Przejdź do zawartości

Zygmunt Ławicz i jego koledzy/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Zygmunt Ławicz i jego koledzy
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Nazajutrz, o zwykłéj porze wróciwszy z biura, jak zwykle znalazł na stole przyniesiony z garkuchni przez Rębkową obiad. Jak zwykle téż, warstwa obrzydliwego tłuszczu okrywała ostygły rosół, a ckliwa woń ulatywała z żółtéj jarzyny, otaczającéj kawał ugotowanego mięsa. Wszystko to zawierało się w glinianych naczyniach, umieszczonych na zastępującym obrus ręczniku. Zaledwie usiadł na stołku i jeść zaczął, wszedł Kaplicki. W dobrodusznéj i otwartéj fizyognomii jego, od piérwszego zaraz wejrzenia, znać było skwaszony nieco humor. Siadając naprzeciw gospodarza izdebki, który, powitawszy go, wziął się znowu do rosołu z zastygłą tłustością, zaczął:
— Przyszedłem, aby pożegnać cię, bo choć parę dni jeszcze zabawię w mieście, wątpię abym miał czas zobaczyć się z tobą. Przytém przeprosić cię powinieném. Zdaje się, że nie bawiłeś się dobrze na wieczorze naszym.
Mówiąc to, dziwnie jakoś na obiad dawnego kolegi spoglądał. Raził mu on wzrok i powonienie tak, że ukryć tego nie mógł. Spostrzegł téż to Ławicz, ale ze spokojem zupełnym jadł daléj. Z uśmiechem téż odpowiedział.
— Nie masz za co przepraszać mię, mój Michasiu. Chęci miałeś najlepsze, i ja to sam do zabaw podobnych okazałem się niezdolnym.
Michał wybuchnął.
— Ależ zlituj się, jak można pozwolić sobie do tego stopnia zdziczéć! Jesteś chłopcem dobrze urodzonym, przystojnym i z dobrą głową, pomimo więc że nie masz majątku i służysz w biurze, mógłbyś być w towarzystwach bardzo dobrze widzianym, gdybyś chciał tylko zastosować się...
Ławicz niecierpliwym ruchem położył na stole sztućce wykrzywione i w drzewo oprawne.
— Mój drogi — rzekł — ja wcale nie pragnę ani dobrze widzianym być w towarzystwach, ani ich widywać...
— Dlaczegóż to?
— Bo pomiędzy niemi a mną istnieje rozdział nieprzebyty. Wy kochacie się w mnóztwie formułek, których ja nie uznaję, bo żadnego sensu w nich nie widzę... Wam nie idzie o człowieka i wartość jego, ale o frak, rękawiczki, kapelusz, zgrabny ukłon i umiejętność tańcowania. Pomiędzy wami, kto nie umié tańczyć, grać w karty i po francuzku mówić, jest zerem i piątém kołem u wozu... Wasi lokaje nawet sądzą ludzi ze stanowiska fraka albo tużurka...
Mówił to z rumieńcem na twarzy i błyszczącemi oczyma. Giestykulował i wpadł w ton kaznodziejski. Kaplicki wydawał się obrażonym trochę.
— Surowe bardzo i prędkie sądy wydajesz — rzekł — raz tylko popatrzyłeś na ludzi i to wtedy, gdy oni bawili się, a już ich potępiasz. Jeżeli myślisz, że pomiędzy tymi, których widziałeś wczoraj, niéma uczciwych, zacnych i pracowitych, mylisz się bardzo i jesteś niesprawiedliwym.
Dziwna rzecz! człowiek ten tak łagodny i skromny, nie spostrzegał, że w istocie tworzył o ludziach sąd surowy i pośpieszny, sąd zresztą właściwy samotnikom, którzy, nie znając ludzi, przymierzają ich do własnych pojęć i teoryi, i z ich wysokości na świat poglądają. Upoił się i uniósł.
— Być może! być może! ja widziałem tylko, że piękna narzeczona twoja jest dumną i przesądną, śliczna panna Jadwiga — rozmarzoną trochę roztrzepanicą, że młodzi przyjaciele twoi rozmawiają o samych niedorzecznościach, a starsi rzucają karty z takiém przejęciem się, jakby od wyniku ich gry losy świata zależały...
Kaplicki wstał.
— No — rzekł — widzę, że jesteś w kaznodziejskiém usposobieniu, a ja nie mam czasu na słuchanie kazań. Daję dziś obiad dla tych przyjaciół moich, którzy o samych niedorzecznościach...
— Dajesz obiad, na którym zapewne będziecie pić szampana, a po którym zasiądziecie do kart...
