Zygmunt Ławicz i jego koledzy/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Zygmunt Ławicz i jego koledzy
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Otrzymał więc stałe zajęcie przy jednym właśnie z dwu tych stolików, które stały u dwu ogromnych okien sali audyencyonalnéj. Wchodził do sali codziennie o godzinie 9-éj zrana, siadał przy stoliku i nie wstawał do 3-ciéj lub 4-téj, chyba zawołany przez którego ze zwierzchników, co się jednak zdarzało rzadko. Dokoła niego wrzał najczęściéj ruch i gwar, całkiem mu obojętny. Pogrążony w robocie swéj, na nikogo nie patrzał i nic nie słyszał. Czasem tylko, gdy sala bywała wyjątkowo pustą i cichą, podnosił głowę z nad papierów i przez chwilę wsłuchywał się w ciszę, tém rozkoszniejszą tutaj, im rzadszą, a którą przerywało tylko poważne stąpanie przechadzającego się po przedpokoju Rębki i dochodzące z sali posiedzeń, głośne, monotonne czytanie. W chwilach tych, kędyś w dal rwące się oczy jego zatrzymywały się na wielkich szybach okna, po których w jesieni ciekły grube strugi deszczu, albo na wiosnę wiły się ukośne promienie słońca. Czasem téż, przez krótką chwilę, ale z połączeniem zdziwienia i uśmiechu, przypatrywał się najbliższemu towarzyszowi swemu, pracującemu przy drugiém oknie sali. Był to człeczyna niestary jeszcze, bo zapewne 40-tu lat spełna niemający, ale chudy, przygarbiony, z głową całkiem prawie włosów pozbawioną. Z powodu téj połyskującéj nagości czaszki, wystających kości policzkowych, długiego nosa, spiczastéj brody i okrywającéj to wszystko suchéj, żółtawéj skóry, wyglądał on na figurkę, wyrzeźbioną z kości, a w wytarty i niezgrabny surdut przybraną. Twarz ta, z ptasim profilem, była tak kościaną i martwą, do ust jéj szerokich, wklęsłych, tak zdawał się przyrośniętym uśmiech przymilający się i pokorny, małe siwe oczy tak trwożliwie biegały, gdy wchodził do sali, a z taką osłupiałością wpatrywały się w siną bibułę, gdy raz pisać już zaczął; że Ławicz przypatrywał się mu z razu ze zdziwieniem, potém z uśmiechem, potém z obawą. Być może, iż przez głowę przemknęło mu pytanie:
— Może i ja... kiedyś...
Lecz wnet potém prawie głośno zaśmiał się i błyszczące oczy jego wzniosły się ku najwyższéj szybie okna, w któréj słońce rozpalało ognisko iskier i promieni. — O, nie! O, nie! Świat pięknym jest, skoro powstają na nim wielcy ludzie i wielkie idee, a dusza ludzka, która je zna, skonać nie może!
Myślał nieraz, że w najbliższym jego towarzyszu biurowym dusza skonała. Pracowali obok siebie od dość już dawna i prawie nie znali się. Czy kościana figurka, ubrana w wytarty, obwisły surdut, umiała mówić? po kilku miesiącach codziennego widywania jéj, Ławicz nie mógłby jeszcze powiedziéć na pewno. Widział w zamian, że na głos wołającego ją zwierzchnika, umiała ona nerwowo zadrżéć, zrywać się i biedz tak śpiesznie a trwoźliwie, jak biegnie pies myśliwski na świśnięcie pana swego. Ale była to jedyna u niéj oznaka życia, poczém znowu na czole, połyskującém a nagością czaszki powiększoném, osiadała grobowa cisza, szerokie, wklęsłe usta uśmiechały się pokornie i martwo, a długa, sucha, żółta ręka posuwała się po papierze ruchem powolnym, ale tak monotonnym i nieprzerwanym, jak gdyby była kończyną maszyny jakiéjś, z niezmierną regularnością nakręcanéj i funkcyonującéj. Raz jednak, — a był to słotny dzień jesienny, — Ławicz spostrzegł, że kościana figurka, o któréj wiedział, że nazywała się Piotrem Kwirą, dawać zaczyna pewne znaki życia. Naprzód, wchodząc do sali, Piotr Kwira nie rzucał już dokoła trwożliwych spojrzeń, ale patrzał wprost przed siebie, z wyrazem trochę do zamyślenia podobnym; następnie, gdy usiadł przed stołem swoim, nie zaraz wziął się do pisania, lecz, wpatrzony w siną bibułę, minut parę trząsł nad nią głową tak, jakby niemym giestem tym powierzał téj codziennéj swéj towarzyszce troskę, czy zgryzotę jakąś. Nakoniec, po godzinie pisania, podniósł twarz z nad bibuły, spojrzał na szyby, zalane deszczem, i końcem długiego, kościstego palca powiódł po brzegu zaczerwienionéj powieki. Czyżby łzę otarł z oka? Co pewna, to, że zgarbił się potém daleko więcéj, niż zwykle, i zaczynając znowu pisać, głośno westchnął.
