Zygmunt Ławicz i jego koledzy/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Zygmunt Ławicz i jego koledzy
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Derszlak, wykolejony chłopak ten, z wychudłą twarzą i gorejącemi oczyma, który tak namiętnie bolał nad bólami ludzi, tak z blizka sobie znanymi, zadowolonym byłby z teraźniejszéj pracy kolegi i przyjaciela swego. Nie miała już ona na celu zimnych i niemych zjawisk i praw przyrody. Przedmiotem jéj byli ludzie. Ławicz rozstał się już oddawna z naukami ścisłemi. Przekonał się, że dla zrozumienia Syren, w téj stronie morza wiedzy śpiewających, braknie mu rzeczy mnóztwa, całkiem niedostępnych. Ale były krainy inne, mniéj tajemnicze, mniéj obwarowane przed nieśmiałą i nieuzbrojoną ręką. W krainach tych mieszkały wiekowe dzieje ludzkości. Wabiły one ku sobie wzrok ciekawy mroczną mgłą swych początków, wprawiały w ruch siły umysłu wiekuistym swym ruchem, wzmagały bicie uczciwego serca obietnicami pochodu na przód. Ławicza uderzył w szczególności jeden moment ich rozwoju[;] mniemał, że widzi w nim więcéj i głębiéj, niż widzieli inni. Wtedy to dokompletował on łacińskie swe wykształcenie, zawarł przyjazne stosunki z myślicielami starożytności i zaczął, w nocnych godzinach, rozmawiać głośno z Markiem Aureliuszem, Epiktetem, Seneką i najulubieńszym swym Zenonem z Cittium, ojcem ulubionych Stoików. Wtedy téż pisać zaczął.
Z wyjątkiem Rębkowéj, która zaglądała tu parę razy na dzień, nikt w porze owéj nie otwierał nigdy drzwi jego izdebki. Odwiedziny Maryana Dębskiego były wypadkiem, po którym bardzo długo żaden podobny mu nie nastąpił. Stosunki jego ze światem zewnętrznym ograniczały się do obojętnych i krótkich spotkań z biurowymi kolegami w kancelaryjnych salach, na rubasznych i natrętnych gadaniach Rębki i długich przechadzkach, które w każdą niedzielę odbywał po ulicach miasta. Jak każdego wyrobnika z czasem zaprzedanym, dnie świąteczne uderzały go niezwykłością swoją i napełniały bezwiedném rozradowaniem zwierzęcia, któremu łańcuch spada z szyi na chwilę. Było to usposobienie, którego inaczéj nazwać nie można, jak dobrym humorem. Nie potrzebował iść do biura, a dobry humor wypędzał go z samotnéj izdebki. Wychodził więc i często nie spostrzegał upływu godzin, podczas których, chodząc po mieście, pomiędzy ludźmi, miasta ani ludzi nie widział. Myślał o tém, co czytał wczoraj, lub pisać będzie dziś; szeregował w głowie wiadomości, układał okresy i był całkiem podobny do lunatyka, we śnie chodzącego po świecie. Czasem jednak trzeźwiejszym bywał, to i owo spostrzegał. Wchodząc na tłumny w niedzielne poranki rynek miejski, spostrzegał Kwirę, trzymającego w obu rękach klatki, z wystawionemi na sprzedaż kanarkami. Z pod czapki, połyskującéj srebrną gwiazdką i okrywającéj łysinę, kościana twarz kancelisty uśmiechała się wklęsłemi usty pokornie i z przymileniem. Paltot, z guzikami o rdzawéj pozłocie, zwisał mu z mizernych, przegiętych ramion i, pośród barczystych, silnych, zdrowych wieśniaków, których pełno było dokoła, czynił go podobnym do znędzniałego owadu, z obwisłemi skrzydłami. Pod odkrytém niebem, z dala od swych zwierzchników, Kwira uczuwał pewne towarzyskie popędy. Zachodził drogę przechodzącemu koledze i, zapominając o sprzedawaniu kanarków, zawiązywał z nim długą rozmową. Było to zawsze jedno i to samo: Zenon przygotowuje się do zdania examinów; Zenon choruje, bo mu tamtejszy klimat szkodzi; Zenon w biédzie wielkiéj, albo wyszedł już trochę z biedy, bo z kilku kolegami, którzy mu dopomagają, zamieszkał; panna Anna niespokojna o brata, chce jechać do niego, ale nie ma o czém, nie może już prać i prasować, słaba taka... doktor mówił, że to suchoty...
