie pragnie nic, a nic... Ta miłość w nasze serca wkorzeniła się tak silnie, że zgasnąć może dopiero z ostatniem ich tętnem...
— Bracie Szymonie, przerywa mi kanonik Rogoziński[1], przemawiacie, niby trubadur do umiłowanej królewny.
— Alboż nie królowę mam na myśli?
— Tak, to tak, bez kwestyi... Tylko widzicie: zawsze, osobliwie zaś, w naszem położeniu trzeba na wodzy trzymać uczucia... A sposób w jaki chcecie je zamanifestować, wybaczcie, uważam za niewłaściwy.
— To nie manifestacya uczuć, kanoniku.. Zresztą co tu gadać, widzę, że poraz pierwszy w ciągu naszego, kilkoletniego współżycia nie zdołamy porozumieć się.
Milknę.
Po chwili zaczynam nucić:

... jest kraj inny, za tym krajem.
A w tym kraju, świat mój cały,
A w kraju anioł biały...

— No! no! — przymuszonym śmiechem wybucha kanonik Rogoziński, — skoro was szafirowe anioły z szablami u boku w swoje objęcia pochwycą, z sentymentalnego szału wytrzeźwicie się dopiero kędyś, blisko Oceanu Lodowatego, pośród Jakutów.
— Jakuci?! znam ich mnóstwo. Przemiłe plemię! — Co zaś do okolic arktycznych, zawsze one budzą zaciekawienie najżywsze. Teren to do badań niezwykły...
— Waryat! jak mi Bóg miły waryat! woła kanonik, porywa pudło ze skrzypcami i do drugiego pokoju wybiega, zatrzaskując drzwi za sobą.
Ksiądz Rogoziński wcale nie tuzinkowym jest muzykiem. Swoją przepiękną grą smutne chwile wygnańcom osładzał: w Tunce, gdzie był z wielu kapłanami internowany, następnie w Haliczu, gdzie przez lat ośm, ze mną przemieszkiwał.
W tej chwili kanonik Rogoziński wykonywa jakiś, bajecznemi trudnościami najeżony utwór Sarasatego. — To znać, oddziaływa kojąco na jego nerwy, bo skończywszy grać, wraca do mojej izby i spokojnie mówi:
— Proszę was, bracie Szymonie, odłóżmy na bok retorykę, odłóżmy deklamacye, wstrzymajcie się od niewczesnych żartów, pogadajmy seryo. Odpowiedzcie mi po męzku, odpowiedźcie szczerze: czy chcecie jechać do Warszawy?
— Odpowiadam wam seryo, drogi kanoniku, odpowiadam szczerze: projekt wyjazdu do Warszawy powziąłem, skoro tylko zdjęto ze mnie nadzór policyjny i zamiar ten postanowiłem uskutecznić bezzwłocznie, gdyśmy się z obmierzłej dziury: z Halicza, do Kostromy przenieśli.
— Toć przecież manifest korononacyjny, którego się można za kilka miesięcy spodziewać, da wam swobodę zupełną.
— Da?... zkąd wiecie?... Czy moglibyście kanoniku zaręczyć, że łaski z koronacyjnego manifestu i na mnie spłyną?
Wszak ja „recydywista“ „mener rzemieślników“, jak mnie w wyroku nazwano, już z paru manifestów bywałem wyłączany.
Ksiądz Rogoziński zamilkł. Nakłada fajkę. Ja ciągnę:
— Kanoniku, wszak od r. 64 jednym gościńcem idziemy. Zdarzało się rozmaicie, bywaliśmy naprzemian przyjmowani przekleństwy i kamieniami, chlebem i solą, serdecznością, lub złorzeczeniem... Za współczucie wdzięczni, obojętni na zniewagi, — katorgę, wygnanie, tę szarą dolę z moralnym bólem nieodstępnym, a stale towarzyszącą troską materyalną, naogół znosiliśmy dość pogodnie. Bo nasze serca wciąż były zwrócone ku Polsce, bo krzepiła nas niegasnąca nadzieja powrotu...
— Tak! było tak, rzeczywiście, — przytakuje ksiądz Rogoziński.
— W ten sposób przeżyliśmy lat z górą ośmnaście. Spory szmat czasu, co?... Po odrzucanych moich prośbach do różnych władz, po tylu zawodach, szanse mego powrotu wydają się mnie coraz mniejsze... prawie żadne... A zarazem cierpliwość moja i zdolność cierpienia już się wyczerpują. A tęsknota za Ojczyzną stała się chorobą ciężką... która lada chwila mogłaby się stać szałem... Nie dostrzegliście tego?... to dowód, że jeszcze umiem panować nad sobą... Ale to już wysiłki woli ostatnie... Słuchajcie! Ten mój projekt odwiedzenia Warszawy, to nie przemijająca fantazya, to nie jakiś poryw szalony, — to rzecz obmyślona rozważnie. Zapewne okoliczności nigdy nie ułożą się przyjaźniej dla moich projektów; Kostroma spore miasto. Nikt nas tu jeszcze nie zna, wymknę się niepostrzeżenie, ani jedna żywa dusza nie zauważy mej nieobecności... A w Warszawie, moi drodzy! wszak tam ze starszych naczelników władz, już niema nikogo. Nowi stróże bezpieczeństwa, ci właśnie najgroźniejsi, ani mnie znają, ani też mego nazwiska nie słyszeli nigdy... Wśród półmilionowej ludności łatwo się ukryć, zwłaszcza, gdy kto, jak ja, tylu ma przyjaciół. Wrócę do was zdrów i cały.
— Daj to Boże! wzdycha ksiądz Rogoziński. O jedno tylko upraszam: zanotujcie to sobie dobrze w pamięci, żem wam tę karkołomną eskapadę odradzał.
— Najchętniej stwierdzam, że poważnych i wszelkich argumentów użyliście, kanoniku, aby mię do wyjazdu zniechęcić, żeście mi ten wyjazd odradzali najusilniej.








  1. patrz „Ciernistym Szlakiem”. P. W.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Szymon Tokarzewski.