Ławicz był dnia tego w szczególnie wesołém usposobieniu. Otrzymał od matki swéj list z podziękowaniem za dość znaczną sumkę pieniężną, którą jéj był posłał i — w czasie nocnych studyów nad pewnym grubym traktatem o fizyce, wpadł na pomysł jakiś, który, jak mu się zdawało, był całkiem nowym i mógł naukę do ważnych wyników doprowadzić. Czuł się więc szczęśliwym, a takie miał usposobienie, że szczęście rozszerzało mu serce i zaostrzało wzrok na cierpienia innych.
— Co panu dziś jest, panie Kwira? — odezwał się z nad stolika swego.
— Biéda! — odpowiedział z nad drugiego stolika głos przyciszony i bezdźwięczny.
— Czy wielka biéda, panie Kwira?
— Dość wielka... bez grzechu narzekania, panie dobrodzieju...
— Może-bym ja mógł cokolwiek...
— A może, panie dobrodzieju... może... bo Zenonek mówił mi, że pana zna i że chciałby widziéć...
— Jakiż to Zenonek?
— Derszlak, panie dobrodzieju, pański kolega szkolny...
W ciągu rozmowy téj, Kwira, zwrócony twarzą do Ławicza, przy każdéj odpowiedzi oddawał mu szybkie ukłony, którym towarzyszył przymilający się uśmiech. Mówił o biedzie i uśmiechał się. Był to uśmiech, przyrosły już do ust jego. Ławicz wstał śpiesznie i zbliżył się ku niemu.
— Czy nieszczęście jakie spotkało Zenona Derszlaka?
— Bez grzechu narzekania, panie dobrodzieju, powiedziéć można, że nieszczęście...
— Cóż to takiego?
Kwira spuścił głowę.
— A tak... — bąknął — nic niby... pracy tyle a korzyści żadnéj... niby nic... czysta zguba!
O jasne słowa, a tém bardziéj o dobrze związany szereg słów, Kwirze było bardzo trudno. Ławicz, przypatrując się mu, dziwił się znowu i uśmiechał.
— Czy pan jesteś krewnym Zenona?
Na zapytanie to, o, dziwy! Kościaną twarz Kwiry oblał rumieniec tak żywy, że aż do połowy nagiéj czaszki jego sięgnął; spuścił on głowę, rękoma w powietrzu zatrzepotał i całą postawą swą przypomniał skromną, zawstydzoną panienkę.
— Nie... wyjąkał... nie krewny... tylko, panie dobrodzieju... jakże to powiedziéć? narzeczony panny Anny, siostry Zenona... chi, chi, chi!
Czy myśl o tém, że był on narzeczonym czyimś, jemu samemu wydawała się śmieszną, albo téż rozkosz mu sprawiała, bo z cicha i ze spuszczonemi oczyma śmiał się przez chwilę, a potém, podnosząc na twarz Ławicza w sposób u niego wyjątkowy ożywione oczy, dokończył:
— Narzeczony, panie dobrodzieju... bez grzechu narzekania, czekamy na siebie już lat dwanaście...
— Cóż Zenon ?
— Niby nic... panie dobrodzieju... zgubiony chłopiec!
— Panie Kwira! — zabrzmiał we drzwiach głos pomocnika naczelnika wydziału. Kopia ukazu senatu N. 392, gotowa?
Ludzie, do kościanych figurek podobni, miewają czasem nerwy. Na głos zwierzchnika, Piotr Kwira drgnął nerwowo i, z oczyma trwoźliwie biegającemi, z pokornie przymilonym uśmiechem i sinym arkuszém w ręku, drobnym krokiem, z przygiętym grzbietem, pobiegł ku sali sąsiedniéj.
Gdy minęła godzina, w któréj kończyły się zazwyczaj prace biurowe, Ławicz i Kwira zstępowali razem po ciemnych, wązkich wschodach, do suteren jednéj z kamienic miasta.
W izbie, nad którą ciężył czteropiętrowy gmach, a do któréj światło dzienne wchodziło przez wysuwające się z pod ziemi okno, duszno było i dymno. Na kominie palił się wielki ogień; przed ogniem, nad deską do prasowania, stała kobieta wysoka, chuda, z ramieniem do łokcia obnażoném. Wodziła ona po cienkiéj bieliznie żelazkiem, z którego głębi buchały czerwone błyski żaru i kłęby gorącéj pary. Czerwone błyski żaru padały na śniadą twarz kobiety, przeglądały się w czarnych, zapadłych oczach, złociły krucze, roztargane, na ciemną, nagą szyję spadające, jéj włosy. Była to twarz stérana, zwiędła, chmurna, ale energiczna i ognista. Zobaczywszy wchodzącego Ławicza, wyciągnęła na powitanie rękę zczerniałą i twardą, okrytą czerwonemi od oparzeń bliznami. Znali się z sobą oddawna.
