Strona:Szymon Tokarzewski - Bez paszportu.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nym bólem nieodstępnym, a stale towarzyszącą troską materyalną, naogół znosiliśmy dość pogodnie. Bo nasze serca wciąż były zwrócone ku Polsce, bo krzepiła nas niegasnąca nadzieja powrotu...
— Tak! było tak, rzeczywiście, — przytakuje ksiądz Rogoziński.
— W ten sposób przeżyliśmy lat z górą ośmnaście. Spory szmat czasu, co?... Po odrzucanych moich prośbach do różnych władz, po tylu zawodach, szanse mego powrotu wydają się mnie coraz mniejsze... prawie żadne... A zarazem cierpliwość moja i zdolność cierpienia już się wyczerpują. A tęsknota za Ojczyzną stała się chorobą ciężką... która lada chwila mogłaby się stać szałem... Nie dostrzegliście tego?... to dowód, że jeszcze umiem panować nad sobą... Ale to już wysiłki woli ostatnie... Słuchajcie! Ten mój projekt odwiedzenia Warszawy, to nie przemijająca fantazya, to nie jakiś poryw szalony, — to rzecz obmyślona rozważnie. Zapewne okoliczności nigdy nie ułożą się przyjaźniej dla moich projektów; Kostroma spore miasto. Nikt nas tu jeszcze nie zna, wymknę się niepostrzeżenie, ani jedna żywa dusza nie zauważy mej nieobecności... A w Warszawie, moi drodzy! wszak tam ze starszych naczelników władz, już niema nikogo. Nowi stróże bezpieczeństwa, ci właśnie najgroźniejsi, ani mnie znają, ani też mego nazwiska nie słyszeli nigdy... Wśród półmilionowej ludności łatwo się ukryć, zwłaszcza, gdy kto, jak ja, tylu ma przyjaciół. Wrócę do was zdrów i cały.