Zwada/Krewni z wyboru

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Zwada
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1981
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ TRZECIA
WODY WIOSENNE


I. KREWNI Z WYBORU

Nowe czasy skradały się zrazu jak zazwyczaj. Naszeptały coś na ucho śmiałkom i ci wyrywali się ku miastu zawadiacko, wbrew rozwadze, wbrew starej prawdzie i dlatego wbrew woli ogółu. Potem już dość liczni dobrowolnie przysłuchiwali się i zaglądali ku miastu, wreszcie wszyscy prawie zaczęli toczyć się w jego paszczę. Koniec końców cały kraj starowieczny zaczął ciążyć ku miastu. Jakby na mocy tego powszechnego ciążenia, także pierwowieczne, bory, drzewa skrócone o głowę i odarte ze skóry, biły pokłony przed miastem i dały się ładować bezwolnie dla wylądowania na dalekich brzegach.
Po zakończeniu butynu Foka wraz ze swą drużyną wciąż jakby ukryci w kieszonce leśnej, jakby gotując się skrycie do najazdu, czekali już tylko na dzień świętego Jurija, tak jak się czeka na dzień wypadu. Troskali się jedynie o spętany i wyhodowany przez nich żywioł, o wodę w obu haciach. Próbowali raz jednej, raz drugiej, spuszczali wodę, to Riabyniec grał, to Popadyniec. Słuchali uważnie: grały przepisowo, potężnie, bo równo i czysto.
Podobnie przed niespełna stu laty przygotowywali się ich przodkowie Wasylukowie-junacy, aż wreszcie na darabach przebranych za potwory wypadli niespodzianie z puszczy przeciw cesarskiemu garnizonowi w Kutach i przeciw sławetnej mandatorii. Chcieli wyzwolić kraj z ucisku. Zwyciężyli sławnie lecz na krótko, a potem było jeszcze gorzej.
Także Fokowy najazd zamierzał wyzwolić kraj od niedostatku, od lichwy, od poniżenia przez biedę. Naprzód przed siebie!
Ale nie był to bunt żaden ani napad. Przeciwnie, ruszyli na podstawie umów, w zgodzie z odległym światem, z jego prawami. Trudno przecie przypuścić, aby zamierzali uzależnić się od kogokolwiek, czy to od miast, czy od narzędzi, rzemiosł i fabryk, czy też od dostaw, czy wreszcie od nie znanych dotąd potrzeb lub zachcianek. A na pewno do głowy im nie przyszło, aby wyrzec się starej swobody. Nie zastanawiali się na pewno nad tym, czy stara prawda da się pogodzić z nową.
Lecz trzeba tutaj rzec, że nowe czasy nie biegną jednoznacznie naprzód, bo wszystko kosztuje. Co gorsza, nowe czasy zawracają nieraz narowiście, zwłaszcza gdy je popychać gwałtem naprzód. Choć według kalendarzowej mądrości, nowe czasy na przykład dla świata zachodniego zaczęły się, dajmy na to, od roku 1492, to przecie kto nie wierzy kalendarzom, dojrzy bez trudu, że starożytność i średniowiecze wciąż powracają albo falują sobie tędy i owędy. Byliśmy nawet świadkami, że tym, którzy wierzyli zbytnio nowym czasom, bo przyszłość udzieliła im zapachów rajskich lub smaków ponętnych, czas wierzgnął niesfornie, wybijając zęby swym wielbicielom i podrałował wstecz.
Tak samo na Wierchowinie po roku 1864. Zajmie nas tutaj młody człowiek, jeden z tych, któremu nie w górach było miejsce, a który uplanował coś odwrotnego niż gazdowie na Riabyńcu. Podążył od miasta ku górom, ku źródłom wstecz. Wsteczników nie ma bez postępu, a na tym obrazie można by uzmysłowić sobie, dlaczego takich ludzi nazywają wstecznikami. Był to młody ziemianin polski, który wraz z młodą żoną opuścił miasto, jak gdyby uciekł z miasta i osiedlił się w puszczy. Zostawił majątki ziemskie na dołach swej matce i siostrom, a po żonie otrzymał posag niewielki. Odziedziczył niezmierzone lasy górskie, ale jakby na przekór światu nowemu położył kres eksploatacji lasu i uprzemysłowieniu, które wszczął jego ojciec słynnym butynem na Ruskim. I z tego nietrudno domyśleć się, na jakie trudności naraził się ów młody dziedzic dominium w Krzyworówni.
Toteż młoda para małżeńska, trzydziestodwuletni pan Stanisław i dwudziestodwuletnia żona Otylia, krzątali się do upadłego, aby zbudować nowe życie w starym dworze, który bardziej niż mieszkalną siedzibą był do niedawna raczej placówką pańskiego dominium, w którym przebywali i rządzili się jak chcieli dzierżawcy i administratorzy.
Riabyniec i Krzyworównia. To jak gdyby dwa przeciwne prądy. Jedni, ci z Riabyńca, chłopi, choć uważając się za gazdów, nie lubili by ich zwać chłopami, wywozili las, ruszali po zwycięstwo, aby otworzyć się światu. Drudzy, ci z Krzyworówni, dziedzice, choć woleli, by ich uznano za gazdów, schowali się jakby byli rozbitkami i jakby po klęsce, aby ocalić czym byli według swego mniemania, aby założyć centrum swoje. Wwozili co mogli, ratując jak gdyby przed potopem. Budowali Krzyworównię, jak gdyby na setki lat. Naprzód kładli potężne tamy przeciw dzikim potokom dla ochrony od nagłych powodzi. Następnie orali nie tknięte dotąd pługiem, choć wymarzone dla pługa płaskie grunta poleśne. Zasiewali i zbierali zboże jak na Podolu, na podziw dla sąsiadów pasterzy. Rozbudowali dwór, otoczyli go otwartymi galeriami i werandami pełnymi światła. Stawiali nowe stajnie, obory, wozownie. Zakładali nowe sady, aleje, żywopłoty, warzywne ogrody i rozaria. Równocześnie usuwali dotychczasowe obwarowania, grażdy i wieże strażnicze. Zburzyli prywatną „furdygę“ czyli więzienie kamienne, sterczące przy samym gościńcu, niegdyś ostrzeżenie przeciw napadom zbójnickim. Niwelowali całą tę fortecę posiadania i pseudohonoru, hardą, zawziętą, wrogą. Otwierali się światu górskiemu, jakby zaufaniem chcieli wymusić ufność, jakby chcieli stwierdzić naocznie, że nie ma już i nie będzie ani rozbójników, ani napadów nocnych, ni zasadzek. Co prawda czynili to stopniowo, z początku nieznacznie, nawet nieśmiało, a głównie dlatego, by nie budzić sprzeciwu matki dziedzica, która dwa razy do roku przyjeżdżała ze Stanisławowa, odległego nie tyle przestrzennie, co raczej odgrodzonego drogami trudnymi, niebezpiecznymi lub niepewnymi. Matka nie miała i nigdy nie nabrała zaufania do mieszkańców gór, a luki w fortyfikacjach wydawały się jej dowodem niewybaczalnym lekkomyślności, co gorsza fatalnego wpływu synowej, zbyt młodej i nad miarę zamaszystej.