— Panie Kwira — zawołała tonem rozkazującym — podajże krzesło panu Zygmuntowi. — Ot — zwróciła się do gościa — spojrz-że pan na Zenka... do czego podobny? Gryzł się, gryzł się, aż zachorował!
Wtedy, w najgłębszym kącie izby, bo najdaléj od płonącego na kominie ognia, w cieniu firanki, utworzonéj z dwóch prześcieradeł i kobiecych spódnic, Ławicz zaledwie rozpoznać mógł, leżącego na ubogo zasłaném łóżku, Zenona Derszlaka. Młody chłopak podobny był wielce do siostry, tylko rysy miał bardziéj nieprawidłowe i połamane, a tak samo czarne, jak u niéj, oczy jego żarzyły się w cieniu przykrym, gorączkowym blaskiem. Spotkawszy się ze spojrzeniem Ławicza, wybuchnął głośnym śmiechem.
— Widzisz, stary kolego! gdzie i jak na téj ziemi żyją i mieszkają wierni czciciele Minerwy, którzy przez lat ośm w pocie czoła uczyli się deklamować Iliadę i Bukoliki, czytać Platona i recytować na pamięć, ile małpy zębów mają! Wiedza ogromna, mój drogi, wiedza taka, o jakiéj ty, wygnańcze z krainy mądrości, wyobrażenia nie masz, a którą ja dźwignąłem na moich słabych barkach. Dźwignąłem caluteńką, dobiłem do kresu, to jest ostatniego dnia ósmego roku, i paf! dano mi pstryczka w nos, upadłem jak długi! Bagaż wiedzy mojéj był bardzo wielki, lecz brakło mu jednéj ósméj części wymaganego stopnia, — nie dostałem świadectwa dojrzałości...
W ręku Anny żelazko brzęknęło mocno.
Klęczący przed ogniem i wodę do garnka lejący, Kwira, trząsł głową.
— No, no! nie lamentujcie! — zaśmiał się znowu Derszlak — cóż tam ważnego? Żaczek, deklamujący Homera i obdarzony prawem paszenia świń. Biéda tylko, że żaczek ma lat dwadzieścia i że mu w mózgu świdruje ta uwaga, że gdyby był przez ośm lat świnie pasł, toby właściciel ich niezawodnie go na pastucha owiec lub wołów promował. A tu, od świni zaczynaj... Czysta strata czasu!
— A strata! — brzęcząc żelazkiem, krzyknęła prawie Anna, — głupia ja! Jużem suszyła sobie głowę nad tém, jakby tu go daléj wyprawić!
— Widzisz pan — nie przestając prasować, mówiła daléj — cztéry miesiące już śmieje się on tak i żartuje, a ja wolała-bym, żeby płakał i jęczał. Zaśmiał się téż i zażartował, a może i przeziąbł, bo, prócz gimnazyalnego mundura, żadnego odzienia nie ma i — chory! Wczoraj zaczęła go trząść gorączka, dziś z łóżka nie wstał!
— Wyzdrowieję, Anulku, wyzdrowieję, nie lękaj się! — zaśmiał się znowu Derszlak — pochorować dni parę, nie biéda, ale ot co biéda... słuchaj Ławiczu, co biéda...
Urwał na chwilę, a potém, w rozpalonych dłoniach swych trzymając rękę dawnego towarzysza, znacznie ciszéj, niż wprzódy, mówił:
— Biéda to, że kiedy matka z suchot umarła, a ojciec kości połamał, ona miała lat ośmnaście, wzięła mię na ręce i mną sobie cały świat zasłoniła. Biéda, że przez trzy lata haftowała dniami i nocami, tak, że omało nie oślepła. Bieda, że od lat siedmiu stoi tak, jak ją teraz widzisz, od rana do wieczora, nad tą deską i prasuje stroje elegantek. Biéda, że dla mnie za mąż nie wyszła i że ja teraz... cóż? znowu ciężarem...
— Zenon! — zwykłym snadź sobie, rozkazującym tonem, krzyknęła Anna — Zenon! nie mówić mi o tém! Co tobie do tego? Jak chciałam, tak robiłam. Dla siebie robiłam, nie dla ciebie! Podobny jesteś do ojca, który, choć prosty człowiek, dobry był, dobry, niech mu światłość wiekuista...
— Na wieki wieków — dokończył szeptem, klęczący wciąż przed kominem i w garnku mieszający, Kwira.
W rozpalonych, zapadłych oczach Zenona świeciły łzy.
Ławicz obie ręce podniósł do głowy.
— Ale jakże bo ty, ze zdolnościami swemi, z pracowitością swoją, mogłeś téj nieszczęśliwéj jednéj ósméj...
— Chcesz wiedziéć jak? no, to ci i opowiem, tylko pod sekretem, pamiętaj, bo to delikatna materya...
