Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cięstwo. Na jawie nie dochodził nigdy do tak jasnego poznania samego siebie. A ile zadziwiającej prawdy wplotło się w fantastyczne senne mamidło, zupełnie, jakby ktoś starał się przekonać śpiącego wbrew jego własnym zapatrywaniom. Wtem delikatny kwiat uderzył go w czoło i usłyszał głos Leili:
— Jimmy!
Kiedy odeszła, myślał jedynie ze zmęczeniem: — Mój Boże, więc się znowu zaczęło! — I cóż zresztą za różnica, skoro poczucie lojalności i litości odgradzało go od tego, za czem jego serce tęskniło; pragnienie jego było niedorzeczne i równie nieosiągalne, jak księżyc. Więc cóż za różnica? Jeżeli sprawiało jej przyjemność kochać go, to niech ten stan rzeczy trwa dalej! A mimo to przez cały czas swej drogi pod platanami, zdawało mu się, że Noel idzie przed nim w takiej odległości, że nie zdoła jej dogonić, i myśl, że nie będzie mógł nigdy iść u jej boku bolała go okrutnie.
Dwa dni później, wróciwszy wieczorem do domu, zastał list pisany na papierze o zaokrąglonych brzegach, z marką pocztową w Plymouth:

„Bywaj zdrów, a gdy na wieki,
„To na wieki bywaj zdrów“
Leila“.

Przeczytał list i doznał prawdziwie okropnego uczucia, tak, jakby był oskarżony o zbrodnię i nie wiedział sam, czy ją popełnił, czy nie. Starał się opanować myśli, wziął dorożkę i pojechał do mieszkania Leili. Było zamknięte, ale podano mu jej adres; jakiś bank w CapeTown. Był więc wolny. Oszołomiony i przejęty wyrzutami sumienia naprzemian z uczuciem ulgi, usłyszał, że woźnica pyta, dokąd ma dalej jechać: — Z powrotem. — Nim jednak ujechał milę, zmienił adres pod wpływem impulsu, którego już w następnej sekundzie szcze-