Młodzi nie bali się, postawili na swoim, bo postawili wszystko na zaufaniu. Nie bali się, a przecież w dnie świąteczne lub przedświąteczne, gdy pracę i kłopoty zawieszano na kołku, młodą żonę straszyły jakieś mary górskie, mary samotności czy przeczuć. Uważała to za szczególne szczęście, że mogła powierzyć swe obawy i troski jedynej przyjaciółce, a raczej opiekunce z konwiktu szkolnego z Sacré-Coeur w Orleanie, pisząc raz na kilka miesięcy dłuższe listy. Ostatnio ciężka choroba przykuła przyjaciółkę na długo do łóżka i pani Otylia wyzyskiwała wolne chwile, by jeszcze bardziej przez listy zbliżyć się do niej, pogłębiając marzycielską przyjaźń współczuciem i wyznaniami.

List pierwszy.

Mademoiselle Nelly de Boys — La Combe de l’Isère, Alpy francuskie,

pisane w Krzyworówni, kwiecień 1869 roku
Królestwo Galicji

Moja piękna i szlachetna Nelly, jedyna przyjaciółko!
Jest wieczór w sobotę i sama nie wiem jeszcze co i jak mam pisać, ale myśl o pani już mnie uspokaja i uszczęśliwia. Na sam początek przepisuję strofy o Rolandzie pana barona Avrila z książki o Rolandzie, którą otrzymałam w klasztorze, jako nagrodę na pożegnanie.

Hauts sont les pics, les vallons ténébreux,
Les rochers gris, les défilés sinistres.
Les monts sont hauts et ténébreux et grands, AOI
Les vaux profonds, rapides les torrents.
Clairons sonnent et derrière et devant.
On voit venir tonnerres et gelées,
Orages, vents, merveilleuses tempêtes,
Un appareil de flammes et de feux.
Ours, léopards, qui veulent les manger,
Givres, serpents, dragons, diables vivants
Et de griffons plus trente milliers. AOI.[1]

U tych preux było to raz i przejściowo, wojna to straszna rzecz, cóż robić? A mnie codziennie sterczą nad głową góry i strachy. „A-oj, a-oj“, wzdycham i ja. W dnie powszednie można wytrzymać. Robota zalewa nas jak powódź. Ale tuż przed świętem i w święto — to gorzej. Jakby na pomoc mi, pisze pani, że góry kołysały ją od dzieciństwa. I jeszcze tak: „Wielka przygoda Alp była dla mnie nieporównaną szkołą podziwu“. Szkołą podziwu! A ja jestem rodem z równin urodzajnych, znad samej granicy stepu, i gór w życiu nie widziałam. Podziwiam mego męża i wszystko co on podziwia. Staram się nawet odgadnąć jego umiłowania: szum naszej rzeki, choć jej nie widać z domu, głosy niewidzialnych fujarek, wstające wciąż z głębin leśnych. Zresztą nawet burzy piorunów i powodzi górskiej właściwie się nie boję. Bo wtedy głowa do góry i baczność. Jestem bardzo szczęśliwa, a lękam się wciąż o to szczęście, nie widzę jego końca, a nie śmiem zaglądać tamtędy na sam koniec. Dlatego gdy zaczyna się zmierzchać jak teraz, gdy długie cienie gór wyciągają łapy i świerki kiwają się, jak wielkie bestie, zmawiają się jak smoki i gryfy — boję się. Tylko uciekać! Czuję jakbyśmy my oboje wraz z dziećmi byli na wysokiej ale równiutkiej i bezkresnej połoninie w czasie burzy, wystawieni na pioruny, bez przytułku i bez schronu. Ale ja nie głupia. Odwróciłam się plecami do cieni i piszę do pani. Niech sobie kiwają. W salonie mój mąż gra balladę Chopina, ale salon ciemny, zupełnie ponury, bo zasłonięty sadem i budynkiem kuchennym, a fortepian jękliwy, niedostrojony, bo stroiciel choć kilkakrotnie zapraszany, jakoś nie chce narażać karku na naszych przełęczach i może dopiero latem przyjedzie. Nie mam zupełnie ochoty iść do salonu. Ale w tej chwili mąż, jakby przeczuł coś, wbiegł i pyta czy kazać przynieść lampę. Zaraz przyniosą, zasłonią okna i będzie raźniej. Tymczasem raz jeszcze spoglądam przez okno ku zachodowi słońca i staram się sobie wyobrazić panią na tarasie w La Combe. Wiem z opowiadań pani, że wasza tarasa jest na wschód słońca, prosto na mnie wycelowana. Pozdrawiam panią.
Pisze pani o tym, że marzy wciąż aby przejść się poza zamek ku starym cisom i tujom. Czemuż pani tak trudno wstać i cóż pani robi całymi dniami? Byleby nie w łóżku i byleby nie ta niemoc. Zaglądam raz jeszcze do listu pani. Ach, to jest jeszcze gorzej, Boże mój, czarno na białym pisze mi pani: „Ten rok ciężki, bolesny, umęczony, w ciągłej gorączce. Stos pacierzowy mnie szarpie, ból mnie rozrywa.“ Och, Panno święta z Częstochowy! A ja? Chodzę, biegam, i nawet skaczę, nie gorzej od tych czarnych wiewiórek w naszym górnym sadzie. Jeżdżę konno, jeżdżę bryczką jaką dobrą milę na pocztę do ujścia Rzeki i sama powożę, po takiej drodze, że bryczka tyle prawie skacze w powietrzu, co toczy się po ziemi. Z rozmachu tańczyłabym noc w noc, gdybym tylko miała gdzie. Tymczasem gdy wrócę, zasypiam jak zabita i znów zrywam się raniutko.