Pochylił się nieco ku towarzyszowi i szepnął:
— Nędza! ty podobno wiész, co to znaczy, no, ale nie każdego pokrzywa jednostajnie parzy. Zależy to od delikatności skóry. Czy ja wiem, dlaczego natura zrobiła mię takim delikatnym? Kiedy duszno i dymno w mieszkaniu, głowa mi kamienieje; kiedym głodny, z sił opadam. Opadałem często z sił, przychorowywałem, opuszczałem lekcye, raz to i cały kwartał straciłem, zanim z korepetycyi zebrało się na wpisowe... to i tym sposobem przepadła mi ta jedna ósma... Ale dość już o tém wszystkiém! cóż ty porabiasz, Zygmuncie? Służysz w biurze? Winszuję. Kolegi ze mnie pewno miéć nie będziesz! Jakim-że sposobem wzbiłeś się na ten szczebel społeczny? Przepowiadam ci, że za lat dziesięć będziesz taki łysy, kościany i wiecznie przelękniony, jak najpoczciwszy nasz Kwira!...
— Chi, chi, chi! — zachichotał ten, o którym wspomniano — żartuj sobie ze mnie, Zenonku, byle-byś był weselszy troszkę... Bez grzechu narzekania, dziesięć lat temu miałem włosy takie gęste, jak teraz twoje.
Anna, okrywając stół grubą serwetą, zaśmiała się.
— Prawdę mówi, panie Ławiczu! Dwanaście lat temu, kiedy poznaliśmy się, pan Kwira był bardzo przystojnym chłopcem.
Ławicz uśmiechnął się, tak mu się to dziwném jakoś zdawało. Anna skrzyżowała na piersi ramiona i, chmurnie wpatrując się w niego, mówiła:
— Po co się pan uśmiechasz? krótko pan żyjesz, krótko. Pożyj pan dwanaście lat, tak, jak on żyje, a zobaczysz, że można wychudnąć, wyłysiéć i strachu do serca nabrać. Żeby on żył tylko dla siebie, ale to taki przyjaciel... Alboż ja dała-bym sobie radę z wychowaniem Zenka, żeby nie on? We wszelkiéj biedzie mojéj dziękuję Panu Bogu, że mi takiego przyjaciela dał...
Kwira, z oczyma wpatrzonemi w mówiącą kobietę, jak w święty obraz, splótł długie, kościste ręce swe, modlitewnym giestem. Na twarzy jego rozlewał się wyraz szczęścia i czci. Wydawał się całkiem innym, niż bywał w biurze. Była to metamorfoza, trwająca krótko, ale zupełna.
— Wiész pan — mówiła daléj Anna — kiedy nie wystarczało już mego zarobku i jego pensyi, zaczął hodować i sprzedawać kanarki...
— Bez grzechu narzekania! — zawołał Kwira — kanareczki moje kilkadziesiąt rubelków co rok mi przynoszą... niby nic... dla Zenka mundurek i książki... Ja panu zaraz te ptaszyny moje pokażę!..
— Tymczasem proszę na obiad — rzekła Anna, stawiając na stole misę krupniku z mlékiem i kartoflami.
— Przepraszam, że gościa naszego lepiéj przyjąć nie mogę. Mięso strasznie drogie, dla Zenka tylko kawałek kupiłam, bo chory!... Teraz-bo i chléb, i opał, strasznie zdrożały... opał szczególniéj, a mnie do prasowania przepaść drew wychodzi. Jedyne szczęście, że za wodę płacić nie trzeba, bo mi jéj zawsze pan Piotr z rana i wieczorem dzbankami nanosi.
Nosił więc bohdance swéj wodę dzbankami, z rana i wieczorem, co „bez grzechu narzekania”, przy dość uciążliwéj pracy biurowéj, trochę utrudzającém być musiało. Spełniał téż snadź zazwyczaj i inne gospodarskie, domowe czynności: przed obiadem przyniósł był parę razy drewek na podsycenie ognia, mieszał w garnku i krzątał się około wyszczerbionych stołowych naczyń; potém zasiadał do wspólnego stołu z gospodynią domu i jéj gościem, a potém jeszcze, z nieśmiertelnym swym przymilonym uśmiechem, prosił Ławicza, aby zobaczyć chciał jego kanarki. Mieszkał w tym samym domu, ale nie w suterenach, tylko wysoko, pod samym dachem, dlatego, jak mówił, że w suterenach za mało światła było dla ptasząt. W izbie, znajdującéj się pod samym blaszanym dachem domu, tak wiele było ptasząt, że szczebiot ich i śpiewanie słyszéć się już dawały na drugiém piętrze; gdy zaś otworzyły się drzwi jéj, z drewnianych prętów, umieszczonych pomiędzy ścianami, z nielicznych sprzętów, z pootwieranych klatek, porwały się roje żółtych, skrzydlatych istot i, z wrzaskiem ogłuszającym, opadły wchodzącego gospodarza mieszkania.