— Naturalnie.
— Widzisz! ganisz mój sąd prędki i surowy. Jak można sądzić was inaczéj? Czy pamiętasz tę hulankę u Zegrzdy, na któréj byliśmy razem?
— Pamiętam; cóż więc?
— Będziesz dziś przecie robił zupełnie to samo, co Zegrzda...
— Ależ to zupełnie co innego!
— Dlaczego?
— Ojciec zdał na mnie świeżo rządy majątku, żenię się, wchodzę do obywatelstwa...
— Więc?
— No, muszę więc zaprosić, przyjąć, ugościć współobywateli...
— Zupełnie to samo robił Zegrzda. Zapraszał, przyjmował, ugaszczał...
— W inném kółku.
— W każdém kółku, co złe, to złe.
— I w innéj zupełnie formie...
— Otóż to! forma... rzecz zawsze dla was najważniejsza... I występki popełniać można, byle w wykwintnéj formie...
Sprzeczali się zawzięcie; powierzchowność Ławicza utraciła całkiem zwykły swój charakter. Unosił się. Kto wié, czy w goryczy jego uśmiechów i sarkazmie słów nie było kropli żalu za światem tym, na który piorunował, a w którym brzmiała muzyka, rozlegały się czarujące śpiewy, w obłokach jakby leciały piękne głowy i nagie ramiona kobiece. Ale Kaplicki psychologiem nie był. Obraził się i rozgniewał.
— Bądź-że zdrów — rzekł — i wiész co? na pożegnanie dam ci radę jednę! Kamedułą zostań.
Mówiąc to, wkładać począł futro swe. Ławicz ochłonął. Czy zawstydził się uniesienia swego? czy drgnęło w nim stare koleżeńskie przywiązanie? Pochwycił w obie dłonie rękę gościa.
— Michasiu, nie odchodź rozgniewany. Byłeś dla mnie zawsze bardzo dobrym, nie powinienem był cię obrażać. Posłuchaj! Mnie świat wasz wydaje się istotnie pustym i nudnym, ale może to w części i moja wina. Nie rozumiem go, nie bawi mię on...
— Bo zdziczałeś — ułagodzony trochę podchwycił Kaplicki.
— Wcale nie! przeciwnie! ja siebie właśnie mam za cywilizowanego człowieka! a was... Przebacz mi, mój drogi... obrażać cię nie chcę... ze smutkiem to mówię. Co cię zawsze i wyłącznie zajmuje? Procesy, długi, meble, powozy, konie, polowania i wieczory. Nigdy o niczém inném, gdy rozmawiam z tobą, nie słyszę...
— A czémże u dyabła chcesz, abym się zajmował?
— Jakto? nic więcéj... nic?
— No, a cóżby naprzykład?
— Pamiętasz szkolne czasy nasze i własne marzenia swoje?... — Na poczciwéj twarzy Kaplickiego odmalował się niesmak.
— E! dawno to było i trwało krótko! Co innego marzenia, a co innego rzeczywistość. Dzieciakiem prawie poznałem się z życiem rzeczywistém, i jakiém ono jest, takim i ja się stałem...
— A wpływać trochę na tę rzeczywistość, uszlachetniać ją, coś wyższego w nią...
— Utopie, mój drogi, mrzonki i nic więcéj! Jestem człowiekiem uczciwym i honorowym, będę dobrym mężem i ojcem i — niczego więcéj od siebie nie wymagam. W teraźniejszych czasach, każdy z nas obywateli i bez tego ma kłopotów i nieprzyjemności mnóztwo; a żeby mi przyszło jeszcze nad jakiemiś mądrościami albo wielkiemi czynami głowę sobie suszyć, to-by i życie zbrzydło.
— Ale w takiém życiu, mój Michale, przy takich wyłącznie przedmiotach zajęcia, zniżyć się musi strasznie skala...
— Daj mi tam pokój ze swoją skalą! Wiész co? nauczyłeś się książek i według nich świat sądzisz. Nie godzimy się z sobą nigdy...
— Ha! — opuszczając ręce, smutnie rzekł Ławicz — boli mię to... ale dziś mi jakoś ciągle na pamięć przychodzi Zegrzda. Czy pamiętasz, jak wtedy mówił on sam: wszak ludzie różnie żyć muszą, tak, jak im tam wypadnie...
— Pamiętam, więc cóż?
— Więc przebacz mój sposób życia i widzenia rzeczy i zachowaj mi swą życzliwość...
