Banita (Kraszewski, 1885)/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł (Czasy Batorego)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.

Po weselu król zaraz do Niepołomic jechał dla spoczynku, zkąd się miał znów do ulubionego udać Grodna, kędy pono pod ten czas działa lano; kanclerz zaś dla spraw różnych na zamku pozostał w Krakowie, zkąd się wybierał z żoną do Knyszyna.
O Zborowskich całkiem jakoś ucichło, chociaż na rozjezdnem, król, przy zręczności, po kilkakroć powtórzył hetmanowi, że oni wszyscy zdrajce są, że przez nich się mnoży i utrwala opór u szlachty, że oni nienawiść sieją, a nada-li się okoliczność, surowo i bez litości przeciwko nim wystąpić potrzeba.
Krzychnik znikł z Franciszkańskiej ulicy spiskując po kątach, a marszałek, choć dostawszy dwa tysiące jurgieltu, za przejednanego uchodził, równie zajadle w duszy przeciw królowi powstawał jak bracia. Ta tylko była pomiędzy nimi różnica, że on milczał i malował się, a oni ustąpiwszy knowali i nieprzyjaciół zbierali, króla czyniąc tyranem nieznośnym.
Kasztelan gnieźnieński niczego się nie domyślał i o niczem nie wiedział.
Samuelowi nie starczyło podżeganie, przygotowywanie się, i jego powszednie zabawki, więc krążył ciągle niespokojny, zagrzać nigdzie miejsca nie mogąc, a często potajemnie do Włodkowej zajeżdżając, gdzie wesoło dni parę spędziwszy, szukał potem innych rozrywek.
To jego snucie się po kraju wszakże, na pozór niewinne, cel swój miało. Nigdy i nigdzie się nie pokazał Zborowski, żeby przeciwko królowi i Zamojskiemu nie próbował ludzi sobie jednać do kupy.
Ale mu się to teraz wcale nie powodziło. Wiedziano w kraju o tej przez Zborowskich wypowiedzianej Batoremu wojnie i o postanowieniu jego, najsurowszego odwetu. Nikt się na zemstę narażać nie chciał. Surowemi słowy zbywali go ci nawet, co mieli powody do żalu i niechęć w sercu.
Szczupłą bardzo mógł około siebie zebrać gromadkę takich jak Boksicki nieznaczących ludzi, lub znanych warchołów. Mało czyniąc tajemnicy z tych przejażdżek, często po miejskich gospodach publicznie głos podnosząc, a obrońców króla napadając i lżąc.[1] Zborowski więcej sobie szkodził niż do przyszłej jakiejś roboty przygotowywał.
Z Krzychnikiem tymczasem trwała korespondencja, listy się mnożyły, a ów przebiegły podczaszy, pod wrażeniem bezsilnego gniewu, wywnętrzał się nieopatrznie.
Nieopatrzniej jeszcze listy te pan Samuel rzucał, tak że Wojtaszek je wszystkie mógł czytać, i na wąs motał. Liczone one leżały w otwartej szufladzie, lecz wszystkim do nich zaglądać było można.
Z Wojtaszkiem, którego w myśli to zabijał, to żenił Samuel, wreście koniec chciał uczynić. Sprzykrzyła mu się choć piękna Motrunka, a Anusia też nalegała o pozbycie się jej u ojca.
Wojtaszka więc z nią połączyć, dać im albo ziemi kawał, albo jurgielt, śpiewaka we dworze zatrzymując, miał już mocne postanowienie.
Jednego też dnia, a było to znowu w Białym Kamieniu, przywoławszy do siebie lutnistę, oświadczył mu Samuel, że z Motrunką się miał ożenić, przyczem mu zagroził po swojemu: — Jeżeli ci żywot miły!
Wojtaszek dumnie się rozśmiał.
— Żywot miły mi jako i wam — odparł — i Motrunka pod czas miła, ale żebym się miał żenić i nią sobie świat wiązać?
— Musisz...
— Ho! ho! — odparł Wojtaszek — ja musu nie znam... Jam wolny człek, tak jako i wy.
O mało za to porównanie nie porwał się do niego Samuel, ale ilekroć na Wojtaszka miał się rzucić, zawsze go coś wstrzymywało.