On roztworzył ramiona, nastawił dłonie i z ptakami, siedzącemi mu na łysinie, ramionach, plecach, dłoniach, śmiać się zaczął głośno, serdecznie, a przytém z wyrazem wesołości, tak obcym kiedyindziéj małym jego oczom, na gościa patrzał.
— A co? — mówił, śmiejąc się — a co? niby nic... jest tu ich, panie dobrodzieju, z pół kopy... pięć par gotowiuteńkich na sprzedaż... za tydzień na rynek pójdą... niby nic... kawałek grosza... biedne wy! ptaszęta zaprzedane!
W sposobie, w jaki cieszył się z wychowańców swych, była tkliwość i zarazem radość z zysków, których mu szczególny przemysł ten dostarczał. Zresztą izba, dość obszerna i w słoneczne dnie zapewne jasna, była bardzo nagą i brudną; ziarn rozrzuconych wszędzie i nieczystości różnych było w niéj pełno; powietrze jéj, w piérwszéj po wejściu chwili, zdawało się niepodobném do oddychania. Nad samém posłaniem, złożoném z siennika, poduszki, i czegoś, co kiedyś kołdrą być musiało, wisiała duża klatka. Kwira wskazał ją gościowi.
— To jest, panie dobrodzieju, mój... jakże się nazywa... excytarz. Jak tylko słońce wschodzi, tak krzyczéć zaczynają, że gdyby człowiek kamieniem spał, zerwie się na równe nogi... niby nic... ażeby nie one, zaspał-bym może kiedy, i z panną Anną śniadania razem nie zjadł... ona raniutko wstaje... raniutko!... U nas, panie dobrodzieju, taki już zwyczaj... razem kupujem, razem jadamy, razem cieszym się i smucim, wszystko razem!
Ptaki, zajęte rzuconém im ziarném, uspokoiły się nieco i uciszyły. Kwira, na środku izby stojąc i gościa swego za rękę trzymając, mówił:
— Chi, chi, chi! jak ona dziś powiedziała, że ja kiedyś przystojnym chłopcem byłem!... może być. Może być... dwanaście lat człowiek pracuje, jak wół, a o jutrzejszy los swój zawsze niepewny i na szczęście swoje czeka... niby nic... zeszpetniéć można... Ona nie zeszpetniała! prawda? jaka piękna! Kiedy poznałem ją, panie dobrodzieju, dwadzieścia lat miała. Za trzeciém widzeniem się upadłem przed nią na kolana... „Pobierzmy się, panno Anno!” A ona: „Nie, dopóki Zenka nie wychowam, za mąż nie pójdę!” niby nic... nie chciała swoich dzieci miéć, żeby czasem brata małego w czém nie ukrzywdzić... Żebym ja bogaty był, może-by poszła... ale biéda z biédą!... lękała się brata ukrzywdzić... pyta się tedy mnie: „będziesz na mnie czekał, panie Pietrze, póki Zenek nauk nie skończy i nie wybije się na człowieka?” Z początku, niby nic... nie mogłem przystać na to, ale potém powiedziałem jéj: „bądź wola twoja!“ i panie dobrodzieju... bez grzechu narzekania... dwanaście lat czekam. Zenek skończył szkoły, ale zabrakło mu téj jednéj ósméj... i jakże on teraz na człowieka wybije się? Co to teraz będzie?
Przy ostatnich wyrazach, w małych oczach jego malowało zdziwienie, z osłupieniem graniczące.
Co teraz będzie? Było to pytanie, z którém późniéj Derszlak często do izdebki Ławicza wchodził. Wyzdrowiał on prędko, to jest wstał z łóżka, lecz tak powierzchowność jego, jak sposób obejścia się i rozmawiania, nie objawiały fizycznego ani moralnego zdrowia. Wchodził on często do izdebki dawnego przyjaciela i przebywał w niéj długo, czasem nawet nocowywał z Ławiczem, tocząc z nim długie i żarliwe rozmowy i sprzeczki. Sprzeczali się z sobą często. Pomimo podobieństw pewnych, były to całkiem różne od siebie natury. Ławicz w książkach, na traf chwytanych i zbieranych, topił się, jak nurek, ciekawy pereł, na dnie leżących, ciągnięty śpiewem Syren, mieszkających w pałacach z kryształu. O twarde, zimne ściany kryształowego pałacu bił się pracowicie, cierpliwie i nie opuszczał rąk wtedy nawet, gdy spostrzegł, że zmylił drogę i sto godzin życia oddał temu, co wymagało jednéj. Uśmiechał się wtedy z nieświadomości swéj i, z wielkim, lecz spokojnym, ogniem w mózgu i piersi, zachodził pałac z innéj strony, uderzał w inną ścianę, słał się mu do stóp z jednaką zawsze pokorą i czcią. Derszlak śmiał się z niego, tym szczególnym śmiechem, w którego dźwięk młodzieńczy wplatały się coraz częściéj gorzkie, szyderskie nuty.
