Antonina/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Antonina
Data wyd. 1871
Druk F. Krokoszyńska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Bełza
Tytuł orygin. Antonina
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Czy lubicie romanse, które się rozpoczynają w ten sposób:
W piękny poranek...
Albo,
W piękny wiosenny wieczór etc? Co do mnie to ja je bardzo lubię. Czuję od razu iż jest mi tak dobrze, mam słońce i powietrze, oddycham, przewiduję że będzie mową o naturze i o miłości, o młodości i o poezyi. Precz z pisarzami, którzy was wprowadzają zimową porą od pierwszego rozdziału, do ponurego pokoju, którego zimno dreszczem was przejmuje, którego nagie mury podobne są do czterech ścian grobu, a w którym nie widzicie nic więcéj jak jaką biedną rodzinę dzwoniącą od zimna zębami 1 smutnie przytuloną naokoło ostatniéj swojéj głowni.
Precz z temi pisarzami którzy na domagania się wasze rozrywek w chwilach wolnych od pracy, odpowiadają wam niegrzecznie, ukazywaniem ponuréj nędzy życia, zamiast zapoznawać was z widokiem cudów wszechmogącego Boga! Zgadzam się by dochodzili do podobnego rodzaju obrazów, ale niech do nich dochodzą tak, jak się dochodzi do suteryn, przechodząc przez pierwsze piętra, tj: obok ludzi szczęśliwych.
Z tem wszystkiem i zima ma swój wdzięk, ale pod pewnemi warunkami:
Pokoik pięknie obity z wielkiemi jedwabnemi firankami nieprzepuszozającemi w zupełności dziennych promieni, tak dalece, iż osoba znajdująca się wewnątrz nie wie na pewno jaki jest czas na dworze i czy niebo jest jasne lub pochmurne, ciepło lub zimno, miękki dywan na którym w grudniu położyć można swoje nagie nogi, obrazy śmiejące się w ramach, fotele szerokie i wygodne, kanapa na której spać można; kwiaty, materje; rysunki; wielki ogień, co sycząc oświeca, rozwesela to wszystko, utrzymując w pokoju ciepło jak w gniazdku; kobieta na pół naga, leżąca na posłaniu i nie będąca dla uniknięcia zimna przymuszoną zaciągać swoje okrycie aż na głowę, — to wszystko nie jest ani nieprzyjemnem do zobaczenia, ani niemiłem do ukazania na scenie, zwłaszcza gdy kobieta jest młoda i kiedy jest piękna.
Mimo to, zachowujemy nasze uprzedzenie do wiosny gdyż wolimy wesołość całej natury, jak odosobnionego pokoju, a przekładamy cień w miesiącu Czerwcu, nad ogień styczniowy.
Otóż w piękny majowy poranek 1834 r. pod arkadami ulicy Rivoli, przechadzało się dwóch młodych ludzi.
Była godzina jedenasta, wracali ze śniadania.
Obaj równego wzrostu, obaj zdawali się być jednego wieku. Tylko jeden z nich był blondyn, a drugi miał krucze włosy.
Blondyn nie nosił brody, a niebieskie oczy, blade jagody i twarz nadzwyczaj pogodna, — wszystko to razem wzięte nadawało mu melancholijny fizjonomję z który zresztą było mu bardzo dobrze.
Brunet miał oczy czarne, nosił faworyty i wąsy — a zapowiadał żelazne zdrowie.
Palił, — rozrywka od której wstrzymywał się drugi. Zresztą, taż sama słodycz na twarzy co i u drugiego towarzysza. Patrząc na tego dorosłego i silnego młodzieńca, nie trudno było domyśleć się iż jak wszystkie hojnie uposażone natury, gdy kogo pokochał to cała potęgą swojej istoty wszystkiemi fizyczneini siłami jak i duchowemi. Nie wiem, czy dobrze się tłomaczę: chcę powiedzieć iż był to jeden z tych ludzi których exystencyi nic nie krępuje: ani przyzwyczajenie, ani melancholia, ani nic wreszcie z tego, co zmusza ludzi do zajmowania się od czasu do czasu samemi sobą.
Blondyn nazywał się Edward Pereux; brunet nosił miano Gustawa Daumont.
Byli to dwaj koledzy z kollegium, uzupełniający wybornie jeden drugiego.