Gdybyż to można wypompować połowę mojej krwi i posłać pani, toby na pewno dla nas obu wystarczyło. To bardzo zdrowa krew, u moich braci nawet za zdrowa, ale pani nie zaszkodzi. Mąż mówi, że jeszcze takiego wynalazku nie ma, ale ja nie widzę dlaczego to miałoby być niemożliwe. Może pani o to zapyta księdza biskupa, bo tam w Orleanie są sławni lekarze, pojadę do Lwowa i stamtąd przeszlę pani moją krew. Mąż się na pewno zgodzi. Do Lwowa już od niedawna dochodzą z Wiednia pociągi, więc chyba da się to przesłać rychło. Wiem dobrze, bo zeszłego lata przesłałam siostrze męża sok malinowy w butlach oplecionych, doszły doskonale. U nas prawdziwa fabryka soków, tyle malin bywa, że dom cały i nawet podwórze pachną malinami. A proszę mnie przypomnieć księdzu biskupowi, może mnie jeszcze pamięta? Gdy go zobaczyłam w klasztorze, to pod trzewikami jakieś sprężyny zaczęły mi skakać, aby go uściskać, szczęściem że powstrzymałam się jakoś, to byłby dopiero wstyd, i tak mnie nazywano: petite lutine.
Z tego co pani pisze, dopiero teraz sobie uprzytomniłam, że pani jest najwyżej o dziesięć lat ode mnie starsza. Pani jest zawsze młoda, najpiękniejsza, luba Nelly, a ja w klasztorze byłam taka durna, że wciąż zdawało mi się, że pani mogłaby być moją matką. I teraz tak mi się zdaje. To dlatego, że utraciłam matkę wcześnie i szukałam matki. Zresztą i pani utraciła matkę w dzieciństwie, ale co za porównanie! Panią zajmowali się, wychowywali wielcy ludzie, tacy jak ksiądz Dupanloup, a mną? A ja? Poza klasztorem rosłam jak dziczka nieszczepiona. Mój ojciec nieszczęśliwy, w wiecznym niepokoju, nie spał nigdy noc po nocy w tym samym domu, a konie stale były zaprzężone do powozu, gotowe do wyjazdu. Moja siostra o wiele starsza, za mądra dla mnie i zbyt światowa. A bracia? Nie ma co mówić, lubili mnie, rozpieszczali mnie, bawili się mną jak kotem. Ale ciągle mnie straszyli mimo woli, bo wciąż słychać było o ich awanturach, o pojedynkach, o zwadach, bijatykach, nawet na gościńcu były awantury, gdy ktoś nie wyminął gładko. I nieraz się jeszcze tym chwalili, zaśmiewali się, bawili się tym doskonale. Boże mój, jaka ja jestem szczęśliwa i jak wdzięczna, że mąż zabrał mnie od tego wszystkiego. Nie tylko inny kraj, inny naród, ale całkiem inny świat.
Na dzisiaj kończę, bo podają kolację. Dokończę jeszcze jutro i sama zawiozę list na pocztę. Dziś będziemy się modlili z mężem o zdrowie pani w obecności Matki Boskiej z Częstochowy. Słońce dawno już zaszło, na dworze całkiem ciemno, ale znów przelatuję wzrokiem ku zachodowi, ku pani. Obejmuję czule. Alem wypisała epistołę! —

List drugi. Dalszy ciąg. Niedziela po mszy świętej w cerkwi.
Modliliśmy się wczoraj wieczorem z mężem przed obliczem Panny Świętej z Częstochowy o zdrowie pani. A także dzisiaj na mszy. Chciałabym bardzo, żeby pani znała ten obraz częstochowski. Podobny jest właściwie do prawosławnej Bogarodzicy z Suczawy na Bukowinie, którą znałam w dzieciństwie. Poznaję ją jak dobrą znajomą, jakbym poznała moją matkę. Mamy nadzieję, że Matka Boska Częstochowska nawróci wszystkich schizmatyków do jedności, jak już nawróciła dawniej Rusinów. Najważniejsza zmiana w moim życiu, że stałam się katoliczką i Polką, jaką była zresztą moja matka. Katechizm polski umiem na pamięć i na wyrywki, choć czasem wplącze mi się jeszcze jakieś słowo francuskie znane mi z Sacré Coeur. A mój mąż tak potrafi spojrzeć niebieskimi oczyma, że nauczyłabym się i po turecku. Pani wie zresztą może, że nasza rodzina tak strasznie była pomieszana jak gdyby na to, aby trudno było zgadnąć. Wieża Babel, ileż narodowości, a ile języków. Mówiliśmy co najmniej pięcioma językami, wszystkimi źle. Moja babka była nawet neofitką z Turków muzułmanów, a koniec końców wszyscy byli schizmatycy i mnie zrobili prawosławną. Chciałabym to naprawić i wciąż myślę o pielgrzymce do Częstochowy. Ślubowaliśmy to nawet oboje z mężem, ale obecnie tylko marzyć o tym można, bo tam Moskale. Męża nie puszczą i jeszcze coś gorszego mu zrobią, bo jak Pani pisałam, był w powstaniu polskim. Pani o tym dobrze jest poinformowana i inni w Francji też wiedzą. Bardzo ich żałują nawet, mówią nieraz: „biedna Polska, nieszczęśliwi Polacy“. Ale mój mąż mówi, że wcale nie biedni. Biedni czy nie, a powiadam pani, że lepszych ludzi od Polaków nie ma