— Co ty z tém wszystkiém zrobisz? — pytał. — Jaką rolę użyźni pot, który, z czoła twego spływając, wsiąknie w podłogę twojéj izby i w niéj zniknie bez śladu? Czyją dolę oświécą światła te, których nabierasz do głowy i które w niéj do końca świata pozostaną? Co komu przyjdzie z tego wiecznego grzebania się twego w książkach?
Ławicz, na zapytanie to, mieszał się z razu, a potém odpowiadał:
— To mię uszczęśliwia.
— Egoisto! — wołał Derszlak — ty więc wyobrażasz sobie, że nauka przyjść na świat raczyła dla twego osobistego szczęścia i pożytku? Winszuję ci pojęć takich o życiu i jego celach! Ja jeżeli pracowałem i o większych jeszcze pracach marzyłem, to tylko dla tego, aby módz cokolwiek uczynić dla ludzkości, dla cierpiących, poniżonych, walczących. Sam jestem dzieckiem cierpienia, poniżenia i ciężkiéj walki. Znam je. Lituję się bez granic nad ich ofiarami. Pragnął-bym biedz im z pomocą. Wiem, twierdzę, że świat we wszystkich częściach swych kalekim jest i pragnął-bym przyczynić się do przerobienia go. Oto dla czego uczyłbym się, gdyby... gdyby nie ta moja jedna ósma; ale tak, jak ty, w celu uszczęśliwienia siebie... O! marny prochu! czemże ty jesteś, abyś uszczęśliwiał siebie, wtedy, gdy naokoło pełno jest nieszczęśliwych?
Ławicza zawstydzały niekiedy te entuzyastyczne wybuchy przyjaciela. Ze zwykłą sobie łagodnością, tłómaczył się i uniewinniał.
— Cóżem ja winien temu, mój drogi, że czuć się nieszczęśliwym nie mogę.
— Zapewne, — wzruszając ramionami odpowiadał Derszlak — nikt nie winien temu, że go natura tak a nie inaczéj stworzyła. Tyś stworzony na jednego z tych molów, które od początku świata siedzą w swoich gabinetach i, przy szczelnie pozamykanych drzwiach i oknach, lubują się włoskiem, wynalezionym na skórze małpiej, albo pyłkiem, dostrzeżonym na skrzydle komara...
Tym razem Ławicz rumienił się z obrazy i oburzenia. On także był entuzyastą, w inny tylko zwracającym się kierunek. Bronił nauki i jéj kapłanów, grecki myt o Syrenach tłómaczył żądzą nie rozkoszy, lecz wiedzy, deklamował z Odysei: „ku nam, ku nam, o bogów ozdobo, słynny Ulissesie, statek nakieruj, głosom przysłuchaj się naszym...“
— Stój! stój! — śmiał się Zenon — cóż tobie syreny wyśpiewać mogą? Jakież nowe słońce, albo jaką nieznaną jeszcze drogę słońc, odkryjesz przez to okno, które, chociaż wysoko jest umieszczone, wątpię, aby starczyło za obserwatoryum i teleskopy? Czy uczynisz rozbiór chemiczny téj pajęczyny, któréj tyle masz tu po kątach. Gdzież twoje retorty? Pajęczyny zresztą, zarówno jak pył, spadający z podeszew podartych butów, dawno już, o ile wiem, zbadane zostały, innych zaś materyi do studyowania nie widzę dokoła ciebie...
Z twarzy Ławicza poznać można było, że pragnął powiedziéć towarzyszowi coś, coby dowodzeniom jego stanowczo zaprzeczyć mogło, lecz wstydził się i nie śmiał.
— Widzisz, Zenku — zaczął nieśmiało — ty to z taką pewnością mówisz i wyśmiewasz mię, a jednak... jednak... mnie...
— Cóż?
— Mnie się zdaje, że jestem na drodze do ważnego odkrycia w dziedzinie fizyki.
Zenon uśmiechnął się niedowierzająco.
— A! — rzekł potém — być może, i pragnę tego, ale opowiedz że mi: co i jak? powinienem przecież być wszechstronnie uczeńszym od ciebie...
Ławicz podzielił się z nim wtedy pomysłem swoim. Było to coś o skupieniu promieni słonecznych i uwięzieniu, dla celów praktycznych, ciepła ich i światła. Opowiadając, wpadł w wielki zapał. Wyciągnął z bezładnego ich nagromadzenia książki różne, wydobył z szuflady arkusze, zakreślone cyframi i rozmaitemi figurkami, czytał głośno, tłómaczył, giestykulował. Białą twarz jego powlokły gorące rumieńce, łagodne oczy zaiskrzyły się. Derszlak słuchał w milczeniu i z uwagą, lecz patrzał na towarzysza z żartobliwą litością. Gdy Ławicz umilkł i stanął przed nim w tryumfującéj postawie, zwolna i chłodno rzekł:
— Wszystko to rzeczywiście bardzo mądrze jest pomyślane i znajdujesz się istotnie bardzo blizko wynalazku, dokonanego już przed kilku laty...
