Przejdź do zawartości

Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/080

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chem domu, tak wiele było ptasząt, że szczebiot ich i śpiewanie słyszéć się już dawały na drugiém piętrze; gdy zaś otworzyły się drzwi jéj, z drewnianych prętów, umieszczonych pomiędzy ścianami, z nielicznych sprzętów, z pootwieranych klatek, porwały się roje żółtych, skrzydlatych istot i, z wrzaskiem ogłuszającym, opadły wchodzącego gospodarza mieszkania.
On roztworzył ramiona, nastawił dłonie i z ptakami, siedzącemi mu na łysinie, ramionach, plecach, dłoniach, śmiać się zaczął głośno, serdecznie, a przytém z wyrazem wesołości, tak obcym kiedyindziéj małym jego oczom, na gościa patrzał.
— A co? — mówił, śmiejąc się — a co? niby nic... jest tu ich, panie dobrodzieju, z pół kopy... pięć par gotowiuteńkich na sprzedaż... za tydzień na rynek pójdą... niby nic... kawałek grosza... biedne wy! ptaszęta zaprzedane!
W sposobie, w jaki cieszył się z wychowańców swych, była tkliwość i zarazem radość z zysków, których mu szczególny przemysł ten dostarczał. Zresztą izba, dość obszerna i w słoneczne dnie zapewne jasna, była bardzo nagą i brudną; ziarn rozrzuconych wszędzie i nieczystości różnych było w niéj pełno; powietrze jéj, w piérwszéj po wejściu chwili, zdawało się niepodobném do oddychania. Nad samém posłaniem, złożoném z siennika, poduszki, i czegoś, co kiedyś kołdrą być musiało, wisiała duża klatka. Kwira wskazał ją gościowi.