— A ot téj zimy i kanarki moje zdychały... zdechło ich z dziesięć... Bez grzechu narzekania, biéda!
Zresztą miasto z setką tysięcy ludności, w te dnie niedzielne wrzało, huczało, turkotało. Ławicz mijał cukiernie z szerokiemi oknami, za któremi rozgłośnie stukały bilardowe kule, i winiarnie, w których odległych głębiach dzwoniło szkło i rozlegała się wesoła wrzawa. Przybytki te wesołości nie obchodziły go wcale. Nie znał ich. Nie umiał-by dokładnie powiedziéć, jak wyglądają ich wnętrza. Czasem, gdy było gorąco, wchodził pod jeden z licznych namiotów, w których zwinne i gadatliwe dziewczęta stały nad kranami, tryskającemi wodą sodową. Tam pełno téż było ludzi: dandysów miejskich w odświętnych krawatach, młodych oficerów w białych rękawiczkach, z luźnie u błyszczących opasek wiszącemi szablami. Zwinne i gadatliwe gosposie miejsc tych bardzo uprzejmie, a więcéj może ciekawie, spoglądały na tego młodego człowieka, z białą, zamyśloną twarzą, który nigdy nie przemawiał do nich i, ze spuszczonemi, oczyma wychyliwszy co prędzéj kubek swój, odchodził śpiesznie, jakby zawstydzony, czy zasmucony. Istotnie w miejscach tych, swobodnych póz i zbyt wesołych rozmów Ławicz doświadczał obu tych zarazem uczuć. Mieszały go one i zasmucały. Śpiesznie oddalając się od nich, snuł w głowie marzenia o idealnéj Atlantydzie, wolnéj od wszech rzeczy złych, brzydkich lub pustych. Z marzeń tych wyrywał go dość często donośny brzęk ciągnącego się po bruku pałasza i wesoły serdeczny głos, wołający:
— Zygmunt! jak się masz?
Był to Zegrzda, którego Ławicz spotykał dość często, w okolicach cukierni, winiarni i namiotów z sodową wodą. Witali się zawsze serdecznie i z radością, lecz po kilku minutach stygli i milkli. Czuli obaj, że nic ich z sobą nie wiąże, nie mieli sobie nic do powiedzenia. Zegrzda od dość dawna był już oficerem i pysznił się tém. Ławicz, więcéj niż kiedy, podzielał zdanie Musoniusza. Rozchodzili się, nie pragnąc i nie wyzywając nowego spotkania, a gdy traf je sprowadził, Zegrzda rzucał się zawsze ku dawnemu koledze z serdeczném uradowaniem i prędko bardzo opuszczał go obojętnie, albo i z lekceważącym uśmiechem na ustach, ocienionych pięknym, czarnym wąsem. Ze swéj strony Ławicz, oglądając się za nim, trząsł czasem głową na znak przyjaznego politowania. Dnia pewnego spotkał on Zegrzdę, nie jak zwykle bywało, samotnie lub w gronie wesołych kolegów idącego przez ulicę, ale z kobietą, która wspierała się na jego ramieniu. Ławiczowi kobieta ta nie wydała się piękną. Wysoka i kształtna, lecz z rubasznemi ruchami, rysy miała grube, pospolite, a upięknione tylko świetną świeżością cery i energicznym wyrazem ognistych oczu. Była zresztą starszą od młodego oficera. Mogła miéć lat trzydzieści. W towarzystwie tém Zegrzda przechadzał się po mieście dość często i długo, aż zniknął, i przez kilka miesięcy Ławicz nie widział go już wcale. Gdy spotkali się znowu, młody oficer opowiedział mu, że miał pojedynek, był ciężko ranionym i długo chorował.
— Widziałeś ją? — szepnął — to żona majora? biłem się o nią!
Mówił to bez przechwałki, jako rzecz całkiem prostą i wogóle wydawał się znacznie mniéj wesołym, niż dawniéj.