— Co i jak? przez kogo? — zawołał Ławicz.
Derszlak powiedział mu, że przed rokiem miał od jednego z profesorów książkę, w któréj wyczytał wszystko to, o czém teraz mówił mu Ławicz, i wiele jeszcze rzeczy dalszych.
Cytował twórcę wynalazku i tytuł książki, o któréj mówił, lecz, ku wielkiemu zapewne zdziwieniu swému, spostrzegł w Ławiczu, zamiast smutku lub przerażenia, wyraźne oznaki bardzo żywéj radości...
— Doprawdy! — wołał on — więc to tak! o jakże się cieszę! lękałem się, aby to nie było tylko marzeniem mojém! Myślałem nieraz, że nie jestem dość rozumny i uczony, aby naprawdę trafiać na takie drogi. Pokazuje się jednak, żem się nie mylił, że jestem do czegoś zdolny... Brawo, brawo! trzeba mi teraz daléj iść i — będę teraz iść śmieléj, z większą do samego siebie ufnością!
Derszlak wstał i wzruszył ramionami.
— No — rzekł — potężny z ciebie dziwak! Żebyś był jeszcze wpadł na jakąś nową teoryą społeczną, nie dziwił-bym się twojéj radości. Ale z tego, odgadniętego w części przez cię, wynalazku — cóż? nowy może gatunek maszyn fabrycznych, służących kapitałowi do uciskania pracy, a może nowe środki użycia dla sybarytów...
— Może téż — wtrącił Ławicz — jeden krok, dokonany w powolnym pochodzie...
— O! dajże mi pokój z krokami swemi i powolnemi pochodami. Dobre to dla tych, którym dobrze; ale ja, od czasu szczególniéj mojéj jednéj ósméj, stałem się człowiekiem bardzo żywego i niecierpliwego temperamentu...
Żywym i niecierpliwym był zawsze, lecz teraz właściwości te natury jego zwiększały się i przybierały pozór trawiącéj go gorączki. Część wieczorów i nocy czytywał i rozprawiał z Ławiczem, resztę czasu przepędzał na próżnowaniu, napełnioném rozmyślaniami. Tym ostatnim oddawał się często w mrocznéj, pełnéj swędu od rozpalonych żelazek, suterenie, leżąc na łóżku z twarzą zwróconą ku sufitowi i ścigając okiem ślizgające się po suficie odblaski płomienia. Czasem przechadzał się po ulicach miasta, przyglądając się spotykanym przechodniom, którzy wzajem przyglądali się jemu. Młodzieniec ten, bardzo szczupły i nieco przygarbiony, ze śniadą chorobliwą cerą twarzy, z zapadłém, czarném, ognistém okiem i lasem kruczych włosów, wysuwających się z pod zszarzanéj czapki na kołnierz wytartego studenckiego mundura, zwracać musiał na siebie ogólną uwagę. Wyraz twarzy jego, ruchy i ubranie znamionowały coś wypaczonego i wykolejonego, kogoś, kto, u samego wstępu w świat, błądził pomiędzy drogami świata, nie wiedząc, czy na którąkolwiek z nich wejść ma prawo. Zwolna i stopniowo odpadała mu chęć do jakiejkolwiek pracy. Znalazł był na mieście parę lekcyi, nędznie opłacanych, i z razu spełniał zajęcie to z musu, jak ciężką pańszczyznę. Nie zajmowało go ono, bo nie przedstawiało przyszłości żadnéj.
— Do czego to prowadzi? — zapytał czasem Ławicza. — Anulka jak biédowała, tak bieduje, a ja tylko butów więcéj drę...
Potém porzucił lekcye, albo téż je stracił. Książki brał u Ławicza, przeczytywał je do połowy, porzucał i znowu zapytywał:
— Bo i do czegóż to prowadzi?
Raz przyszedł, więcéj jeszcze niż zwykle chmurny i rozjątrzony.
— Anulka chora! — rzekł, siadając na nizkim stołku pod ścianą.
Oparł brodę na dłoni i długo siedział nieruchomy, milczący; aż nakoniec Ławicz spostrzegł, że płakał cicho, lecz rzewnemi łzami.
— Zenku! — zawołał — ty koniecznie zrób z sobą cokolwiek... bo zginiesz!
Podniósł wzrok błyszczący od łez i gniewu i zapytał:
— Cóż, naprzykład?
— Jedź do stolicy... zdasz może examin, przyjmą cię może gdziekolwiek...
— Dobrze — odpowiedział z chłodem — ale zapłać mi bilet na kolei i daj z czego przeżyć przez piérwsze kilka dni przynajmniéj...
Ławicz jęknął.