na świecie. Z początku bałam się ich, bo co Polak to honor. Dlatego bywają ostrzy, to znaczy wymagający, jak Pani Matka mego męża. A nasi Wołochy? Lekkoduchy kochani, pobłażliwi, weseli, a gdzież im honor w głowie? Z początku wstydziłam się za moją rodzinę, bo wydawali mi się wszyscy przy Polakach niehonorowi. Gdzieżby oni zrobili takie powstanie?! To prawda, że powstańców polskich jak mego męża, jak pana W. co wyrwał się z Sybiru, chowali u siebie po dworach na Bukowinie i gościli najserdeczniej jak mogli. Wszystkie dwory rozbrzmiewały cudaczną polszczyzną, od parady używaną od wieków. Połączyli się znów dla powstańców, dla zabawy ale serdecznie. Ale śmiali się z nich także, zaśmiewali się. Mój starszy brat Tytus mówił, że Żyd nie dałby złamanego guldena za całe to powstanie. To co z tego, że Żyd by nie dał? A za pojedynki mego brata dałby? Chyba jeszcze mniej. A za te burdy, jazdy karkołomne, zajeżdżanie koni, przewracanie wozów po gościńcach dałby? Chciałabym zobaczyć takiego Żyda! Od kiedy siebie pamiętam, bałam się moich braci i teraz się boję. Ciągle wypadki nieoczekiwane, łamanie osi, dyszlów, kół, nóg końskich i co kto chce. Czasem prosiłam ich, błagałam, a oni w śmiech, pocieszali mnie jeden z drugim: „Nie martw się, Otylko, w naszej rodzinie i tak nikt jeszcze nie umarł swoją śmiercią“. I gadaj z nimi. Kocham ich nadal szczerze, modlę się za nich codziennie, ale pani wyznam, droga przyjaciółko, że dzień i noc Bogu dziękuję, że zabrał mnie od nich i dał między Polaków. Nie tak szumnie, nie tak wesoło, nieraz smętnie, czasem tragicznie, ale jestem między ludźmi honorowymi, obliczalnymi, uważającymi nawet na każde słowo, a nie między tymi hajdamakami i wariatami wołoskimi. Kiedy o tym mowa, wyznam pani, tylko pani jedynej, troskę, która mnie nieraz dręczy i ciąży mi, aby moje dzieci nie były takie same. Kiedy już odjeżdżałam z Panki, z domu rodzicielskiego, ciotka księżna Cantacousaine powiedziała mi tak coś całkiem poczciwie i przychylnie, a naprawdę strasznie. Przyglądała mi się, pogłaskała po głowie, westchnęła smutno, zażyła tabaki, kichnęła, zaraz rozweseliła się, znów pogłaskała po głowie i tak mi mówi: „Otylko, moja luba sierotko, to szczęście od Boga i dziękuj Bogu, ale nie myśl, żeś się już pozbyła i nie ciesz się przedwcześnie. Bo kto wie? I niech Bóg broni! Módl się wciąż, abyś tym Polakom nie zaniosła zarazy waszej, rodzinnej wariacji“. Byłam jeszcze głupia, oniemiałam, a potem pytam: „Cioteczko, a to zaraźliwe?“ A ciotka w śmiech, Boże jaka ona dobra i luba, tak mi mówi: „Nie w tym rzecz, dziecinko, jesteś już zamężna, więc mogę z tobą o tym mówić, porodzisz im dzieci, samych hajdamaków, wariatów i będzie śliczna parada na długie pokolenia.“ Ciotka miała łzy w oczach, ale zaraz zażyła tabaki i pocieszyła się. Ale cóż ja temu winna? Czyż to możliwe? Od tego czasu od kiedy tu jestem gnębi mnie to. Czasem spoglądam na moje dzieci z lękiem: przyniosłam zarazę, czy nie? Wieczorem, kiedy te świerki z góry na Montagnes Bleus, te wszelakie smoki, niedźwiedzie i diabły wyciągają łapy, pytam, czy to po moje dzieci, czy to naprawdę wariacja jakaś czyha i przeznaczenie ciemne? Aby niszczyły siebie same? Najstarsza córeczka Zonia była po urodzeniu słabiutka, po prostu Kruszynka, urodziła się w siódmym miesiącu. A teraz taka bujna, samowolna, wybuchowa, prawie dzika, choć miła i ładniutka. A nie daj Boże jej czegoś odmówić. Szczęście, dzięki Bogu, że to dziewczyna, awanturować się nie będzie. A młodszy nasz synek Ladislas to grubas, spokojny, prawie ospały, ale niezmiernie mocny, po prostu mały atleta. Kiedy się uprze, to kilka bab naraz nie da mu rady. Niestety i jedno i drugie zupełnie podobne do moich braci, te same oczy południowe, wypukłe, wytrzeszczone, piękne, ale straszne i zuchwałe. Modlę się, aby charaktery upodobniły się do męża, aby stały się Polakami. A Pani Matka, dzieci nazywają ją Bunia (co znaczy babunia), choć nieraz ciętym słowem i słusznie, może czasem za ostro, chłosta moich krewnych wołoskich, nie zauważa podobieństwa tego u moich dzieci. Mówi nieraz do Zoni: „Aniołku, wcielone piękno, ślady twe całować.“ Spodziewałam się, że pomoże mi wychować dzieci po polsku, a po jej odjeździe dzieci —

Ciąg dalszy, list trzeci. Niedziela wieczorem po kolacji i po modlitwie.