Edmund wychowany przez matkę, wdowę od trzeciego roku jego życia, miał wszystkie przyzwyczajeniu, powiem więcej wszystkie wymagania kobiece.
Gustaw, sierota od dzieciństwa, wychowany był w sposób surowy przez swego opiekuna, co dzięki silnej naturze młodziana wyszło mu na wielką korzyść.
W siódmym roku swojego życia, Gustaw umieszczony został w kollegiam; a nie wcześniej jak w piętnastym roku, pani Pereux zdecydowała się oddać do tej szkoły swojego Edmunda.
Gustaw odgadł odrazu w swym nowym towarzyszu charakter bojaźliwy i cichy dziecka wychowanego przez kobietę i natychmiast został jego opiekunem i przyjacielem. Poufałość zrodzona w tym czasie przeciągnęła się po ich wyjściu z kollegium: widywali się prawie codziennie.
Gustaw kochał Edmunda, tak jak ojciec kocha swego syna. Wiekiem, nie był wprawdzie od niego starszym, ale silna kompleksya jaką był obdarzony i opieka jaką udzielał mu w kollegium, czyniły go w oczach Edmunda o wiele dojrzalszym udzielając mu pewien rodzaj ojcowskiej nad nim władzy, — władzy, której bynajmniej nie nadużywał.
Pewnego dnia, pani Pereux rzekła do Gustawa.
— Gustawie, miej staranie o moim synu,
I od tego czasu Daumont, uważał za święty obowiązek to, co dotąd było jedną z przyjemności jego życia.
Należy dodać, iż niejednokrotnie Gustaw spotykał wzrok pani Pereux, spoczywający z jakimś niepokojem na Edmundzie.
Było to w chwilach gdy syn jej był bledszym jak zwykle i więcéj zamyślonym. W tem macierzyńskiem o los dziecka niepokoju, Gustaw czerpał nowe postanowienie, to téż niejednokrotnie mówił do pani Pereux, biorcę ją za rękę:
— Bądź pani spokojną, będę ja przy nim.
Widzicie, jaki zachodził stosunek między Edmundem i Gustawem, w dniu, w którym rozpoczynamy z nimi znajomość; wielka i szczera skłonność jednego do drugiego, nieco posłuszeństwa ze strony pierwszego, nieco protekcyjnej powagi ze strony drugiego, — oto i wszystko co było prostem następstwem okoliczności, któreśmy dopiero co wyłuszczyli.
Nasi dwaj przyjaciele przechadzali się tedy pod arkadami ulicy Rivoli, w piękny poranek majowy, rozmawiając z sobą.
Nagle Edmund zatrzymał się przed wystawą tabaczną.
— Poczekaj, rzekł do Gustawa, kupię sobie cygaro.
— Niepotrzeba, odpowiedział zagadniony, biorąc pod rękę swego przyjaciela.
— Dla czego niepotrzeba?
— Ponieważ szkodzi ci palenie.
— Przecież ty palisz!
— O! ja — to co innego. Zżyłem się z tém. Zresztą twoja matka tego sobie nie życzy.
Edmund nie odpowiedział na to ani słowa i rozpoczął na nowo przechadzkę.
Doszedłszy do ulicy Castiglione, zatrzymali się chwilkę, dla przepuszczenia pewnego jegomości, idącego w towarzystwie młodej dziewczyny.
Pomimo ciepłéj pory, pan ten ubrany był w zimowe palto. Jego spokojna fizjononija dobrze uprzedzała; mógł zaś miéć lat wieku około 50 lub 55, Włosy miał siwe, nosił kapelusz niski z szerokiem rondem, a opierał się na lasce trzcinowéj czarnéj. Powiedzmy nadto, iż chwilkę on tylko zatrzymał na swojéj osobie oczy naszych nieznajomych, — i gdyby nie pewną okoliczność, którą przytoczymy zaraz, młodzi ludzie nie ujrzeliby nawet idącéj z nim panienki.
Panienka ta, mimo bardzo ładnéj i sympatycznéj twarzyczki, zaledwie przez Edmunda dostrzeżoną została, ponieważ postępowała szybko. Co do Gustawa, — to ten patrzył w inną stronę. Młoda panienką, mogąca miéć szesnaście, lub siedmnaście lat wieku, była raczéj małego jak wysokiego wzrostu; miała na sobie szarą suknię, okrycie czarne jedwabne, słomiany kapelusz, — jak widzicie bardzo skromny kostium i bynajmniéj nie stworzony dla przyciągania oczu przechodniów.