— Mówiłem ci raz, jeśli żywot miły — powtórzył — a ty wiesz, że ja nadaremno nie obiecuję. Miejże rozum, do ślubu się gotuj. Nie było ci jej bałamucić.
— Jam jej nie bałamucił — zawołał lutnista. — Chyba ona mnie... a temum ja nie winien. Wojtaszek wyżej patrzy.
— Aby tylko jeszcze wyżej nie zawisł — rozśmiał się p. Samuel. — Jeżeli ufasz, że ja ci dla twego piania życie daruję, mylisz się. Już mnie ono do łez nie pobudza, już ja nie ten, a i twój śpiew teraz brzęczenia komara nie wart.
Wojtaszek, który dumnym był tym swym głosem i kunsztem nadewszystko, rzucił się i wyszedł z izby. Samuel mu dał iść.
Braciszek Zapatelli miał tedy ślub dawać, chociaż księdzem nie był.
Na pierwsze o to wezwanie, włoch się śmiać począł i odpowiedział, że nie jest kapłanem, ale że pomimo to, ślub dać gotów, tylko on nic wart nie będzie.
— Co? dla takiego trutnia! — zawołał Zborowski. — ho! ho! ślub twój jeszcze dla niego zanadto dobry. Ja mu będę księdza lepszego szukał? Habit nosisz! Do mnie katolicki ksiądz nie pojedzie żaden.
— Pewnie, kiedy dominikanom takie wyrządzasz despekta! — zaśmiał się Zapatelli. — No! no, mnie się widzi, że Wojtaszek do ślubu nie dostoi, a trzeba będzie go wiązać, ja mu ręce tak skrępuję, że krew tryśnie.
Włocha to bawiło, że mu ślub dawać kazano.
— Taki ślub! — myślał sobie — a! czemu nie... Musi mi przecie za niego zapłacić, a jeszcze jego pieniędzy ani koloru nie znam, ni odoru!
Motrunka zapowiedziane ślubowiny wzięła na prawdę za pewne już i uchwalone... pyszniła się niemi. Ale gdy o nich mówić poczęła i nalegać na Wojtaszka, omało jej nie wybił.
Poszła na skargę do Samuela.
— Już my go uchodzimy! — rzekł jej spokojnie — tylko ty mi się gotuj, ja dzień naznaczę. Hajduków, gdy potrzeba, czterech go przyprowadzi i potrzyma, Zapatelli ręce wam zwiąże i pobłogosławi, a potem do łożnicy... i koniec.
W Wojtaszku, z którego cały dwór się wyśmiewał, mówiąc o tem weselu i prześladując go Motrunką, krew się gotowała ze złości.
Sprobował raz jeszcze prosić Zborowskiego.
— Dajcie mi pokój z Motruną, ja was proszę i mówię wam, dajcie mi z nią pokój. Jam czegoś lepszego wart...
— Chyba szubienicy! — zakrzyknął Samuel. — Słyszałeś! Dziewczynęś uwiódł, była poczciwą, mnieś zdradził, musisz przypłacić.
— Nie pobudzajcie mnie do szaleństwa — rzekł lutnista.
Samuel zawrzał, nieposłuszeństwo to go we wściekłość wprawiało, rzucił się po raz pierwszy w życiu na Wojtaszka, pochwycił za suknię, w twarz uderzył, pod nogi cisnął i zdeptał.
Ledwie mu go służba z rąk wyrwała, boby go był w śmierć zakopał, a ludzie mieli rozkaz w podobnych wypadkach ofiarę precz odnosić, bo potem, ubiwszy, cierpiał długo.
Pochwycono więc umęczonego straszliwie i ponieśli go słudzy na łóżko, gdzie wkrótce przybiegła Motrunka i już go nie odstąpiła.
Samuel ani się spytał czy żyw. Dopiero w parę dni przypadkiem się dowiedział, że go smarują i pielęgnują.