Musiałam przerwać list, mąż mnie zawołał, bo choć niedziela, przyjechał z poczty, aż z ujścia Rzeki umyślny posłaniec z listem od Pani Matki. Proszę sobie wyobrazić: w przyszłym tygodniu przyjeżdża! Chcę dziś dokończyć list do pani, bo i tak nie zasnę. Chcę też zaczerpnąć u pani otuchy przed tą wizytą. Poza tym gdy ona jest tutaj, mamy wieczne czuwanie i o żadnych listach nie ma mowy. Nie można się zresztą dziwić. Pani Matka jest obowiązkowa, przywykła, że od lat na jej barkach spoczywa cała odpowiedzialność i nawet na obliczu jej widać to od razu. Dlatego wierzy tylko sobie samej, ciągle kontroluje, czasem karci. Nie każdy to rozumie, dlatego służba, nieraz niepotrzebnie, trzęsie się przed jej kontrolą. Co prawda, nasze dzieci wcale się nie trzęsą, przeciwnie, gdy „Bunia“ przyjedzie, wojują, prawie tryumfują nam nad głowami, jak myszy nad martwym kotem. Najtrudniejsze jest to, że Pani Matka ma tak czuły honor, niezmiernie łatwo ją dotknąć, jeśli spotka się z czymś nowym, czego nie zna. Bo albo się coś powie, albo się czegoś nie dopowie, a może najgorzej nawet, gdy się nic nie powie, gdyż Pani Matka lubuje się w otwartości, a jakże tu być otwartym takiej jak ja, zbyt otwartej i która właśnie boi się wybryków swej otwartości. Ciągle jeszcze nie mogę się dostosować, i gdy ma przyjechać, już kilka dni przed tym nie mogę spać i nawet gdy list przyjdzie, serce mi bije, jak dziś. Nawet gdy mi się przyśni, budzę się gwałtownie i już po śnie. Widzi pani z tego, że musiałam niejedno zbroić, a najgorsze to, że nie wiem co. Bo u nas w domu nie było takiej atmosfery honoru i nawet gdy siostra najstarsza przyjeżdżała z Niemiec z wielkiego świata, i całymi dniami mówiła, że to nie uchodzi, a tamto w złym tonie, spałam zawsze znakomicie. Ale cóż zrobić? Mąż mój tak kocha i czci Panią Matką, że nawet nigdy nie usiadłby w Jej obecności, chyba że mu rozkaże. A kiedy Pani Matka odjeżdża lub kiedy nie ma wiadomości od Niej, robi się niezmiernie smutny, a ja przyznam się pani, że kiedy odjeżdża, sypiam doskonale, nawet robię się wesoła. To nieładnie, ja wiem, to nawet grzech, ale wszystko dlatego, bo nieustannie boję się, że mnie nie lubi. Nie patrzy na mnie, tylko w bok, tylko czasem na krótko spojrzy tak przenikliwie, iż zaraz muszę myśleć, że może coś zbroiłam, może coś stłukłam, może zaniedbałam, a może nawet zabrałam jej coś nieprawnie. I naprawdę, pod takim spojrzeniem, już kilka razy szklanka, a raz talerz wyleciał mi z ręki. Prawda, nie ma co mówić, mogła sobie wymarzyć o wiele lepszą synową dla takiego syna. Nie taką smarkatą jak byłam wtedy, o wiele bardziej wykształconą w językach czy w muzyce, i obytą w świecie. W jej oczach byłam nie tylko prowincjonalna, przede wszystkim byłam schizmatyczką, jakąś łam Rumunką, a miałam tylko 18 tysięcy guldenów (dobre i to przy naszych porządkach rodzinnych), tak, to słuszne, ale już się stało, a wydaje mi się wciąż, że Pani Matka nie zapomina, a nawet nie chce zapomnieć o moich brakach i przewinieniach. Trudno mi domyśleć się o co chodzi, toteż gdy przyjedzie, ciągle się boję, martwię się nawet w nocy, a nazajutrz mąż przygląda mi się i mówi: „znów płakałaś.“ Ależ skąd! Pani wie najlepiej, że ja nigdy przenigdy nie płaczę. Czasem człowiek poznaje własne grzechy i winy dopiero przez przypadek. Zeszłego lata, gdy Pani Matka odjechała, stara babina, pomocnica kuchenna, zwana Warwaruca, patrzy na mnie i uśmiecha się z widocznym zadowoleniem. „Czemu się śmiejecie, Warwaruco?“ pytam. „Rada jestem, że wy się cieszycie, paneczko“, mówi Warwaruca. „Czegóż mam się cieszyć?“ „Jak to czemu, że starsza pani sobie pojechała.“ — Myślałam, że mnie zimny paraliż porazi, ładnie ja teraz wyglądam w oczach ludzkich. Pobiegłam naprzód do lustra, pomyślałam i pobiegłam zaraz pod obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej. Oczy Jej patrzyły na mnie uważnie, abym mówiła prawdę. I wyszło w modlitwie, że dziękuję z ulgą za to, że Pani Matka sobie pojechała. Cerkiew blisko, więc pobiegłam do naszego starego kanonika i cóż z tego?! Jemu dobrze mówić, sam święty i śmieje się z ludzkich grzechów. Naśmiał się ze mnie do rozpuku. A przecież to staruszek mądry, czcigodny, wszyscy go lubią, nawet Pani Matka go lubi, mówi o nim nieraz: „Wesoły księżyna, lepszy taki niż inny, ale po co wciąż rozgaduje na kazaniach, że wszyscy ludzie równi? Z tego tutejsi chłopi od dawna wywnioskowali, że oni lepsi od nas, popatrzeć tylko, jak na nas z góry spoglądają.“ — Tak mówi Pani Matka.
Tutaj zaczyna się punkt najważniejszy i dla nas najbardziej bolesny. Trudno to wytłumaczyć, ale postaram się, bo chcę ulżyć sercu dzisiaj szczególnie i roję sobie na pociechę, że pani mnie zrozumie. Trzeba pani wiedzieć, że u nas na dołach w majątkach matki, i w całej Polsce zresztą, jest wielki przedział między panami a chłopami, a w Rumunii jeszcze gorzej. Prawda, stosunki bywają nieraz dobre, ale to są dwa światy. Tutaj w Galicji jeszcze przed dwudziestu dwoma laty chłopi byli w zależności pańszczyźnianej od właścicieli ziemskich, musieli przymusowo odrabiać pewną ilość dni i nie mogli się przesiedlać dobrowolnie. Tymczasem tutaj w górach tego nie było, chłopi mówią, że nie są i nie byli ani chłopami, ani poddanymi, tylko „gazdami“, to znaczy wolnymi gospodarzami i jak gdyby obywatelami. Pani Matka ich nie lubi, patrzy na nich z obrzydzeniem, mówi na nich, że sami rozbójnicy, bo ich przodkowie nieraz urządzali napady. I mówi na nich, że są obrzydliwymi Hucułami. Cóż oni winni, że ich Pan Bóg stworzył Hucułami? I czy to jedni oni napadali? A nasi przodkowie może nie? Mój mąż natomiast postanowił mieszkać tu do końca życia i postawił sobie wielki cel. Zrozumiałam to dopiero po ślubie, ale od razu, właśnie wtedy, kiedy przyjechałam tutaj z mężem. I wtedy przyłączyłam się całym sercem do jego celu. Opisałam pani niegdyś całe me wesele, dużo drobiazgów mało znaczących, a po latach dopiero widzę, czym był przyjazd tutaj, bo to jakoś narasta, olbrzymieje.