Mówił to serdecznie, smutnie patrząc w twarz przyjaciela. Ale Kaplicki od wczorajszego już wieczoru trochę zobojętniéć dla niego musiał. Dzisiejsza sprzeczka, a może i ręcznik, zamiast obrusa na stole zasłany, i wstrętna woń obiadu Ławicza, dokonały reszty.
— Naturalnie — odparł — naturalnie. Jakże? jesteś przecie szkolnym kolegą moim i spotkam cię zawsze z prawdziwą przyjemnością... Adieu!...
Od dnia tego, pogrążony znowu w czytaniu książek, których świeżo właśnie kolega jego, księgarz, dostarczył mu ilość znaczną, Ławicz nie wychodził wieczorami na miasto i nie podsłuchywał muzyki, brzmiącéj we wnętrzach domu. Zresztą, na piérwszém piętrze domu, w którym mieszkał, z piérwszym brzaskiem wiosny, nie grano już i nie śpiewano. Z piérwszym téż brzaskiem wiosny otrzymał on od Zenona Derszlaka list długi, na który dwa razy dłuższym listem odpowiedział. Była to także sprzeczka, innego przecież rodzaju niż ta, którą stoczył z Kaplickim. Derszlak, w charakterze nauczyciela, udzielającego po domach lekcyi prywatnych, bawiący ciągle w stolicy, ognistemi słowy apostoła lub extatyka opisywał mu Atlantydę, na jaką świat ten, wspólnie z gromadką przyjaciół swych, przemienić zamyślał. List kończył się słowem: „przybywaj!“
Ławicz odpowiedź swoję zaczął od wyrazów: „Nie przybędę!“ On także marzył nieraz o Atlantydach, ale, uczeńszy, albo przynajmniéj bliżéj poznajomiony z nauką, w jéj tylko niezawodne lecz powolne działania ufał; kto wié? za te-to właśnie jéj obietnice szczęśliwych losów świata najwięcéj może kochał ją i czcił. W zapale Derszlaka widział exasperacyą człowieka, który sam cierpiał wiele i wszystkie cierpienia rozumiał; nielogiczność umysłu, pięknego może, lecz który zwichnął się, nim możliwy kres wzrostu swojego osiągnął. Zresztą, przed pisaniem odpowiedzi swéj, otworzył on okno swéj izdebki, i na wiszącą nad dachami błękitną wstęgę nieba patrzał tak długo i w taki sposób, jakby ona była kartą, z któréj wyczytywał wielkie mnóztwo rzeczy. Zaczął więc odpowiedź swą od wyrazów: „nie przybędę,“ a zapisawszy kilka arkuszy, zakończył ją słowami: „ludzie różnie żyją i różnemi drogami chodzą, tak jak im wypadnie. Twoja droga nie może być moją. Przebacz mój sposób widzenia, inny niż twój, i zachowaj mi życzliwość twoję.“
Napisawszy list ten, zamyślił się nad dwiema rzeczami. Naprzód zapytał sam siebie:
— Jakąż jest moja droga?
A potém.
— Dlaczego zawsze mówić do ludzi muszę: przebacz mój sposób widzenia, inny niż twój?
Wkrótce potém, witając się w biurze z Piotrem Kwirą, spostrzegł w nim, tak jak wtedy, przed kilku laty, zmianę wielką. We wnętrzu kościanéj figurki było znowu coś, co powierzchowność jéj okryło wyrazem zgryzoty. Znowu, nim pisać zaczął, łysą głową wstrząsał długo nad sinym arkuszem, a pisząc, końcem suchego palca pocierał brzegi czerwonych powiek; pisał jednak wciąż, wciąż, z powolną regularnością dobrze funkcyonującéj maszyny, i nawet, wzdychając ciężko, pisać nie przestawał.
I znowu, tak jak przed kilku laty, pomiędzy dwoma ludźmi, u dwu okien wielkiéj sali piszącymi, zawiązała się krótka, półgłosem prowadzona rozmowa.
— Panie Kwira, co panu dziś jest?
— Bieda, panie dobrodzieju,..
— Czy wielka bieda, panie Kwira?
— Oj! bez grzechu narzekania... teraz już... to i okropna...
— Cóż? znowu może?...
Kwira, jak sprężyną poruszony, powstał nagle, z piórem w ręku, cichym, skradającym się krokiem do Ławicza zbliżył się i, schylony, we dwoje prawie zgięty, szepnął mu coś do ucha. Był to widocznie jeden tylko wyraz, ale Kwira wymówił go z przerażeniem w szeroko rozwartych oczach, a Ławicz zbladł i pióro z palców mu wypadło. Tego dnia zstępował wraz z Kwirą, po starych kołyszących się wschodach, do sutereny, która z pod czteropiętrowéj kamienicy wyglądała na świat okratowaném swém okném.