Żal mu się go nagle zrobiło. Poszedł do niego, siadł u łoża, ale Wojtaszek oczy spluszczył i patrzeć na niego nie chciał; usta zamknął, nie odpowiadał. Cyrulik mówił, że jedno żebro miał zgruchotane, ale już się zrastało. Powoli do sił powracał, ale milczał i nie mówił nic. Kilka razy sobie lutnię podać kazał, popatrzył na nią, wziął do rąk, i nim głos wydała, postawił. Zdrowie wracało, mógł już na łóżku siedzieć. Motrunka ciągle była przy nim, nie odpędzał jej, ale i z nią mówić nie chciał, i z nikim. Gdy w izbie nikogo nie było, wstawał ostrożnie, próbował się przechadzać, ręce wyciągał, w zwierciedle twarzy się swej przypatrywał. Powoli też co miał lepszych rzeczy zbierać począł i do izby znosić, ale je chował pod łóżko.
Z dworzany i służbą jak zawsze źle był, tak i teraz pozostał. Nie miał nikt nad nim litości, bo on też z nikim się dawniej nie obchodził po ludzku, a dumą zrażał każdego i szyderstwem.
Jednego dnia, gdy Samuel po łowach spoczywał, wpadła do jego izby, łamiąc ręce, Motrunka.
— Wojtaszka niema! Albo się utopił, lub kto wie co się z nim stało!
Na wołanie Zborowskiego zbiegła się służba.
Prawdą było, że Wojtaszek zniknął, ale nikt nie miał pojęcia, ani kiedy, ani jak się mógł wymknąć. Wierzchowca znowu najlepszego w stajni zabrakło, kulbaki z rzędem, a wiele rzeczy Wojtaszkowych też w izbie się nie znalazło.
W kilka dni potem, reszty niedopalone w lesie świadczyły, że je tam, uwieść nie mogąc, zniszczył.
Motrunka zachorowała z rozpaczy, ale i pan Samuel nie był rad, ani spokojny, choć pogardliwie powtarzał, iż mu lekko było, że się pozbył nieznośnego darmozjada.
Teraz nawet tęsknił już za jego śpiewem niekiedy.
Wysłani na zwiady do Złoczowa i do Lwowa ludzie, tyle tylko dojść mogli, że w istocie go widziano w mieście i na gościńcu, że nie zdawał się uchodzić, ani spieszyć, lutnię dobywał i grał i śpiewał, a ludzie mu się przysłuchiwali i zachwycali.
Tknęło coś Zborowskiego, aby listy Krzychnika przejrzał, czy są wszystkie. Zdało mu się, że żadnego nie brakowało. Odetchnął.
Do Krakowa do braci i do Piekar dał znać, aby, jeżeli się gdzie Wojtaszek pokaże, łaskawie się z nim obeszli i zatrzymywać się go starali. Ale o lutniście nigdzie nie było słychać.
Tęsknił za nim i gwałtowność swą sobie wyrzucał trochę Zborowski; wreście potrosze zabył. Miał zawsze nadzieję, że ten zbieg powróci.
Słuchu o nim nie było.
Zajęła też Zborowskich sprawa z Zamojskim, bo do niego się nateraz ograniczyli, tak gorąco, iż o wszystkiem innem zapomnieli.
Stanowczo napad na kanclerza był uchwalony. Nie kto inny go miał dokonać tylko Samuel ze swoimi ludźmi, gotowymi za nim w ogień i w wodę. Liczba potrzebna już się dopełniała.
Posłano do Knyszyna wyśledzić napewno, ilu i jakich, jak zbrojnych bierał z sobą ludzi hetman, gdy na przykład z Zamchu lub Knyszyna udawał się do Krakowa.
Wysłany na zwiady Boksicki przywiózł bardzo szczegółową wiadomość, z czego się dwór składał, ile było hajduków, czeladzi, wozów, kto dowodził, kto jechał u boku Zamojskiego. Wszystko to razem, chociaż na spokojny czas dosyć było pokaźne, nie przechodziło głów sześćdziesięciu, a Samuel tak swoim ufał, że w równej liczbie nie wahał się napaść, z tem tylko, aby na dwa oddziały była siła podzieloną i z dwu stron naskoczyła równocześnie. Lub w lesie na drodze, albo na noclegu chciano napaść hetmana, nie zbyt od Krakowa blizko.
A że zbieranie ludzi, dopełnianie dworu i cały ten zachód mógł zwracać oczy i budzić podejrzenia, puszczona była umyślnie pogłoska, którą wszędzie powtarzano, że Samuel sprzykrzywszy sobie żywot banity w kraju, miał zamiar do Włoch na wieczne wyjechać czasy, syna dla nauk w Niemczech zostawując.