Stąd o sześć mil prawie niżej jest most na rzece Czeremoszu, który łączy mój kraj rodzinny, to jest Bukowinę, z krajem mego męża Galicją czyli Polską. Miasteczko po stronie wołoskiej czyli bukowińskiej nazywa się Wyżnica, a po stronie polskiej jest drugie miasteczko zwane Kuty. Właśnie do tego mostu odprowadzili mnie po ślubie i po weselu w dwadzieścia powozów moi krewni i przyjaciele naszej rodziny. Żegnaliśmy się na granicy krajów, na moście. Cygańska muzyka z Bukowiny, co za muzyka! ustawiła się w środku mostu i zagrała nam nie byle co, menueta Mozarta. A my wszyscy parami przeszliśmy przez most, ja z mężem w pierwszej parze. Nic nie przeczuwałam, a tu nagle nie wiadomo skąd gęste strzały i dym spod mostu. Z góry, wodą po falach przemknęła tratwa, a na niej ludzie całkiem czerwono ubrani. Strzelają z jakichś armatek ręcznych, potem trąbią na drewnianych trąbach, potem muzyka odezwała się z tratwy, jedni grali, a drudzy tańczyli na tratwie mknącej. Wszyscy wokół jakiegoś młodzieńca, który trzymał nieduże drzewko, jak gdyby choinkę na Boże Narodzenie, ale ubraną samymi wstążkami. Mnie strasznie na dół mostu spojrzeć, a oni w jednej chwili zawrócili na burzliwej wodzie i dalejże wyskakiwać na stromy brzeg. Nie miałam czasu pomyśleć, a tu zaraz przymknęła druga tratwa, za nią trzecia. I znów starzały i znów ludzie wyskakują tłumnie na brzeg. Wszyscy tak samo w strojach zupełnie czerwonych, pasy ogromne na cały tułów i masa pistoletów, jakby nie wiem na jaką wojnę. Zanim miałam czas opamiętać się, już nam strzelali nad głowami. Potem utworzyli wokół wszystkich naszych par ogromne koło i zatańczyli na moście wokół nas, jakiś taniec zawrotny, wirujący. Nasi goście z Bukowiny wywalili języki. Po tańcu ów młody człowiek z bujnymi długimi włosami czarnymi, które spadały mu na plecy, przybliżył się i wręczył mi drzewko, obok niego stał drugi jasnowłosy, krótko ostrzyżony, surowy jakiś czy ponury, ale śliczny młodzieniec. Znów strzelali i znów grali i śpiewali trochę dziko, ale z temperamentem. Wreszcie rzucili się na nas. Mnie i inne panie całowali w ręce, a panów ściskali, a męża wzięli na ramiona i podrzucali do góry. Naszym gościom bukowińskim nie bardzo to było do smaku, aby z chłopami się ściskać. Ale trudno, co kraj, to obyczaj.
Zresztą Pani Matka także mówi na nich wszystkich, że śmierdzący chłopi, bo czasem smarują włosy masłem dla połysku i dla elegancji, a mnie od razu zdawało się, naprzód, że to ci rycerscy czerwonoskórzy, o których czytałyśmy w szkole, a potem nagle zobaczyłam, że to nic innego jak owi preux[2] z Rolanda. Kiedy skończyli taniec, stanęli tak opanowani i grzecznie uśmiechnięci, że przypomniał mi się od razu mój cioteczny brat książę Giorgiu, a chyba większego pana nie widziałam w życiu. A ci dwaj młodzi, jak dowiedziałam się później, związani kościelnym ślubem przyjaźni, to byli zupełnie w mych oczach jak obaj preux z Roncevaux. Ten czarny płomienny lecz łaskawy to Olivier, a ten rozmarzony, nieprzytomny czy srogi, to sam Roland. Ach, Boże, gdyby pani mogła ich zobaczyć!
No, dość tego wszystkiego i nie o to chodzi. Pożegnaliśmy się wówczas czule na moście z moimi Bukowinczykami, a tu w jednej chwili znalazły się konie i ci czerwoni goście z tratw otoczyli nasz powóz niby straż królewska i odprowadzili nas hurmą do Krzyworówni. Proszę pomyśleć, to prawie sześć mil. Był początek września, dnie w górach nieco krótsze, przeto zmierzchało się, gdy dojechaliśmy do domu. Otworzono bramy obwarowań, wysypywali się ludzie, obsypali nas pszenicą. Nasza eskorta pożegnała się w jednej chwili, i my zostaliśmy sami. Także służba w domu ciekawie a serdecznie nas powitała, coś tak jakby karzełki w bajkach Grimma czy duchy, i zaraz znikła jak duchy, aby nam nie przeszkadzać. Pociemniało nagle, w dzień piękne, przezroczyste powietrze, a teraz góry nagle poczerniały, a niebo z gwiazdami uciekło strasznie wysoko. Zobaczyłam, że jestem w jakiejś jamie na dnie, przelękłam się, byłam pierwszy raz w górach. Rozpłakałam się, a wtedy mąż mój powiedział mi, czego nigdy nie zapomnę: „Nie lękaj się, tutaj jesteś królową“. I wówczas błyskawica mnie oświetliła: to znaczy, że on będzie tutaj królem. I to jest misja mego męża.
O ile zrozumiałam z tego co pani mi dawniej mówiła, a potem pisała, wasz zamek w La Combe był wokół osoby księdza Dupanloup centrum dla odrodzenia religijnego wychowania, dla utrzymania władzy legalnej, takiej, dla której niegdyś papież ukoronował Klodwiga, jak o tym pisze pan baron Avril. My tutaj mamy królestwo w powierzeniu — część królestwa — i oddamy je kiedyś królowi polskiemu. Szukamy go, tęsknimy do niego, tak samo jak tamci preux — wasale szukali, trąbili przez góry i wzywali swego króla, swego cesarza. Mąż lubi powtarzać i czytać tekst pana Avrila, tak że go prawie umiem na pamięć:

Pour notre roi nous devons résister,
Pour son seigneur, on doit souffrir grands maux,
Tout endurer, et grands froids et grands chauds.
On doit y perdre et son sang et sa chair,
Va de ta lance et moi de Durandal,
Que me donna le roi, ma bonne épée.[3]

Mój mąż nazywa czasem nasze osiedle „Reduta w Odwrocie“. Nie zrozumiałam tego z początku, a on mi wytłumaczył, że jesteśmy jak tylna straż w odwrocie albo jak niedobitki armii, co schroniły się w góry. Okopaliśmy się i będziemy się trzymać tak długo jak możliwe. Zrozumiałam i mówię, że nie, bo wierzę inaczej. Nie okopaliśmy się wcale, tylko otworzyliśmy się światu, rozbiliśmy te stare zagrody, ślady więzienne i strażnice na to, aby każdy z tego świata górskiego, dorosły czy dziecko, w dzień czy w noc, miał do nas dostęp. — Nie będę pani dziś pisać, co zrobił już mój mąż, wspomnę tylko, że założył kasę wspólną na to, by ludzie nie zadłużali się u lichwiarzy, że choć ma wielkie wątpliwości co do powszechnej oświaty i urzędowego programu, zbudował szkołę i co najważniejsze odnowił stare wiece i stare sądy polubowne, bo od kiedy sąd jest w mieście powiatowym, ludzie tutejsi procesują się zawzięcie i wyniszczają się na procesy. Obecnie wszystkie spory, nawet odszkodowania po rębaniach i bójkach zażegnują dobrowolnie u nas w ogrodzie, zobowiązują się, by nigdy nie pójść do sądu: „z dala od policji, z dala od więzień, z dala od przymusowej egzekutywy“ mówi mąż.