Edmund i Gustaw mieli właśnie kontynuować przechadzkę, gdy w tem panienka dla przejścia pełnej w tém miejscu wody ulicy Rivoli, podniosła się na paluszkach i ugięła nieco sukienkę, dla uchronienia jéj od zabłocenia.
Zapytacie mnie pewno, jakimże sposobem w ten piękny majowy poranek, ulicą Riyoli była pełną wody. To bardzo proste. Prawda, że od tygodnia deszcz nie padał, ale w Paryżu jest pewne przedsiębierstwo, które cudownie deszcz zastępuje; przedsiębierstwo to podlewania ulic, tak wybornie zarabia swoje pieniądze, że wszędzie gdzie jego powózki przejdą, znajduje się już nie obfitość wody, ale obfitość błota.
Właśnie taką powózka dopiero co przeszła.
Panienka uniosła więc swoją sukienkę, tak, iż Edmund, który machinalnie śledził ją oczyma, mógł dojrzeć dwie małe stopy kokieteryjnie obute, dwie prześliczne nóżki, których objętość rozszerzała się coraz bardziéj, — co wszystko razem wzięte zapowiadało nogi, jakie już tylko na obrazach Corregia i w posągach Pradiera dają nam się widziéć.
Nie wiem dla czego, ale te małe stopy drepczące po bruku, te białe obcisłe pończochy, ta noga, któréj tylko część można widziéć, a domyślać się reszty, — wszystko to na imaginację mężczyzn wywiera wpływ nieograniczony. Więcéj powiem; — suknie, które kobiety podnoszą dla ochronienia ich od błota, są jedynemi pociechami zimy.
Edmund był takim jak wszyscy inni mężczyźni; chwil kilka podziwiał te dwie zachwycające stopy, te dwie tyle zapowiadające nogi, — poczem odezwał się do Gustawa:
— Zapewne widziałeś młodą dziewczynę, która dopiero co przechodziła z swoim ojcem?
— Nie — odrzekł Gustaw.
— Która tam idzie, mówił Edmund, ukazując panienkę.
— Czy piękna? zapytał pierwszy.
— Zachwycająca, mój drogi; patrzno, co za piękne stopki i godne podziwu nóżki! Gdybyśmy za nią poszli? dorzucił bojaźliwie Edmund.
— A to po co?
— Tak sobie, dla śledzenia jej.
— Do kata! to mi przyjemność; i do czego cię doprowadzi śledzenie dziewczyny, idącej ze swoim ojcem?
— Do niczego; ale ponieważ przechadzamy się, to przechadzajmy się lepiej w towarzystwie tych dwóch ładnych nóżek.
— Jak skoro dojdzie do Tuiljerjów, spuści sukienkę i nie będziesz nic widział.
— Wtedy przejdziemy przed nią i przyjrzemy się jej. Potem dowiemy się gdzie mieszka.
— To bardzo pożyteczne!
— Kto wié?
— A więc idźmy za nią, ponieważ to cię bawi, a nie mamy nic lepszego do roboty.
Nasi przyjaciele przyspieszyli kroku i wkrótce byli tuż za młodą panną i starym jegomościem, który raz znalazłszy się w ogrodzie Tuiljerów i nie lękając się powozów, ani dla siebie, ani dla swojej córki, podniósł okulary i wyciągnąwszy dziennik z kieszeni, zaczął go czytać, postępując powoli, w kierunku królewskiego mostu.
Panienka zamknęła parasolkę, i postępowała obok niego.
Pereux i Daumont szli za niemi ze swojemi spostrzeżeniami na ustach.
— To pewno żona tego pana, mówił Edmund.
— Czyś ty oszalał?
— Widziano przecież starców zaślubiających młode dziewczęta.
— Tak, ale widzisz, że tą nie jest mężatką.
— I z czegóż to tak widzę?
— Ze wszystkiego, mój drogi; ona nie ma ani układu, i, ani wieku, ani zakroju nawet na mężatkę.
— Cokolwiek bądź, musi być śliczna. Przejdźmy, aby jéj zajrzéć w oczy.
— Przejdźmy.
Młodzi ludzie przyspieszyli kroku, a przeminąwszy cokolwiek swoich nieznajomych, odwrócili się nieco, jak robią wszyscy, którzy chcą zobaczyć osoby, znajdujące się z tyłu.