W Atlantydzie Ławicza pojedynki nie istniały; to téż z westchnieniem rzekł:
— Mój drogi! pojedynek jest barbarzyństwem, które w oczach...
— Mój kochany — przerwał Zegrzda — każdy z łachmanów w koszu téj tandeciarki, która tam stoi więcéj może wart ode mnie! Ale odwagi przynajmniéj nikt mi zaprzeczyć nie może!
W głosie zadrżał mu żal, oko błysnęło dumnie. Ławicz popatrzył na towarzysza i, z przyzwyczajenia do rozmawiania z samym sobą, do siebie, nie do niego, wymówił:
— „Dobre ziarno, na zły grunt rzucone, puste, kłosy rodzi.“
— Czy i to także powiedział Musonius? — zaśmiał się Zegrzda.
— Nie, Attius w Synefebach — spokojnie odparł Ławicz.
— Niech go dyabli wezmą! Ty bo, Zygmuś, z tymi filozofami swymi bzika masz! Łatwo to pięknie mówić i pisać, ale pięknie żyć... oho!
— Władku! — zawołał Ławicz — ty jednak kiedyś marzyłeś o piękném życiu!
Zegrzda nie odpowiedział nic. Smutnym był trochę i dłużéj niż zwykle szedł obok towarzysza.
— Wiész co? — ozwał się po chwili — wszystko na świecie przejada się... Szumi, szumi, aż wyszumi, i taki smutek człowieka ogarnie, że choć w łeb sobie strzel!
— Ty, Władku! ty smutnym bywasz kiedykolwiek?
— A cóż myślałeś? Niby to ja taki już ostatni głupiec czy łotr, żeby mi tam różne rzeczy w głowie i sercu nie świdrowały? No, ale stało się! popłynąłem...
— A... ona? — zapytał Ławicz.
— Kto? majorowa? otóż widzisz... to mi teraz najwięcéj humor psuje... mężatka... męża porzuciła... dyabli wiedzą, co tu robić? a... ani żenić się, ani porzucić! Kobieta skompromitowała się dla mnie i przywiązała się do mnie... jak smoła!
— A ty chyba jéj nie kochasz?
— At, zaczęło się od żartów... a zrobiło się głupstwo i... koniec!
Bardzo wyraźne strapienie przeglądało mu ze schmurzonego czoła i wejrzenia. Powiedział jeszcze Ławiczowi, że za parę miesięcy, wraz z pułkiem swym, opuszcza X. i że przyjdzie, aby się z nim pożegnać. Nie przyszedł jednak; natomiast na niewiele przed dniem wyznaczonym dla odejścia pułku, Ławicz, idąc z biura do domu, spotkał się z długim szeregiem dorożek, które przez środek ulicy galopem pędziły, a wiozły ludzi w wojskowych ubraniach, z wielkim hałasem śmiejących się i rozprawiających. W jednym z ludzi tych, w tym mianowicie, który giestykulował najenergiczniéj, a przytém o mało z dorożki nie spadał, poznał Zegrzdę. Wracający téż z Izby do domu Rębko, dopędziwszy go na chodniku, objaśniać zaczął, że panowie ci wracają z pożegnalnego śniadania, przy którém muzyka grała i szampan lał się, jak deszcz z rynny... Damy były tam także i była ta majorowa, co męża porzuciła i za tym pięknym oficerem, z czarnemi wąsikami, jedzie...
Wszystko to i wiele innych jeszcze rzeczy Rębko wiedział od dieńszczyka, czyli żołnierza, który służył u samego pułkownika, a był dawnym jego kolegą z wojska. Rębko zawsze wszystko wiedział, ale tym razem Ławicz słuchał go z większém jeszcze, niż zwykle, roztargnieniem. W głowie jego snuły się znowu marzenia o Atlantydzie, globie szczęśliwym... O! stokroć szczęśliwszym i lepszym od ziemi...