W izbie, do któréj wiosna przyniosła tylko woń stęchlizny i występującą na nizkie ściany kroplistą wilgoć, szaro było, jak o zmroku. W ogromném, czarném wnętrzu komina nie palił się ogień, deska do prasowania stała przy ścianie, a u stóp jéj stało zimne żelazko. W tém samém miejscu, na którém kiedyś rozlegał się gorzki śmiech chorego i przeciw światu zbuntowanego chłopca, z za firanki, utworzonéj z prześcieradeł i dwóch kobiecych spodnic, wyciągnęło się ku wchodzącym dwoje śniadych, wychudłych ramion z załamanemi rękoma, a głos kobiecy, ochrypły od choroby i płaczu, zawołał:
— Zgubiony! zgubiony!
Z pod wilgotnéj chustki, oblepiającéj szczelnie głowę Anny, na szare płótno grubéj koszuli, na spłowiały łachman, służący jéj za kołdrę, i aż na skraj jéj łóżka, spływały gęste, długie, kruczo-czarne, a siwizną przysypane włosy. Żar oczu jéj, rozpalonych boleścią i gorączką, ponuro oświetlał twarz zciemniałą i od wychudnięcia kościstą; ze spieczonych ust, w których zarysie, był jeszcze smutny odblask dawnéj ich piękności, lał się potok wyrzekania.
— Zgubiony! jak złodziéj albo rozbójnik jaki w turmie siedzi!... Co to jest? jakim sposobem stać się to mogło! Dlaczego ona dnia tego dożyła? Dlaczego za mąż nie poszła — o Boże! wszakże mogła była to uczynić!... i dlaczego swoich własnych dzieci nie miała, aby obchodzić się z niemi srogo, łajać ciągle, bić nawet, byle-by nie spotkało ich to, co stało się z tym niegodziwym chłopcem bez serca i sumienia... Trzeba być niegodziwym i odrobiny rozsądku nie miéć, aby tak zmarnować się samemu, a ją zgubić, która dla niego była nie siostrą, lecz matką, która za nim świata i siebie nie widziała! O! czemu go ona nie biła... często bite dzieci bywają ciche i spokojne, a on zawsze był taki żywy, tak wszystko strasznie brał do serca, tak każdemu oporem stawał... trzeba było upokorzyć go, złamać, zrobić go głupcem choćby, ale takim, coby spokojnie gryzł swoję kromkę chleba i o niczém więcéj nie myślał... O, najszczęśliwsi głupcy i najszczęśliwsze matki te, które z głów swoich dzieci, choćby kijem, wypędzają te myślenia, co niby mądre są, a jak smoki pożerają dzieci! Ale ona nie była jego matką, była tylko jego siostrą i nie miała prawa bić — sieroty. Zresztą ona bić nie umiała. Ojciec ich, biedaczysko to, które, spadłszy z rusztowania, kości sobie połamało, upijał się czasem, ale dzieci swoich nigdy nie bił i ich bić się nie nauczył. On, umierając, oddał jéj brata, takiego jeszcze wtedy malutkiego, i powiedział: — Pamiętaj, Anulku, pilnuj go, jak źrenicy w oku, i do szkół oddawaj. Widzisz, ja cieśla, z rusztowania spadłem. On, uczonym będąc, nie spadnie! — O! tatku! czy ty widzisz ztamtąd, jak on okropnie spadł!...
Żeby kto wiedział... i Kwira nawet nie znał go jeszcze wtedy... co to był za śliczny dzieciak, z włoskami, kręcącemi się jak pierścionki, a czarnemi jak krucze pióra, z takiemi czarnemi i mądremi oczyma, że wszystkie panie te, które przychodziły do niéj, aby roboty u niéj zamawiać, całowały go i pieściły, jak panicza jakiego, jak cherubina! Wtedy miała ona jeszcze zdrowe oczy i prześlicznie haftowała, umiała téż i prać koronki. Roboty takie płacą się drogo, a ona pracowała dniami i nocami i, nie dojadając trochę, a w téj suterenie mieszkając, mogła mu sprawić mundurek i kupić książki, i zapłacić wpisowe, i oddać go do szkoły. Cóż? gdyby był zdolności nie miał, oddała by go do szewca albo do mularza, ale zdolności miał...