Poruszenie i zamiar ich nie uszły baczności panienki, która téż bez nienaturalnéj pruderyi i najprościej w świecie spuściła oczy, aby nie patrzéć wprost Edmunda i Gustawa.
— Ah! jakaż piękna! odezwał się pierwszy.
— — W istocie potwierdził drugi; ma ładną główkę, wielkie oczy i wspaniałe włosy.
— Jesteś więc niezadowolony, że postępujemy za nią?
— Nie; ale przyznaj, że to nas do niczego nie doprowadzi.
— To nas doprowadzi do zobaczenia ładnéj kobiety, czego nie trzeba zbyt nisko cenić.
I pomimo woli, Edmund obejrzał się po za siebie. Tym razem piękne dziecko zaczerwieniło się. Żenowały ją te ciągle spojrzenia.
Stary jegomość zaczytany w swoim dzienniku nic nie widział.
— Nie spoglądaj że tak często na nią, rzekł Gustaw, to może się jéj niepodobać.
— Masz rację; cofnijmy się za nią, nie będzie wiedziała iż ją śledzimy, podczas, gdy będziemy mogli dowoli nasycać nasz wzrok jéj widokiem. Oby tylko ulice były ciągle podlane, a oni daleko mieszkali!
Edmund i Gustaw zatrzymali się, ale w taki sposób, iż młoda dziewczyna pojęła odrazu dla czego to uczynili, a jakkolwiek ich niewidziała i niesłyszała, była z tem wszystkiem pewną, iż wstępują w jéj ślady.
Nic nie przeszkadza kobiecie odgadywać takie rzeczy.
Nasza panienka czuła się śledzoną; chciała się o tém przekonać.
Czy to przez kokieterję?
Zapewne nie; płynęło to raczéj z ciekawości, i z tego porywu próżności, od którego nie jest wolna żadna panna.
Kobieta rzadko gniewa się o to gdy ją śledzą, nadewszystko kiedy wié dobrze, jak osoba o któréj w téj chwili mówimy, iż niczem w świecie nie upoważniła téj galanteryi niedyskretnéj i że ma do czynienia ze światowemi ludźmi, niezdolnemi do nieprzyzwoitéj zaczepki, będącéj w złym tonie.
Być może, iż nasza bohaterka nie rozumowała tak, jak my w téj chwili, ale o czem możemy zapewnić i co jeszcze powtarzamy, to to, że ciekawość młodych ludzi bynajmniéj jéj nie gniewała.
Młode dziewczęta lubią te małe awanturki, których wiedzą że niepotrzebują się lękać, które im dwodzą, iż są kobietami, które opowiadają między sobą, puszczając wodze wyobraźni, kiedy są same wieczorem, ze swemi myślami i nadziejami.
Tak więc heroina nasza, pragnęła przekonać się, czy postępują za nią młodzi ludzie. Pragnąć — było łatwo, ale dowiedzieć się bardzo trudno, nie dla tego, że mogła się lękać by ojciec nie spostrzegł, ale ponieważ nie chciała aby młodzi ludzie odgadli jéj ciekawość i wyciągnęli z tego jaką pomyślną dla siebie wróżbę.
Zastanowiwszy się chwilkę, zdjęła powoli rękawiczkę i puściła ją na ziemię, poczem niby nie spostrzegając zguby, postąpiła kilka kroków.
— Co za piękna sposobność! zawołał Edmund.
I wyrywając się z objęć towarzysza pospieszył podnieść rękawiczkę, właśnie w chwili, gdy panienka uważając snąć czas ubiegły za zbyt długi, zdawała się spostrzegać swoją stratę.
— Przepraszam panią, odezwał się nasz młody człowiek, uchylając kapelusza i pożerając ją niemal swoim wzrokiem; oto rękawiczka, którą pani upuściłaś.
— Dziękuję panu, wybąknęła młoda dziewczyna, czerwieniąc się i spuszczając oczy.
I odebrała rękawiczkę.
Stary, spostrzegłszy córkę rozmawiającą z nieznajomym, zatrzymał się, spojrzał na nią i zapytał:
— Co to jest?
— Mój ojcze odrzekła dziewczyna, — oto ten pan byt tak łaskaw, że podniósł i oddał mi rękawiczkę, którą upuściłam.