Jemu na ziemi smutno być zaczęło. Bywały dnie, w których bezwładne zniechęcenie ogarniało go i dręczyło. Nie, — stanowczo nic nie umiał i nic nie mógł. Marzenia jego były szaleństwem i grzechem wobec majestatu nauki. Całemi godzinami przesiadywał przy stole swym z osłupiałém okiem i kurczowo zaciśniętemi dłońmi. Potém jedna nowa myśl jakaś, jedna godzina ukojenia w zupełnéj ciszy, lub jeden promień słońca, spadły na ścianę izdebki i migocący po niéj rubinową smugą, wyrywały go z odrętwienia a napełniały zdwojoną energią i nadzieją. Rzucał się znowu do pracy i z wytrwałością mnicha a zapamiętałością człowieka, który, prócz niéj, nic nie posiadał na ziemi, pisał, kreślił, przerabiał, uczył się i douczał. Bywały wtedy chwile, w których uczuwał się tak silnym, że myślał, iż mógłby górę pochwycić w ramiona i przenieść ją na drugi koniec świata; w których, zmęczony aż do wyczerpania sił, padając na ubogą swą pościel, zamykał do snu oczy z westchnieniem głębokiéj rozkoszy.
Trwało tak długo. Gruby zeszyt całkiem już był zapisanym, a jednak leżał jeszcze na stoliku Ławicza. Nie śmiał oddać go człowiekowi, który, jeden z pomiędzy wszystkich znanych mu ludzi, mógłby mu być światłem i pomocą. Mógłby, gdyby chciał. Czy zaś chciał albo nie chciał, niktby na pewno określić tego nie mógł. Zamyślone zresztą zawsze i surowe czoło sekretarza Izby stawało się teraz chmurném, kryształowe źrenice jego miewały czasem posępne błyski. Czas upływał, a w położeniu jego nie zachodziła zmiana żadna. W sali posiedzeń sądowych, ludzie, zasiadający krzesła z wysokiemi poręczami, zmieniali się dość często. Ci, którzy znikali, szli kędyś wyżéj; następcy ich wstępowali tu ze szczebli niższych. Lecz Maryan Dębski siedział lub stał zawsze przy umieszczoném u okna biurku sekretarza. Raz nie przybywał on do biura przez miesięcy parę. W biurze wiedziano powszechnie, że zażądał urlopu i wyjechał do stolicy, w celu bronienia naukowéj rozprawy i otrzymania tytułu naukowego. Gdy wrócił, wiedziano téż powszechnie, że przywiózł z sobą dyplom doktora praw. Coś jakby wielka glorya rozpromieniało mu czoło, a surowe usta odświeżyły się i odmłodniały w uśmiechu szczęścia. Co myślał o zdobytéj przez się godności, nie wiadomo, ale musiał ufać bardzo potędze jéj, bo obejście się jego z ludźmi stało się swobodniejszém, niż było dawniéj. Można-by rzec, iż mniéj teraz lękał się „rekina sentymentalizmu“ i mniéj czujnie omijał rafy. Zbliżył się téż raz do Ławicza i półgłosem, z wesołym prawie uśmiechem, rzekł:
— Winszuj-że mi! Miałem dzień wielkiego szczęścia, a przyszłość mam tak dobrze, jak w kieszeni!
Ławicz miał wielką ochotę z głęboką czcią uścisnąć mu ręce, a może nawet przyklęknąć przed nim na jedno kolano. — Dostojnik nauki! — myślał. Z nieśmiałością w wejrzeniu a prośbą w głosie, przypomniał mu obietnicę, daną w czasie owych nocnych odwiedzin.
— A! te pisania twoje... Przynieś-że mi je, zobaczę! Uprzedzam tylko, że zwrócę nieprędko. Pracy mam po urlopie więcéj jeszcze, niż zawsze.
Pracował téż znowu tak, jak dawniéj, i więcéj jeszcze, uporczywiéj niż dawniéj. Tylko z upływem czasu na czole jego gasły promienie, przywiezione z ogniska wolnéj i czystéj nauki; przygasać téż w nim musiała ufność we wpływy zdobytego dostojeństwa. Rębko mawiał o nim znowu.
— E! musi być z niego nic nie będzie! Trzeci rok jest u nas sekretarzem, a Mikołaj Hilaryonowicz ani myśli puszczać go wyżéj!