Bywało, noc już późna, a on siedzi przy tym oto stole, głowę rękoma obejmie i uczy się, i uczy... takich mądrości różnych, po łacinie, po grecku, czy ja wiem już, po jakiemu jeszcze, a potém wstanie od książki i bęc przede mną na kolana, i ręce moje całować zaczyna. — „Anulku, ja to tobie winienem, że uczę się, ale idź ty już spać! Ty przeze mnie oślepniesz — mówi i jak bóbr, bywało, zalewa się łzami. — Doktorem, mówi, zostanę i wyleczę ciebie. Wyjdziesz za Kwirę, wyjedziemy wszyscy na wieś i spokojnie sobie żyć będziemy, ludziom dobrze robiąc.“ Ot i doktorem został, ot i wyleczył mię, ot spokojnie wszyscy żyjem! O, głupi, niegodziwy, złoty, serdeczny, biedny, biedny, biedny mój chłopak!
Namiętnym i łzawym potokiem, wyrzekania te lały się w mrok podziemnéj izby, w któréj głębi Kwira zapaliwszy mały ogień, gotował przy nim obiad dla siebie i ziółka dla choréj. Z drugiéj strony izby, za żelazną kratą okna, ciągnął się chodnik ulicy, słońcem wiosenném oblany, migocący barwami przesuwających się po nim sukien kobiecych. Pomiędzy dwoma światłami temi, z pod ściany wilgotnéj, wyciągały się wciąż zsiniałe, chude ramiona z załamanemi rękoma, i deski starego łóżka skrzypiały pod ciałem, rzucającém się na nich w gorączce i szlochaniach. Wilgotne ściany izby, zakratowane jéj okno, deska do prasowania i ciężkie żelazko, przykrywające część wypalonéj podłogi, ciemne okulary, rzucone przy lampce z zieloném okryciem, szczupła komódka, a na niéj w ładnych ramkach fotografia szesnastoletniego chłopca w studenckim mundurku; wszystko to, aż do chudego, łysego człowieka, którego ptasi profil rysował się na żółtém tle ognia, a małe oczy spoglądały w przestrzeń z wyrazem boleści, wszystko słowem, co się tu znajdowało, stanowiło zgłoski historyi téj, która teraz, w kącie izby, zdawała się kresu swego dobiegać. Przysłaniająca łóżko, a na sznurach zawieszona odzież, wyglądała jak koło, utworzone z bujających w powietrzu widm nędzy. Kołem tém otoczona kobieta, długie jeszcze dni kilka coraz ciszéj wyrzekała, szlochała, kaszlała i wyciągała w przestrzeń coraz chudsze ramiona, zabliznionemi ranami od żelaza okryte. Blizny te były także zgłoskami jéj historyi i historyi tego, czyje imię wymawiała ona dopóty, dopóki nie zrobiło się tam zupełnie już cicho.... Było to o świcie. W szarém świetle wschodzącego dnia, lampka z zieloną zasłoną paliła się, jak wielki szmaragd, którego światło padało na ładne ramki i rysującą się pośród nich twarz młodzieńczą, pełną czułości, ognia i nadziei... W godzinę potém Ławicz i Kwira znaleźli się na poddaszu czteropiętrowego domu. Kwira usiadł na łóżku swém i, łokcie oparłszy na kolanach, a łysą głowę ująwszy w kościste dłonie, pogrążył się cały w długiéj medytacyi. Szczupła postać jego, melancholijnie, zwolna i rytmicznie, kołysała się w obie strony. Raz tylko, nie podnosząc głowy, wymówił:
— Bez grzechu narzekania... można Pana Boga zapytać, pocośmy się rodzili? ona... ja... i tamten?
W téjże chwili piérwszy promień słońca błysnął na szybach okna i złotą nicią spłynął na ścianę. Zaludniające izbę kanarki obudziły się, powylatywały z klatek, pozlatywały z prętów swych, ze sprzętów, zewsząd; ruchliwym, wesołym rojem zatrzepotały i rozśpiewały się nad zgiętemi plecami i łysą czaszką człowieka, kołyszącego się na ubogiéj pościeli.
On wtedy podniósł głowę, schwycił za rękę Ławicza, popatrzył mu w oczy wzrokiem od łez nabrzmiałym i, szepnąwszy:
— Niby nic... panie dobrodzieju... a to była kobieta święta!
Wybuchnął wielkim łkaniem. Śpiewanie kanarków zagłuszyło szmer jego płaczu. Jeden z nich usiadł mu na plecach, na tém właśnie miejscu, gdzie w domowém ubraniu jego była spora, załatana dziura, parę zaś innych umieściło się na urzędowym surducie, który leżał na stołku, a w którego pozłacanych guzikach promień słońca rozpalał skaczące, wesołe błyski.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.