Przejdź do zawartości

Święty/Część III/Rozdział czternasty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ CZTERNASTY.

Przed przyjściem Leili, Fort leżał blisko godzinę śpiąc, nawpół na jawie. Śnił mu się dziwny i cudownie wzruszający sen. W niepewnem świetle ni to nocy ni to poranku widział długą szarą linję — całą długość francuskiego frontu. Tyraljera sunęła naprzód krótkiemi skokami, następnie po chwilowej pauzie cofała się nieco, by znów przeć dalej naprzód, bez przerwy, bez ustanku; przy każdem posunięciu wszystkie głosy, a między niemi i jego własny krzyczały: — Hurra! Anglicy! Hurra! Anglicy! — Porywał go za sobą tłum tych niewyraźnych postaci, poruszających się w szarem świetle, pulsowanie i wrzawa, cudowna rytmiczność nieustających posunięć, równie niepowstrzymana, jak pęd wzbierającej fali; przepełniało go nawskroś wspaniałe, fascynujące uczucie; życie było niczem, śmierć niczem. — Hurra! Anglicy! — W tym swoim śnie czuł, że on i ojczyzna — to jedno, czuł się cząstką każdego z tych długich atakujących szeregów, prących naprzód w krótkich urywanych podrzutach, dalej i dalej. Z samego środka tego upojnego snu wyrwał go hałas uliczny, zamknął jednak znowu oczy w płonnej nadziei, że będzie śnił dalej do końca. Ale sen nie wrócił; zapalił więc fajkę i leżał dalej, rozmyślając nad płomiennym, fantastycznym realizmem sennego widziadła. Śmierć była niczem, byleby tylko ojczyzna żyła i odniosła zwycięstwo. Na jawie nie dochodził nigdy do tak jasnego poznania samego siebie. A ile zadziwiającej prawdy wplotło się w fantastyczne senne mamidło, zupełnie, jakby ktoś starał się przekonać śpiącego wbrew jego własnym zapatrywaniom. Wtem delikatny kwiat uderzył go w czoło i usłyszał głos Leili:
— Jimmy!
Kiedy odeszła, myślał jedynie ze zmęczeniem: — Mój Boże, więc się znowu zaczęło! — I cóż zresztą za różnica, skoro poczucie lojalności i litości odgradzało go od tego, za czem jego serce tęskniło; pragnienie jego było niedorzeczne i równie nieosiągalne, jak księżyc. Więc cóż za różnica? Jeżeli sprawiało jej przyjemność kochać go, to niech ten stan rzeczy trwa dalej! A mimo to przez cały czas swej drogi pod platanami, zdawało mu się, że Noel idzie przed nim w takiej odległości, że nie zdoła jej dogonić, i myśl, że nie będzie mógł nigdy iść u jej boku bolała go okrutnie.
Dwa dni później, wróciwszy wieczorem do domu, zastał list pisany na papierze o zaokrąglonych brzegach, z marką pocztową w Plymouth:

„Bywaj zdrów, a gdy na wieki,
„To na wieki bywaj zdrów“
Leila“.

Przeczytał list i doznał prawdziwie okropnego uczucia, tak, jakby był oskarżony o zbrodnię i nie wiedział sam, czy ją popełnił, czy nie. Starał się opanować myśli, wziął dorożkę i pojechał do mieszkania Leili. Było zamknięte, ale podano mu jej adres; jakiś bank w CapeTown. Był więc wolny. Oszołomiony i przejęty wyrzutami sumienia naprzemian z uczuciem ulgi, usłyszał, że woźnica pyta, dokąd ma dalej jechać: — Z powrotem. — Nim jednak ujechał milę, zmienił adres pod wpływem impulsu, którego już w następnej sekundzie szczerze się wstydził. To, co czynił, było doprawdy tak samo nieprzyzwoite, jakby z pogrzebu swej żony jechał do buduaru innej kobiety. Kiedy stanął na starym placu i słowa „Do wynajęcia“ rzuciły mu się w oczy, uczuł dziwną ulgę; zrozumiał, że nie zobaczy tej, za której widok przed chwilą oddałby rok życia. Odesłał dorożkę i stanął przed bramą, zastanawiając się, czy ma zadzwonić. Ujrzał w oknie twarz służącej i zdecydował się. Pan Pierson wyszedł, panienki wyjechały. Poprosił o adres pani Laird, skierował się do powrotu i prawie że wpadł w ramiona Piersonowi. Powitanie było sztywne i obce. — Czy on wie, że Leila odjechała? — pomyślał. — A jeżeli tak, uważa mnie pewnie za ostatniego szubrawca. Ale czy nim jestem? Czy nim jestem?
Po powrocie do domu usiadł, aby napisać do Leili. Patrzył może przez godzinę na kartkę papieru i na trzy napisane przez siebie linijki:
„Moja droga Leilo,
„Nie potrafię Ci wyrazić uczuć z jakiemi czytałem Twój list...“
W końcu podarł list. Nic nie mogło być dość odpowiednie, nic dość przyzwoite. Niech zmarła przeszłość pogrzebie swych zmarłych — zmarła przeszłość, która nigdy nie była żywą w jego sercu! Na co się zda udawać? Zrobił, co było w jego mocy, by się zachować przyzwoicie. Na co się zda udawać?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.