Trzy lata stanowiły wiele dla dwu córek Mikołaja Hilaryonowicza, z których żadna za mąż jeszcze nie poszła; a im więcéj czasu upływało od dnia ich urodzin, tém częściéj wyraz troski czy zgryzoty okrywał twarz ich ojca. Tém częściéj także atmosfera burzy wisiała nad salami Izby i tém częściéj posępne błyski strzelały z oczu sekretarza, a drżenie bólu czy zniecierpliwienia wstrząsało umiejącemi zawsze milczéć jego ustami. Raz, mijając krzesło, na którém siedział Ławicz, rzekł w przechodzie:
— Przyjdź-że do mnie dziś wieczorem po szpargały swoje.
Wieczorem, w źwierciedle zdobiącém przedpokój Dębskiego, przesunęła się twarz młodzieńcza, zmieszana i niespokojna, i postać szczupła, na przód nieco podana a przybrana odświętnie. W mieszkaniu tém nietylko zbytku, lecz istotnego dostatku nie było. Szczupły rozmiar pokojów i taniość sprzętów, świadczyły o niezamożności gospodarza. Jednak objawia się tam także nietylko staranność wielka o zachowanie ścisłéj przyzwoitości ale i pewna dbałość o modę i efekt. W przedpokoju palił się kinkiet, na posadzkach leżały tanie, lecz kwieciste, dywany, u drzwi i okien zwieszały się draperye, w złym gatunku, lecz zdobne bronzami. Zresztą wielki porządek i czystość wszędzie; na stołach książki i gazety, kilka rodzinnych portretów na ścianach.
W saloniku, przy okrągłym stole, na którym paliła się duża lampa, siedzieli dwaj młodzi chłopcy, z których jeden był w szkolnym jeszcze mundurze, drugi miał na sobie ubranie, odznaczające ucznia wyższego naukowego zakładu. Starszy rysował, młodszy czytał; przez drzwi otwarte i spuszczającą się nad niemi ciemną firankę widać było gabinet, w którym przy biurku, oświetloném lampą z zieloną umbrą, nad stosem urzędowych papierów siedział Dębski. Obecność dwóch chłopaków, łagodne światło lamp i głęboka cisza nadawały mieszkaniu temu charakter rodzinny i poważny. Zawołany przez jednego z chłopców, Dębski wyszedł do saloniku na spotkanie Ławicza.
— Zdaje mi się, że znałeś kiedyś trochę braci moich. Oto są oni. Powyrastali, prawda? Adaś już w szóstéj klasie realnego gimnazyum, Józef sposobi się na inżyniera. Dziwisz się, że są tutaj? — Przyjechali do mnie na święta. Na każde święta sprowadzam ich do domu. Nie trzeba, abyśmy odzwyczajali się wzajem od siebie; przytém widując ich często, łatwiéj nad młodemi głowami ich kontrolę utrzymać mogę!... Ale masz ze mną do pomówienia. Chodź-że do gabinetu!
Swobodniejszym tu był i cieplejszym niż tam — w biurze; w zamian wydawał się trochę zmęczonym i smutnym. Gdy mówił o braciach i patrzał na nich, twarz jego rozjaśniła się uśmiechem i wesołém prawie wejrzeniem, które jednak zniknęły wkrótce. W gabinecie odsunął szufladę biurka i wyjął z niéj rękopism Ławicza. Usiedli obaj.
— Mój drogi — zaczął Dębski — mam ci do powiedzenia rzeczy przykre. Książka twoja, z wyjątkiem kilku oryginalnych istotnie poglądów, zawiera w sobie to tylko, co w literaturze przedmiotu znajduje się już w kilku dziełach bardzo znakomitych. Widocznie nie znasz literatury przedmiotu, do którego się wziąłeś.
— Zdawało mi się, że ją znam — szepnął Ławicz.
— Otóż to; brak ci sposobów systematycznego badania rozwoju wybranéj gałęzi naukowéj i dlatego podjąłeś pracę ogromną, nie wiedząc, że inni dokonali ją już daleko lepiéj, niż ty uczynić to mogłeś. Myślę zaś, że powtarzanie pacierza za panią matką i w dodatku słabszym głosem, na nic się nie zda ani tobie ani światu... prawda?
Tu wymienił tytuły i autorów dzieł, o których mówił.
— Ponieważ to dziedzina historyozofii, wiedziałem już o nich, odbywając moje studya prawne. Niektóre z nich czytałem wtedy jeszcze, niektóre późniéj...