Głoszono też, że Krzychnik zapewne towarzyszyć mu będzie, widząc, że w kraju, oprócz prześladowania, nic się już Zborowscy spodziewać nie mogą. Zatem oba mieli pozostać za granicą i osiąść w Malcie, jako ludzie rycerscy dla walki z niewiernymi i t. p.
Miała ta wieść pewne pozory prawdopodobieństwa, tak że jej nieznający bliżej Zborowskich uwierzyć mogli. Z jednej strony tem się ubezpieczając Samuel, z drugiej jawnie ludzi ściągał, gromadę swoich hajduków powiększał, a po gościńcach i gospodach, niemal otwarcie nieprzyjaciół króla i hetmana szukał, do siebie ich ściągając. Mało też kto wierzyć chciał, ażeby Zborowscy w kraju dając za wygranę, mieli poza granicami jego szczęśliwszych dla siebie wyczekiwać czasów.
Widywano Samuela snującego się po gościńcach, zajeżdżającego do dworów, przesiadującego po miejskich gospodach całemi tygodniami i niespieszącego z wyjazdem tym do Włoch, o którym mówiono ciągle i zawsze się on odwlekał. Dla baczniejszych jawnem to było, że upatruje i wyczekuje zręczności jakiejś, aby zamiar swój rozprawienia się z kanclerzem przyprowadzić do skutku.
Za Wojtaszkiem też kiedy niekiedy słano, śledząc, gdzieby się on znajdował i chwytano o nim wiadomości, że tam i ówdzie po dworach śpiewając i grając, zabawiał się, przenosząc z miejsca na miejsce.
Samuelowi, aczkolwiek w gotowości był i plan miał osnuty, nie tak łatwo przychodziło doprowadzić go do spełnienia, bo zawczasu nigdy wiedzieć nie mógł, kędy się uda hetman i gdzie jak długo będzie przebywać. Czatować więc musiał, języka dostawać i ubezpieczać się, aby na zbyt przeważną siłę nie rzucił się, lub w takiem miejscu gdzie pomoc rychła nadbiedz mogła.
Rzeczy więc, choć obmyślane i postanowione szły w odwłokę, a Samuelowi się to wielce przykrzyło, bo wolałby był więcej ważyć a prędzej skończyć.
Wojtaszek zaś, zepsute chłopię, nieszczęśliwy żywot wiódł opuściwszy Samuela, który dla niego nadto był pobłażającym, potem zbyt okrutnym, ale przecież dbał o niego i coś on znaczył przy nim — był mu potrzebnym.
Gdzieindziej zaś po małych dworach lutnista obudzał chwilową ciekawość, słuchano go chętnie, podziwiano, ale nigdzie na dłuższy czas lekkiego człeka nikt nie chciał zamawiać. Odprawiano go z małym podarkiem i trzeba było iść dalej. U panów a magnatów, którzy muzyki swoje mieli, nie zbywało i na śpiewakach, na cytrzystach i t. p. a nie znano się tak na muzyce, aby Wojtaszka odróżnić od innych i dać mu prym nad nimi.
Im dłużej więc trwała ta przymusowa włóczęga Wojtaszkowa, tem mocniej żałował, że porzucił pana Samuela i nie potrafił się z nim zgodzić. Do żadnej innej pracy zepsute i rozpróżnowane chłopię nie czuło się zdolnem. Umiał wprawdzie czytać i pisać, pieśni swe dla niektórych osób kaligrafował i sprzedawał, ale wszystko to na życie, do jakiego był nawykł, nie starczyło.
Uchodząc z Kamienia, chociaż co mógł z sobą w sakwy zabrał Wojtaszek, niewiele tego było, bo konia na długą podróż nie mógł obciążać. Tak więc lutnista markotny wielce, czas jakiś pokrążywszy po dworach, których panów znał z widzenia lub ze sławy, nigdzie stałego nie mogąc znaleźć pomieszczenia, bo, mimo biedy, wymagającym był, wysoko się cenił i żądał wiele, zawsze w końcu do Lwowa powracał, kędy w przedniejszej gospodzie u ormianina Szeremiego przesiadywać był zwykł. Tu maleńki alkierzyk zajmował, a dniami i wieczorami trzymał się w wielkiej wspólnej izbie gościnnej, z lutnią w ręku, pobrzękując na niej, nucąc potroszę, okazyi czekając, aby go kto do śpiewu zaprosił taki, coby potem podarkiem mu się wywdzięczył.