— Bój się Boga! zkądże u mnie na taką daleką podróż... gdyby to bliżéj było... może...
— Aha! — potwierdził Derszlak — gdyby to było bliżéj... ale zkądże znowu chcesz, aby Anulka z prasowania, a Kwira z kanarków, taką sumę zebrali... bo to, mój kochany, suma! Co prawda, była już ona zebrana, ale jakem po téj jednéj ósméj zaraz nie wyjechał, to i rozeszła się... Jeden ścieg krzywy, mój kochany, jeden tylko krzywy, a wszystkie krzywo idą...
Innym razem rzekł do Ławicza:
— Poszedł-bym już nakoniec i piechotą, ale nie mogę; naprzód sił nie mam, a potém, ot... — Przy ostatnich wyrazach uczynił nogą ruch energiczny, a w téj saméj chwili but jego ze stukiem upadł na drugim końcu izdebki. Była to tylko część buta, ta mianowicie, która okrywa stopę. Ławicz nie mógł wstrzymać się od uśmiechu.
— A gdzież cholewa? — zapytał.
— Dawno niéma — z chłodem odpowiedział Zenon.
Trwało tak przez długie kilkanaście miesięcy. Raz, pogrążony jak zwykle w robocie swéj, usłyszał w gwarze, napełniającym salę, głos dobrze sobie znajomy. Zerwał się i, w ruszającym się pośród sali mrowisku ludzi, spostrzegł Kaplickiego. Przez chwilę przypatrywał się mu, myśląc nad tém, czy się nie myli. Przez czas upłyniony od ostatniego widzenia się, Kaplicki zmienił się trochę. W futrzanym paltocie swym wydawał się krępym nieco i ciężkim, a bujny, płowy wąs, opadał mu na policzki rumiane i połyskujące. W ręku trzymał zwój papierów i półgłosem, lecz z żarliwością wielką, opowiadał o czémś jednemu ze znajdujących się w sali adwokatów, którego téż od czasu do czasu przytrzymywał za klapę surduta. Ławicza poznał natychmiast i powitał serdecznie dwoma głośnemi całusami.
— Cóż — mówił — jakże ci idzie? jakże czas przepędzasz? ja tu od wczoraj dopiéro... przyjechałem za interesami... wyobraź sobie, dwa procesa: jeden z chłopami o wycięcie lasu, drugi z żydem o sfałszowanie wekslu... przytém, chcę sobie nowe meble kupić...
— Czy ty, Michasiu, pamiętasz Derszlaka — zagadnął Ławicz.
Kaplicki pamiętał go wybornie. Rumieniąc się i widoczny gwałt sobie zadając, Ławicz poprosił go o pomoc dla dawnego kolegi. Wyraz doznanéj przykrości zmącił na chwilę błękitne oczy młodego szlachcica. Na chwilę tylko jednak.
— Widzisz — zaczął — ty nie wyobrażasz sobie, ile my, obywatele, mamy kłopotów i potrzeb różnego rodzaju! Ot i ja teraz... dwa procesa i te meble... powozu kawalerskiego potrzebuję bardzo... ale niech to tam sobie na późniéj... Biedny Zenon! powiadasz, że demoralizuje się i przepada. Owszem, owszem, służę, czém mogę!
Ławicz aż mu się na szyję rzucił, on zaś tę publiczną manifestacyą czułości nietylko przyjaźnie przyjął, ale z lichwą ją odpłacił. Wylanym był, serdecznym i hojnym, jak zawsze, tylko wyglądał wciąż zakłopotanym. Rumianość i pulchność twarzy jego nie nadawały jéj wyrazu pogody. Po krótkiéj rozmowie o wspólnym koledze i wzajemnych uściskach zaczął wnet opowiadać Ławiczowi o chybionych w tym roku zbożach, o drogości robotnika, o upadku inwentarza, a szczególniéj o dwóch procesach: z chłopami i żydem.
— A tamte, z któremi tu przed dwoma laty przyjeżdżałeś?
— Tamte co innego, a te co innego. U nas tak zawsze. Nie uwierzysz, ile kłopotów! A tu teraz wyprawiamy z ojcem zaraz po moim powrocie wielkie polowanie. Osób będzie ze sześćdziesiąt, koni i psów drugie tyle. Wszystko trzeba przygotować, o wszystkiem pomyśléć, a koszt! strach!
Tu spostrzegł zmierzającego ku niemu adwokata.
— A co? kochany panie, a co? czy nasza teraz sprawa na kolei? Zlituj się pan, to żydzisko...
I wraz z adwokatem pobiegł prawie w głąb’ sali. Ławicz stał przez chwilę, zaniepokojony widocznie i trochę zdziwiony. Procesa, meble, powozy, kłopoty, polowanie, mieszały się i kołowały w głowie jego. Po chwili, ścigając okiem zwijającego się po sali Kaplickiego, wymówił do siebie:
— Jakto? i nic więcéj... nic?...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.