— Czy to są rzeczy bardzo drogie? — z takim wybuchem głosu zapytał Ławicz, że Dębski, który mówił dotąd z oczyma błądzącemi po przestrzeni, spojrzał na niego z uwagą i ciekawie.
— Cóż? — rzekł — czy chciał-byś je czytać? Nie zdajesz się być zmartwionym?
Na twarzy Ławicza zmartwienie w dziwny sposób mieszało się z uradowaniem.
— Owszém — szepnął — przykro mi... ale z drugiéj strony, cieszę się, że miałem te same pomysły i poglądy... które mieli ludzie z uznaną nauką i talentem?
— Prawda, że jest to dowodem wielkich twoich zdolności, ale cóż z tego? Zdolności, które w należyty sposób zużytkowanemi być nie mogą, są właśnie, mój drogi, największém z nieszczęść, jakiemi łaskawe nieba obdarzać nas raczą...
— Jednak mówiłeś pan, że są tu rzeczy oryginalne...
— Tak; ale bez odpowiedniéj metody przedstawione... ztąd chaos, zaprzeczanie samemu sobie i to, co w naszym studenckim języku, nazywaliśmy naukowemi bąkami. Metoda, mój drogi, metoda... znajomość literatury przedmiotu i metoda, są to dwie rzeczy, których ci całkiem lub na pół braknie, a bez których dziś w nauce gieniusz sam nic nowego i prawdziwie porządnego uczynić nie potrafi.
Sąd swój udowodniał potém długo. Ożywił się i prawie zapalił. Widać było, że rzeczy i sprawy umysłowe silnie obchodzić go mogły. Wyjął z szafy kilka książek, przerzucał je i przeczytywał niektóre ich ustępy, przerzucał téż rękopis, wskazując znajdujące się w nim braki i błędy. Skończywszy, wpatrzył się w Ławicza bystro, ciekawie i krótko zapytał.
— Cóż?
Długich dowodzeń Dębskiego Ławicz słuchał chciwie, z wlepionemi w twarz jego oczyma, rumieniąc się i blednąc na przemian. Teraz siedział w nieruchoméj postawie, bardzo blady, z dłońmi splecionemi na kolanach i spuszczonemi powiekami. Na zapytanie Dębskiego, podniósł wzrok, uśmiech cierpiący lecz łagodny przewinął się mu po ustach.
— Cóż? — odpowiedział z cicha — trzeba jeszcze uczyć się daléj i wiele...
Dębski wstał, skrzyżował ramiona na piersi i przez chwilę stał w milczeniu, wpatrzony w ziemię; potém, niespodzianie, dwie białe, silne dłonie, spoczęły na wątłych ramionach Ławicza, dwie siwe źrenice, z których kryształowéj głębi patrzała teraz dumna lecz głęboka żałość, wpatrzyły się w twarz jego.
— O! niedola nasza...
Chciał widocznie mówić daléj, lecz jakby zawstydził się rozpoczętéj skargi, jakby zląkł się uczutego w sobie „rekina sentymentów”, wyprostował się, ze stojącego na biurku, świecącego przyrządu wyjął cygaro, drugie Ławiczowi podał.
— Nie palisz? prawda! alboż anachoreci pozwalali sobie kiedy na takie próżności i zbytki!
Zapalił cygaro.
— Czém jeszcze służyć ci mogę?
Ławicz wstał.
— Dziękuję panu... — zaczął.
— O! nie dziękuj! Gdybyś był ograniczonym albo zarozumiałym, pozbył-bym się ciebie komplementem i miałbyś wtedy za co mnie dziękować. Chcesz może, abym ci pożyczył tych książek... tych i innych? Mam sporą biblioteczkę, możesz z niéj czerpać... Ponieważ jest to już twoją idée fixe... Ha! któż zresztą z nas nie ma idei jakiéjś, do któréj urzeczywistnienia dojść pragnie... pomimo wszystko?...
Kiedy przechodzili przez salon, Dębski dotknął dłonią głowy starszego z braci i rzekł z uśmiechem.
— Ten już chyba... dojdzie z pewnością! Wybrałem mu zawód bardzo praktyczny. I sam on zresztą zgodził się z wyborem moim. Zdolności ma, pracę tylko, żelazną pracę doradzam mu zawsze i... patrzéć w górę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.