Trafiali się tu możni przejeżdżający, bo Szeremiego gospoda była niemal jedyną, szczególniej dla tych, co na wschód dążyli; czasem i dzień i dwa przyjmowany, pojony, karmiony, obdarzony, Wojtaszek używał dobrego bytu, ale potem chude dni długie następowały, gdy w gospodzie pospolici tylko ludzie spoczywali, a lutnista za swój miły grosz musiał posilać się i pragnienie gasić. A że u Samuela z młodu do życia bardzo dostatniego był nawykły, lada czem się nie ograniczał, trzeba mu było przysmaków pańskich, wina i konfektów.
Przykrzyło mu się więc to życie na łasce losu.
Ten i ów mu wprawdzie, głos jego posłyszawszy, obiecywał polecić go któremu z panów z Tarnowa, z Melsztyna i t. p., ale się na próżnych obietnicach kończyło.
Na dłuższe wycieczki po kraju nie stawało Wojtaszkowi ani pieniędzy, ani wytrwałości, bo rozpieszczony był, leniwy i często zrana siadłszy z lutnią na kolanach na pościeli, brząkając i dumając pół dnia strawił napróżno.
W godzinach, gdy przejeżdżający goście zwykli byli śniadać, lub wieczorach[2] u gospodarskiego stołu w wielkiej izbie, zrzuciwszy pychę z serca, Wojtaszek przywdziewał najlepszą swą odzież włoską modą, brał lutnię i szedł tam, z boku się przysiadając na ławie, pobrzękując a podśpiewując.
Naówczas gospodarz Szeremi, człek dobry, na zapytanie gości opowiadał jak to był przedziwny śpiewak i lutnista, któremu równego i na królewskim dworze było poszukać.
Zaciekawieni podróżni dowiadywali się, iż tego wędrownego muzyka, za mały podarek można było posłyszeć i poili go, karmili albo obdarzali, aby im śpiewał.
Ale się to nie każdego dnia trafiało, i na gości coraz nowych potrzebując tak pracować Wojtaszek, na swój los ciężko bolał. Więc się wymykał w świat z gospody, jeździł po dworach, a zażywszy niewczasu, powracał nazad do Szeremiego. Był tu bezpiecznym od Samuela, bo ten miał inną własną gospodę we Lwowie.
Jakie myśli chodziły po głowie nieszczęśliwemu, łatwo zgadnąć. Rachował zawsze, że Zborowskiego zdradzając, zyska coś za to u króla. Do wykonania jednak przystąpić nie mógł, potrzebował, aby go ktoś polecił i ułatwił mu. Na Franciszkańską ulicę, do Piekar, nie śmiał się udać i zadaleko mu było.
Przeciągał więc pobyt we Lwowie, o dawnym panu tu i owdzie dostając języka.
Naostatek na coś się już ważyć musiał, bo coraz mu gorzej być zaczynało. W początkach konia z rzędzikiem, którego z Kamienia uprowadził, utrzymywał w gospodzie, aby zawsze go mieć, gdy wyjechać zechce; lecz okazało się, że trzymanie go na stajni w mieście, niemal tyle kosztowało, co człowieka. Gdy więc bieda przycisnęła, musiał się postarać o to, aby wierzchowca zbyć, co mu przy pierwszej zręczności Szeremi ułatwił, sam na tem zarabiając.
Pozostawszy pieszo, gnuśne chłopię już się prawie z miasta dalej wybrać nie mogło i pozostało niewolnikiem przy gospodzie.
Ormianin też coraz się z nim poufalej obchodził a mniej go szanował, gdy Wojtaszek miał się za bardzo wielkiego człowieka. Słyszał on po świecie o tem, co głośnem było, że Ciołek u króla Aleksandra sobie głosem i lutnią łaskę pozyskał i najwyższe dostojeństwa, że Grzegorz z Sanoka niegdy śpiewem także w początku zdumiewając, do arcybiskupstwa się wznieść potrafił.
Jemu się też zdawało, że głos i kunszt do równych losów prawo mu dawały. W istocie jeden i drugi podziwiali wszyscy, ale oprócz pieśni i przygrywek nie umiał nic Wojtaszek, a dumą tak śmieszną i przesadzoną grzeszył, że nią wszystkich zrażał.
