Zresztą miasto z setką tysięcy ludności, w te dnie niedzielne wrzało, huczało, turkotało. Ławicz mijał cukiernie z szerokiemi oknami, za któremi rozgłośnie stukały bilardowe kule, i winiarnie, w których odległych głębiach dzwoniło szkło i rozlegała się wesoła wrzawa. Przybytki te wesołości nie obchodziły go wcale. Nie znał ich. Nie umiał-by dokładnie powiedziéć, jak wyglądają ich wnętrza. Czasem, gdy było gorąco, wchodził pod jeden z licznych namiotów, w których zwinne i gadatliwe dziewczęta stały nad kranami, tryskającemi wodą sodową. Tam pełno téż było ludzi: dandysów miejskich w odświętnych krawatach, młodych oficerów w białych rękawiczkach, z luźnie u błyszczących opasek wiszącemi szablami. Zwinne i gadatliwe gosposie miejsc tych bardzo uprzejmie, a więcéj może ciekawie, spoglądały na tego młodego człowieka, z białą, zamyśloną twarzą, który nigdy nie przemawiał do nich i, ze spuszczonemi, oczyma wychyliwszy co prędzéj kubek swój, odchodził śpiesznie, jakby zawstydzony, czy zasmucony. Istotnie w miejscach tych, swobodnych póz i zbyt wesołych rozmów Ławicz doświadczał obu tych zarazem uczuć. Mieszały go one i zasmucały. Śpiesznie oddalając się od nich, snuł w głowie marzenia o idealnéj Atlantydzie, wolnéj od wszech rzeczy złych, brzydkich lub pustych. Z marzeń tych wyrywał go dość często donośny brzęk ciągnącego się po bruku pałasza i wesoły serdeczny głos, wołający:
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/121
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.