Przejdź do zawartości

Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się. Kto wié, czy w goryczy jego uśmiechów i sarkazmie słów nie było kropli żalu za światem tym, na który piorunował, a w którym brzmiała muzyka, rozlegały się czarujące śpiewy, w obłokach jakby leciały piękne głowy i nagie ramiona kobiece. Ale Kaplicki psychologiem nie był. Obraził się i rozgniewał.
— Bądź-że zdrów — rzekł — i wiész co? na pożegnanie dam ci radę jednę! Kamedułą zostań.
Mówiąc to, wkładać począł futro swe. Ławicz ochłonął. Czy zawstydził się uniesienia swego? czy drgnęło w nim stare koleżeńskie przywiązanie? Pochwycił w obie dłonie rękę gościa.
— Michasiu, nie odchodź rozgniewany. Byłeś dla mnie zawsze bardzo dobrym, nie powinienem był cię obrażać. Posłuchaj! Mnie świat wasz wydaje się istotnie pustym i nudnym, ale może to w części i moja wina. Nie rozumiem go, nie bawi mię on...
— Bo zdziczałeś — ułagodzony trochę podchwycił Kaplicki.
— Wcale nie! przeciwnie! ja siebie właśnie mam za cywilizowanego człowieka! a was... Przebacz mi, mój drogi... obrażać cię nie chcę... ze smutkiem to mówię. Co cię zawsze i wyłącznie zajmuje? Procesy, długi, meble, powozy, konie, polowania i wieczory. Nigdy o niczém inném, gdy rozmawiam z tobą, nie słyszę...
— A czémże u dyabła chcesz, abym się zajmował?
— Jakto? nic więcéj... nic?