W czasie tego pobytu u ormianina, do którego co przedniejsi ludzie zajeżdżać byli zwykli dla słynnej kuchni jego, a szczególniej dwór i urzędnicy królewscy na Ruś posyłani, miał zręczność Wojtaszek wiele się dowiedzieć i nasłuchać. Nie zważano nań bardzo, gdy w kącie zasiadł, i swobodnie rozpowiadano, co po świecie krążyło.
Sprawa Zborowskich niejeden raz pobieżnie bywała wspominaną, z czego się mógł przekonać Wojtaszek, że pilne oko na nich miano, podejrzewano pilnie, poszlaki spisku chwytano, ale dowodów jawnych nie miał nikt... On zaś daleko więcej wiedział niż wszyscy i mógł łatwo naprowadzić na drogę. Lecz jak i do kogo było z tem się udać?
Osnuł już sobie, że sprzedając dawnego pana, mógł za to miejsce lutnisty otrzymać na dworze królewskim, bo choć Batory szczególnego zamiłowania w muzyce nie miał, trzymał ją przecie wedle dawnego obyczaju i dla gości.
Zwolna Szeremi z nim rozmawiając, dowiedział się całej jego historyi i o tych nadziejach, jakie żywił. Nie lubił on Zborowskich, ani chciał ich oszczędzać, ale znał ich zuchwalstwo i nieubłaganą mściwość, ostrzegł więc Wojtaszka, aby się wprzód dobrze zabezpieczył i opiekę sobie zapewnił, nimby przeciwko Samuelowi i Krzychnikowi wystąpił.
Ormianinowi i o to szło też, aby dom jego na zemstę nie był narażony. Ale już dalej lutniście czekać i ociągać się trudno było, postanowił przy pierwszej zręczności z niej korzystać.
Pora była, gdyż zjadłszy konia z rzędzikiem, potroszę sukien, które się zdawały zbyteczne, Wojtaszek już coraz musiał skromniej się posilać, a często wodą gasić pragnienie. Nawykłemu do zbytków u Samuela, życie to stawało się nieznośnem.
Właśnie o tym czasie wieści groźne chodzić zaczęły były, że się tatarowie wtargnąć na Podole zabierali; król więc i wojsko wysyłał i ciągle tędy od niego jeździli do niego z rozkazami jego urzędnicy i dowódzcy.
Z tatarami bowiem, choć poselstwami kosztownemi trapili króla, które podejmować i obdarzać musiano, nigdy pokoju być pewnym nie mógł Batory. Carzyków różnych było tylu, iż choć kilku pokój obiecywało, zawsze ich jeszcze zostało dosyć, aby znienacka wtargnąć i w jassyr ludzi uprowadzić. Baczność na nich być musiała nieustanną.
Nie było też niemal dnia, żeby ktoś z Krakowa do wojska na kresy ku Dzikim polom nie spieszył, lub z doniesieniem od wojsk do króla nie jechał. Szło tylko o to Wojtaszkowi, kogo wybrać miał, aby mu się zwierzył.
Wedle myśli swej, lutnista życzył węgra, bo ci największe mieli zachowanie u króla, a żaden z nich nie miał powodu Zborowskich oszczędzać; gdy między polakami, choć przyjaznymi i wiernymi Batoremu, wielu się mogło znaleźć takich, co z różnych powodów na Zborowskich się porywać nie byli skłonni. Z wielu pańskiemi rodzinami łączyły ich dawne koligacye, które choć dziś nie wiązały już, zawsze występować nie dozwalały krwią z sobą połączonym.
Z niecierpliwością wyczekując zręczności, Wojtaszek dosiadywał w izbie i każdego przejeżdżającego nietylko postawę badał, nie dość że mu się przysłuchiwał, ale szedł do stajen orszak zobaczyć, z ludźmi pogawędzić. Wszystko to czynił tak zręcznie, od niechcenia, jak gdyby go tylko próżnowanie ku temu pobudzało.
