Zygmuntowskie czasy/Tom IV/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygmuntowskie czasy
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
ZAKOŃCZENIE.

Zbliżamy się do końca naszej powieści, nie pozostaje nam tylko kilka słów jeszcze powiedzieć o losie osób, któreśmy w ciągu jej poznali.
Z pomocą kasztelana i starosty Firleja wynalezieni i zatrzymani zostali dworzanie zbiegli księcia, ich świadectwo, choć nie ze wszystkiem uniewinniło pana Czuryłę, okazało się, że chciał walki, że do niej wyzwał obelgą wprawdzie, ale sam na sam walcząc uczciwie; ranny niebezpiecznie w pojedyńczej walce, nie w zasadzce, położył Sołomereckiego. Ukryty u Gronoviusa i Durana, przyszedłszy do siebie, wywieziony został na Ruś przez ojca, który się na zawsze także z Krakowa oddalił.
Książe Stanisław nic nie wiedząc o tych wypadkach, bawił ciągle na Litwie u Sapiehów; przybycie matki, która uspokojona o niego pospieszyła połączyć się z dziecięciem, wróciło mu swobodę, nazwisko i postawiło go na właściwym stopniu. Pamiętny opieki Sapiehów, z wdzięcznością porzucił ich dwór, udając się na Ruś, zkąd później wyjechał wedle zwyczaju za granicę, dla spędzenia młodości na dworach cudzoziemskich, na gonitwach, turniejach i dobrowolnych wyprawach wojennych.
Los jego przyszły nam nie wiadomy.
W rok po opisanych wypadkach, księżna Anna z podziwieniem powszechnem oblekła suknię zakonną; nikt nie mógł pojąć powodu tego poświęcenia, lecz szeptano po cichu, że ofiarowała rękę swoją obrońcy i przyjacielowi młodości, a ten ją z szlachetną bezinteresownością, jako nagrodę, której godzien nie był, odrzucił.
Co się później stało z nim? nie wiemy także. Pochowawszy ojca, puścił się w świat; służył zapewne ochotnikiem za granicą, gdyż w kraju nie słyszano już o nim.
Pani Marcinowa z panią Janową siedziały długo: jedna w zielonym swoim straganie, druga w budce nie malowanej, na Rynku Krakowskim. Marcinowa wydała córkę za bogatego mieszkańca i kupca, a nareszcie podstarzawszy przeniosła się do córki, pomagając jej tylko w zarządzie domowym. Pani Janowa uzbierawszy pieniędzy, kupiła kamienicę i doczekała słodkiej zemsty urągania swoim prześladowcom, przepychem ciężko wprzód zapracowanym.
Pudłowski, Senjor, całe życie robił skrzydła i nigdy dokończyć ich nie mógł; zawsze były albo za małe dla podniesienia człowieka, albo za wielkie do podźwignienia przez niego.
Hahngold zniknął wkrótce z Krakowa, zostawując po sobie pamięć na długo u żaków, których oszukał w ostatnich wypłatach daniny pobieranej na ich korzyść u żydów.
Urwis nad wszelkie spodziewanie wyszedł na człowieka i zasiadał z wielkim applauzem w Magistracie Krakowskim, gdzie się mianowicie dowcipem i przebiegłością a szybkością sądu odznaczał.
Lagus zgnił w barłogu jakimś.
Pleban Zębociński umarł jak żył świętobliwie, przeżywszy długie jeszcze lata w spokojnem swojem zaciszu. Napróżno ofiarowano mu kanonije i urzędy, on je z pokorą odrzucił, błagając, by go od parafian nie odłączano. Organista znalazł śmierć na dnie kufla, w któren tak ciekawie zaglądać lubił.
Pan Krzysztof Pieniążek zaciągnął się później do wojska i służył długi czas w Inflantach i przeciw Moskwie. Łęczycanin upodobawszy wielce Marzec u Krzaczkowej, uczęszczał nań bardzo długo. Sławny ten Marzec przyprawił go nareszcie o wielkie strapienia w życiu. Niestety! najczęściej giniemy od przyjaciół naszych. Rozpowiemy jak się to stało.
W początkach skutki napoju były na oko pożądane i szczęśliwe. Szlachcic wzdymał się, żył, rumieniał, lice jego czerwieniało, nos także. Po niejakim czasie rumianość przechodzić zaczęła w siność, otyłość w zdęcie; piękne barwy nosa wyrastającemi na nim skaziły się brodawkami. Nogi ociężały mu i pobrzękły, praca stała utrapieniem, bo ani chodzić, ani ubrać się sam, ani na koń siąść nie mógł, ani wreszcie szablą zamachnąć zręcznie, jak to dawniej bywało. Z trwogą poglądał na rosnący brzuch, który mu pod gardło coraz bardziej podchodził, pas wprzódy kilka kroć obstający, teraz ledwie na półtora obwinienia wystarczał, suknie pękały i groziły sprawieniem nowych.
Najgorzej że nie było za co. Koń, kulbaka, zapasne kontusze i żupany posprzedawane zostały z kolei i poprzepijane u Krzaczkowej. Czerwone buty nawet zastawione Kurdybanikowi, w kuflu utopione nareszcie.
Jeszcze nieco grosza pozostało do przepicia, gdy fatalne wypadki u Krzaczkowej zaszły. Niespodziewanie, nieprzewidzianie, niepojęcie, nagle Marzec tak pogorszał, tak się zepsuł, że go pić już szlachcicowi nie wypadało. Poszedł do drugiej szynkowni, i tam to samo, do trzeciej, to samo; obszedł Kraków, Kazimierz, Stradom, wszędzie Marzec zepsuty, kwaśny, niegodny wielkiego imienia swego, niegodny! Cieńkusz, lura, bezeceństwo!
Widząc to szlachcic ręce załamał i oddał się czarnej rozpaczy. Żyć nie mógł na świecie, smutnie począł przepowiadać jego blizki koniec, poglądał obojętnem okiem do koła, płakał, aż nareszcie umarł. Przykro nam wyznać, że pogrzeb jego był mniej niż skromny. Trumna tego zasłużonego człowieka z czterech sosnowych desek zbita, nie malowana, na wozie wieziona; za wozem nikogo. Stary dziad, baba i kilku pobożnych kapników.
Pozostałości Łęczycanina, składające się z dzbanka nadtłuczonego, szklanki rozbitej, dwóch koszul podartych i batożka, pamiątki zachowanej od sprzedaży konia i kulbaki, rozchwytane zostały niegodnie po jego zgonie. Rodzina ani puścizny, ani nawet wieści o śmierci krewnego nie otrzymała.
I koniec. Tak jest, koniec nareszcie. Nie powiemy wam wzorem starożytnych, plaudite cives, bo to by było i zbyt zarozumiale i nadto pogańsko, i wolemy staropolskim krojem, jak gospodarz gościom po obiedzie, z ukłonem pokornym szepnąć:
Wybaczcie!!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.