Noc drepce sobie dalej jakoś zbyt wolno, bo dopiero druga godzina i mnie wcale spać się nie chce i nie chce się porzucać tego listu do pani. Boję się, jakżeż boję się tej wizyty. Chcę pani wytłumaczyć jak to jest, i jak było ostatniego lata. Pisałam już przedtem, że trudno jest żyć cały dzień pod kontrolą, zwłaszcza gdy się nie jest zaprawionym do tego, tylko do swobody trochę dzikiej, jak ja. Ale najtrudniejsze z wszystkiego są obiady i kolacje. Z samą kuchnią i z podaniem idzie jako tako, bo stary pan kucharz Kamiński, to nie byle kto, i kamerdyner Jan, czuwają zapobiegliwie. Choć Pani Matka też jest czujna, a czasem groźna, jednak nie może powiedzieć, żebym ja popsuła polską kuchnię. Ale najtrudniejsze są konwersacje przy posiłkach. To przecie równie ważne, może jeszcze ważniejsze. Wcale nie lubię siedzieć cicho jak mumia, ale siedziałabym już cicho, gdyby to nie było jeszcze gorzej. Nie można przecież ciągle milczeć w swoim własnym domu. Układam sobie przeto, przeważnie po nocach, tematy, przemowy, nawet o ile możności dowcipy, oczywiście o „misji“ ani słowa! Pani Matka uważa mego męża trochę za chłopca, cóż by powiedziała na to, gdyby rościł sobie pretensje do jakiejś misji bez jej aprobaty. Uważam na każde słowo, uważam jakbym stąpała po cienkim lodzie. Aby usposobić Panią Matkę nieco lepiej do tutejszych, opowiadałam o przyjeździe i o tym jak nas serdecznie przyjęła ludność tutejsza. Mówię w końcu tak: „Szczególnie ci dwaj po prostu podobni do rycerzy“. „Którzy to tacy rycerze?“ śmieje się Pani Matka. Mąż zmiarkował od razu, wyręczył mnie skwapliwie: „Foka Szumejowy i Piotruś Sawicki, ten syn powstańca, okazali nam rzeczywiście wzruszającą serdeczność i rycerską usłużność na każdym kroku“. Matka skrzywiła się: „Ładni chłopcy, prawda, ale takich nie powinna nawet zauważyć młoda dama, bo jeden to chłop, a drugi przebrany za chłopa, ten Sawicki to owszem, szlachta dobra, ojciec to człowiek, trzy razy był w powstaniu. Twardy, niezależny, ale ten młody, fe, schłopieje, przepadł.“ — Chciałam ratować honor Foki i wyrwałam się po swojemu: „Ależ ród Szumejów także starożytny, opowiadają, że z drzew, to przecie“. Matka zaśmiała się ostro: „Z drzew? Rzeczywiście widać po nim, z jakich drzew. Pewnie jakaś ladacznica huculska zadawała się z jakimś nicponiem paniczykiem magnackim i udowodniła mężowi potem, że dziecko z drzew. I tak wygląda wasz Foka na jakiś odprysk z rodu wielkiego, a to po prostu z bękartów i chłop. Ale w takie bujdy wierzyć, to możesz chyba tylko ty jedna.“ Zgubiłam ślad, tłumaczyłam się jak mogłam. „Nie o to wszystko mi chodzi, to nie moja rzecz, tylko, że kiedy wyskoczyli wówczas na brzeg, przypomniałam sobie pana Avrila, tego co dostałam w szkole, a potem czytałam razem ze Stasiem, i potem także byli ci młodzi wzruszająco życzliwi i grzeczni dla nas i uczynni choć nas wcale nie potrzebują, także Sawicki wydał mi się jak Roland, a Foka jak Olivier.“ Matka wydęła wargi, spojrzała na mnie przelotnie lecz przeszywająco: „Bałamuctwo romantyczne! ładna mi francuszczyzna! Co by na to powiedzieli za naszych czasów. Znałam operę o Rolandzie, a to co? Czy ja jestem ślepa czy głucha? Przeglądałam tego Avrila, to jakiś bełkot, nie francuszczyzna, choć niby to wygładzony. Już do tego doszło? To w każdym razie nie jest lektura dla młodych dam. Ciągle te głowy zlatują, mózgi wylatują i wnętrzności, oczy wylatują, tyle krwi, fe!“ Milczeliśmy na razie, a Pani Matka wpadła w zapał oburzenia: „To poezja? Niech już będzie, powiem wam otwarcie, bo wam nikt inny tego nie powie. Od kiedyż to poezja ma odsłaniać za porządkiem członki ciała, nawet te, które w kąpieli okrywa starannie kostium przyzwoity? Od kiedyż wzrok jej ma zapuszczać się w rany najobrzydliwsze i w wnętrzności? W młodości uczyliśmy się, że poezja powinna starannie unikać każdego słowa nieszlachetnego, a w waszym Rolandzie? Nie bójcie się, zapamiętałam sobie, wnętrzności wylatują i wylewają się, mózg wyleciał i kipi na czole. I to u kogo? U arcybiskupa! To obrzydliwe, to poniżenie godności duchownej. Wasza wola, ale w moim domu nie zniosłabym takiej książki. Barbaria, abominacja!“ Mąż odparł tak cicho, jak czasem w szkole uczennice sobie podpowiadają. „To wcale nie barbaria, to surowa starożytność, prawdziwa, nie podrabiana, nie operowa. Rycerska, a droga nam Polakom jakby swoja własna.“ Pani Matka rąbnęła od razu z rozmachu: „Taak? A ty od kogo nauczyłeś się przeczyć i zadawać mi kłamstwo? Śliczny przykład dajesz tej małej, pięknie dopełniasz jej wychowania! To znaczy co? ja kłamię!“ Mężowi zaświtało coś w oczach. Zamilkliśmy oboje. A Pani Matka dalej: „Ciekawa jestem, czy ten Avril od Rolanda ma coś wspólnego z dwoma braćmi mordercami, którzy zasłynęli niedawno...?