Starzec podziękował Edmundowi, nie spojrzawszy nań nawet i wrócił do swego dziennika.
Potem małem zajściu, Edmund powrócił do Gustawa, który go zapytał.
— Jest-żeś zadowolony?
— Zachwycony, mój drogi; ta mała jest cudowna i nie jestem zarozumiały, ale sądzę, że to, com uczynił, nie musiało jej się niepodobać.
— Uczyniłeś rzecz bardzo prostą.
— A mimo to, nie czuję prawie serca w mojem łonie.
— Szalony, szalony! No teraz powracajmy do domu.
— Za nic w świecie, — chcę wiedzieć gdzie mieszka.
— Chcesz jeszcze iść za nią?
— Nie zatrzymam się na tak pięknej drodze.
— Potem co zaszło, jest nieprzyzwoitem, abyś postępował tą drogą co i ona.
— A kto o tem będzie wiedział?
— Ona.
— Jakim sposobem?
— Nim dziesięć minut upłynie, znajdzie sposobność obejrzenia się po za siebie. Ja dobrze wiem co to są te małe niewiniątka.
— Chcę aby wiedziała iż za nią idę.
— Ale to cię do niczego nie doprowadzi.
— Nikt nie wié, co się stać może.
— Przecież nie przedstawisz się w jej domu.
— Nie.
— Przecież nie będziesz do niéj pisał.
— Nie; ale będę wiedział gdzie mieszka. Będę krążył około jej domu, i, nie mając potrzeby mówienia z nią, ani pisania do niéj, na skutek częstego spotykania mnie na swojej drodze, zrozumie, że jestem w niéj zakochany, a to będzie miało swoje znaczenie.
Wreszcie lubię platoniczne miłości. Nadejdzie dzień, gdy moja mała pójdzie bez wątpienia za mąż. Mąż nie jest tem, czem jest ojciec, mężatka nie jest tem czem jest panna, — wtedy każę się jéj przedstawić i będę dobijał się o jéj względy.
— Do djabła, zdaleka na rzeczy patrzysz.
Podczas téj rozmowy, ojciec z córką wyszli z ogrodu Tuiljeryjskiego i skierowali się na most Królewski, gdzie jest zawsze pełno spacerujących. Piękne dziecko pomyślało sobie, że mogłoby śmiało obejrzeć się po za siebie wśród tylu przechodniów, bez obawy bycia widzianą. Spojrzała więc szybko i o dwadzieścia kroków ujrzała dwóch młodych ludzi, których wzroku nie uszła jéj ciekawość.
— Spojrzała, — rzekł Edmund.
— Przepowiedziałem ci to, odgadnął Gustaw.
— Ale mój drogi, wszak nic nie byłoby w tém dziwnego, gdyby była mężatką.
— Tego starego?
— Nie; nazywała go ojcem; ale innego. Ileż to kobiet w jéj wieku już jest zamężnych! Zresztą, dowiemy się o tem.
Dwaj młodzi przyjaciele spędzili resztę czasu, na robieniu możliwych przypuszczeń, a Edward przypominając sobie jakiem spojrzeniem dziękowała mu panienka ża oddanie rękawiczki, w wyobraźni swéj gromadził mnóstwo prawdopodobieństw pochlebnych dla siebie, których jednak z tego właśnie powodu nie mógł przełożyć towarzyszowi.
Pospieszmy dodać, iż Edmund bynajmniéj nie był zuchwałym, — i że przeciwnie był w miłości bojaźliwym i zastanawiająco niedoświadczonym. Otóż, kto się na miłości wcale nie zna, ten może robić na jéj rachunek tyle przypuszczeń, jak ten, kto się na niéj zna zbyt dobrze.
Stary jegomość z piękną małą skierowali się na ulicę Bac, poczem weszli na lewo w ulicę Lille i zatrzymali: się przed domem z № 18-tym.
W chwili otwierania drzwiczek tego domu, młoda dziewczyna znowu się obejrzała i znowu spostrzegła dwóch młodych ludzi.
— Co oni teraz uczynią? pomyślała sobie.
A ponieważ, — i ona także nie znała się nz miłości, nie pomału zaczęła się obawiać, aby historja z rękawiczką nie była czasami powodem zbytniéj lekkomyślności, i nie świadczyła o popełnieniu przez nią nierozważnego błędu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: Stanisław Bełza.