Zaczynały już mu te czaty się przykrzeć, gdy jednego popołudnia zajechał w kilkunastu ludzi konnych, średniego wieku mężczyzna, z którego twarzy rysów łatwo było można poznać węgierskie pochodzenie. Tylu naówczas węgrów ciągle wjeżdżało do Polski i po niej się kręciło, że ten typ był łatwym do rozróżnienia. Narodowy strój węgrów, ich uzbrojenie i rzędy na konie, ułatwiały tę dyagnozę.
Wojtaszek miał oko bystre, zaraz więc w stajni obliczywszy konie, przypatrzywszy się ludziom, oceniwszy ich uzbrojenie, mógł się domyśleć, że jechał mąż jakiś znaczny, a zatem albo od króla wysłany, lub z królem w stosunkach będący.
Był to właśnie jakby zesłany dla niego człowiek, którego mógł życzyć sobie.
Z alkierza gospodyni przez szparę we drzwiach lutnista mógł się temu panu przypatrzeć. Był w istocie węgier zamożny, wesołego oblicza, niebardzo pańsko, więcej rycersko i jako urzędnik wyglądający, żywy, dobrej myśli, podśpiewujący sobie, który ani na jadło, ani na napój nie żałował i oświadczył gospodarzowi, iż choćby dalej tego dnia na Podole mógł ciągnąć, ale znalazłszy gospodę miłą, chce sobie u niego spocząć.
Rozumie się, że ormianin nie miał nic przeciwko temu.
Z mowy cudzoziemca łamanej, bo się polszczyzną, łaciną i niemczyzną sztukował, zmiarkował Wojtaszek, że nie od dziś musi być w Polsce, a co zatem szło, że zapewne przybył z królem i do jego dworu wojskowego lub cywilnego należał.
Tak długo wyczekawszy się na zręczność, lirnik postanowił spróbować szczęścia. Wdział na siebie ostatnie już włoskie ubranie czyste i wytworne, wziął lutnię od niechcenia w rękę, i jak gdyby wcale o gościu nie wiedząc, wszedł śmiało do izby, gdzie na ławie miejsce zająwszy, nogę na nogę założył i począł brzdąkać na cytrze i nucić piosenki.
Wszystko to było obrachowane doskonale. Biegał po strunach lutni, jak gdyby nie wiedząc sam co czyni, brzdąkając od niechcenia; śpiewał i urywał coraz nowe polskie i włoskie piosnki, ale i gra i śpiew ów były na popis wybrane, aby dały wyobrażenie wielkie słuchaczowi o talencie grajka i śpiewaka.
Szło o to, czy ten, przed którym się tak wdzięczył, miał znajomość rzeczy i w niej upodobanie. Od tego zależało wszystko.
Podróżnym, o którym mowa, był ów Cobar, co królowi na łowach towarzyszył, młody przyboczny Stefana węgier, razem z towarzyszem swym Zybergiem używany ciągle do poufnych posłannictw, a właśnie teraz wyprawiony na Podole do tych wojsk, które się tam przeciwko tatarom zbierały, z rozkazami.
Szczęściem dla Wojtaszka osobliwem, Cobar nietylko lubił muzykę, ale na niej się znał dobrze, a był znużony, znudzony, więc na pierwszy dźwięk lutni obudził się, ożywił, a posłyszawszy urywek śpiewu, stanął zachwycony.
Chociaż Wojtaszek ze spuszczoną głową wcale się na niego patrzeć nie zdawał, najmniejszy ruch i oznaka wrażenia baczności jego nie uszły. Dodały mu one śmiałości, z powagą pewnego siebie kunsztmistrza rozsiadł się wygodnie, położył lutnię, ziewnął, wziął ją napowrót, począł strun próbować i palców, dokazywać sztuk różnych, i ciągle udając, że Cobara ani widzi, ani o nim wie, dla samego siebie począł nucić.
Mówiliśmy jak pięknie, gdy chciał, śpiewał, jak głosem i wyrazem pieśni umiał trafiać do serca — więc tu, gdy szło o los własny, gdy potrzeba było wywrzeć wrażenie, zachwycić, ująć sobie słuchacza, zażył całej swej umiejętności.
Cobar jak przykuty w tem miejscu gdzie go pieśń zastała stał, poruszyć się nie śmiejąc.
Wojtaszek opiewał serca swojego tęsknice w bardzo wdzięcznej kanconie, którą sam był nieosobliwie z włoskiego przepolszczył. Wiersz był słaby, ale muzyka prześliczna, a głos i wykonanie zachwycające.
