Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kontusze i żupany posprzedawane zostały z kolei i poprzepijane u Krzaczkowej. Czerwone buty nawet zastawione Kurdybanikowi, w kuflu utopione nareszcie.
Jeszcze nieco grosza pozostało do przepicia, gdy fatalne wypadki u Krzaczkowej zaszły. Niespodziewanie, nieprzewidzianie, niepojęcie, nagle Marzec tak pogorszał, tak się zepsuł, że go pić już szlachcicowi nie wypadało. Poszedł do drugiej szynkowni, i tam to samo, do trzeciej, to samo; obszedł Kraków, Kazimierz, Stradom, wszędzie Marzec zepsuty, kwaśny, niegodny wielkiego imienia swego, niegodny! Cieńkusz, lura, bezeceństwo!
Widząc to szlachcic ręce załamał i oddał się czarnej rozpaczy. Żyć nie mógł na świecie, smutnie począł przepowiadać jego blizki koniec, poglądał obojętnem okiem do koła, płakał, aż nareszcie umarł. Przykro nam wyznać, że pogrzeb jego był mniej niż skromny. Trumna tego zasłużonego człowieka z czterech sosnowych desek zbita, nie malowana, na wozie wieziona; za wozem nikogo. Stary dziad, baba i kilku pobożnych kapników.
Pozostałości Łęczycanina, składające się z dzbanka nadtłuczonego, szklanki rozbitej, dwóch koszul podartych i batożka, pamiątki zachowanej od sprzedaży konia i kulbaki, rozchwytane zostały niegodnie po jego zgonie. Rodzina ani puścizny, ani nawet wieści o śmierci krewnego nie otrzymała.
I koniec. Tak jest, koniec nareszcie. Nie powiemy wam wzorem starożytnych, plaudite cives, bo to by było i zbyt zarozumiale i nadto pogańsko, i wolemy staropolskim krojem, jak gospodarz gościom po obiedzie, z ukłonem pokornym szepnąć:
Wybaczcie!!

KONIEC.