Gdy już tę strunę poruszył, zażądał drugiej popróbować; lutnię otarł, włosy utrefione poprawił i od niechcenia znowu, wesołą a swawolną jakąś piosenkę dobył z piersi.
Dwa te śpiewy stanowiły sprzeczność, różniły się od siebie nadzwyczajnie, ale to podnosiło wrażenie, jakie czyniły. Cobar, który czasem na dworze króla słyszał lutnistów tych tuzinkowych, którzy trzymani byli dla formy i dla gości, a wcale się nie mogli pochwalić, aby celowali talentami, spragniony czegoś lepszego, niesłychanie był rad trafunkowi.
Obawiając się, aby mu nie uszedł grajek i pieśniarz, z którego pomocą mógł bardzo przyjemnie wieczór przepędzić, zbliżył się do niego i pozdrowiwszy, chwalić począł talent jego.
Skromnie, milcząco przyjął te pochwały Wojtaszek i śmielej tylko popisywał się dalej, nie skąpiąc głosu, ni palców. Cobar też pochwał nie skąpił, usiadł naprzeciwko i dawał znaki nadzwyczajnego śpiewem rozradowania.
Przyniósł mu wina przedniego kubek, który Wojtaszek przyjął.
Zwolna zawiązała się rozmowa.
— Takiego lutnisty tu w Polsce i ze świecą szukając, nieznaleźć — odezwał się węgier — jakże to może być, abyś waćpan nie miał miejsca stałego i tak się błąkał?
— Przepraszam miłość waszą — odparł Wojtaszek — ja bo niby miejsce przy pewnym dworze mam, i tylko teraz chwilowo...
— U kogóż w. mość jesteś? kto jest tak szczęśliwy, iż tak doskonałego pozyskał sobie lutnistę?
— Zostaję przy panu Samuelu Zborowskim — odparł wyraziście Wojtaszek.
Dosyć było Cobarowi usłyszeć to imię, aby mu muzyka i śpiewak z głowy precz poszły, a sprawa pańska zapukała do serca. Trafiała się doskonała zręczność wybadania sługi Zborowskich, właśnie pod ten czas, gdy najwięcej mówiono o ich zamiarach, o knowaniach, a podróż Samuela na Niż dała powód do pogłoski, że on się tam miał hetmanem ogłosić.
Wcale się Cobar nie spodziewał na kogo miał trafić, a śpiewak mu się wydał doskonałym do tego, aby z niego co zechce wyciągnął.
Nie pokazał, ażeby go to nazwisko miało poruszyć.
— Pan Samuel? — odparł — a gdzież on się teraz znajduje... powiadano, że go tu w kraju nie było?
— Nie było go, ale powrócił — rzekł Wojtaszek. — Niedaleko nawet ztąd jest w gościnie.
Węgier głową potrząsnął.
— Toć pewno niedarmo — rzekł — kręci się tu, bo o tatarzech słychać, ino ich nie widać... nikt tu teraz bezpiecznym nie jest.
Zagajona w ten sposób rozmowa, gdy odrazu bez przygotowania padła na pana Samuela, Wojtaszek nie miał czasu się rozmyśleć co pocznie, będzie-li udawał wiernego sługę, czy odrazu z serca zrzuciwszy brzemię, ma się przyznać Cobarowi ze swą nienawiścią, ucieczką... i położenie mu swoje odkryć jawnie.
Węgier czekając na odpowiedź, gdy się zbliżył do lutnisty, spotkał jego oczy wlepione w siebie i taki wyraz walki na twarzy, iż łatwo mógł wnieść, że śpiewak wahał się odkryć, a miał coś do odkrycia.
Powtórzył więc zapytanie:
— A no! mówcie śmiało, co tu pan Samuel porabia? Bo juści chyba z tatarami nie trzyma...
Wojtaszkowi serce w piersi zakołatało — albo teraz, lub nigdy — rzekł w sobie — dawno rzecz postanowiona.
Nie ma co go oszczędzać, zbója tego i zdrajcę! Niech za to pokutuje, co przez całe życie broił.
Mam go żałować? Albo on mnie się kiedy litował?







  1. Przypis własny Wikiźródeł  Najprawdopodobniej błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wieczerzać.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.