“ Mąż zerwał się, zaraz usiadł, potem znów wstał spokojnie, poszedł do biblioteki i przyniósł dwa tomy: pana Avrila, a także Rolanda przekład polski pani Duchińskiej, który nieraz czytamy razem. Pokazał Pani Matce bez słowa, a Pani Matka na to: „Ach, on jest nawet d’Avril, to chyba któryś z tych wyskoczków z plebsu.“ Nie wytrzymałam, poprawiłam cicho ale wyraźnie: „Ależ to pan baron d’Avril, pierwszy ambasador Francji w Bukareszcie, był nawet u mojej ciotki przed dwoma laty“. Pani Matka cedziła zawzięcie: „Będziesz mi ćwikać w oczy ambasadorami i twoją ciotką? Tak jakbym ja lepszych nie znała? Ot, jakiś baronik zwyrodniały, zachciało mu się smaczków barbarii.“ Mąż krzyknął: „Ależ to człowiek wielkiej wiedzy, wielki znawca i pisarz i propagator Alliance française, czyż to nie dość?“ Pani Matka jakby uderzona po głowie schyliła się pokornie, mnie żal się nagle zrobiło i wrzasnęłam na męża: „Stasiu, jak możesz tak do Pani Matki!“ A wtedy Pani Matka na mnie: „Wara ci krzyczeć na mego syna! Memu synowi wolno.“ — Koniec świata, com ja narobiła! Od Boga łaska, że w tej chwili mała Zonia wpadła do jadalni. My milczeliśmy jak tknięci paraliżem, Zonia oglądnęła nas, chwyciła szklankę z wodą i dalejże nas polewać: Panią Matkę, męża i mnie. I jeszcze krzyczy: „Ej! wy bojki! (to pogardliwa nazwa w górach dla chłopów z dołów), czemu nic nie gadacie?“ Nie tylko wodę wylała, jeszcze kiwa na lokajczuka, aby jej dolał. Bez Pani Matki nigdy by sobie na coś podobnego nie pozwoliła, boby dostała od razu rózgą dokładnie, krzepko. A dla mnie cios za ciosem, myślałam, że spalę się ze wstydu, tymczasem Pani Matka uśmiechnęła się szczęśliwie i mówi: „Pójdź tu, mój aniołku, niech cię uściskam, w tobie jedyna moja pociecha!“
No i cóż pani na to, kochana moja Nelly?
I niech pani nie myśli, że na tym się skończyło. Matka opanowała się majestatycznie, przyglądała mi się dłużej niż zazwyczaj, tak że nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, a Matka z godnością: „No tak, nie dziwota, że podoba ci się ten Roland, i ta cała krwawa rębanina, a także tutejsi rozbójnicy. U was na Bukowinie i na Besarabii to na porządku dziennym, tam nawet panowie rąbią sobie głowy dzień w dzień, a ty jesteś do tego przyzwyczajona i pewnie ci trochę smutno tutaj.“ To odnosiło się oczywiście do mego brata, o nikim innym Pani Matka nie słyszała, zresztą nie ciekawiła się nawet. Mąż syknął jak sparzony, a ja sięgnęłam zaraz po chusteczkę do nosa. Pani Matka przyjrzała mi się znów bacznie i mówi z namaszczeniem: „Skoro ci tak smutno za swoimi, to przynieś sobie, Otylio, wielką chustkę, na to by sobie popłakać po bohatersku, w twoim stylu.“ Pobiegłam po chustkę i zaraz wróciłam. Pani Matka mówiła dalej, wykładając powoli z powagą: „I oczywiście, skąd jeszcze taka sympatia dla tych tutejszych? Oni także przecież rąbią się toporami, aż nieraz Czeremosz poczerwienieje, i sama to widziałam. To zasługa tutejszych księży, oni to rozpuszczają chłopów, a teraz będzie już wasza zasługa. Idealizujecie tylko chłopów i tamtych preux, czytajcie Rolanda i bratajcie się z dzikusami! I wiecie co będzie z tego wszystkiego? Pójdzie fama wielka: pan dobry, bo durny, można kraść na całego, a pani? O pani nawet famy żadnej nie będzie.“ Machnęła wzgardliwie ręką, uspokoiła się, przerwała, jak gdyby czekała na odpowiedź. Uspokoiłam się także, przemogłam się prawie bohatersko i starałam się wytłumaczyć, że naszym najprostszym obowiązkiem i dla podtrzymania autorytetu rodziny naszej, jest dbać co najmniej o zdrowie ludzi, o to właśnie by się nie wadzili, nie rąbali i nie ciągali się po sądach. I aby coś wskórać trzeba zyskać zaufanie i oświecić ich. O misji nie wspomniałam nawet, nie wymówiłam nawet słowa „misja“. Ale Matka jak gdyby odgadła je. Wskazywała palcem na męża: „On do jakiejś misji? Taki słabeusz, taki chorowity, w dodatku sam beze mnie, ledwie żyje, a misji jakiejś mu się zachciewa? A misja będzie taka i już spełniona, że w tym domu już się nie słyszy słowa polskiego. Nawet dzieci nasiąkły ruszczyzną, co słowo powiedzą, to Hucuł je w kark bije: „fost“, zamiast ogon, „siedź kritko“, zamiast spokojnie, „Władzio writnyj“, zamiast niegrzeczny, łóżko „przyłagodzić“, zamiast pościelić, i tak bez końca. Chcecie misji? Należałoby stale i codziennie całą tę hałastrę uczyć polskiego! Ho, ho! Gdyby nie ta przeklęta zaborcza Austria i gdyby nie tak zwana swoboda z 1848 roku, nie zrobiłabym wstydu. Na wszystkich moich folwarkach mówiono by tylko po polsku. Ale prawda, skąd tu może się rozszerzać polszczyzna i kto ma nauczać, skoro sama pani dziedziczka nie potrafi napisać listu po polsku. Ale czekajcie! U waszych dzieci zwyciężę ja! — Gładziła Zonię po głowie, lecz Zonia była niepoprawna: „Bunia znów nudzi i nudzi, chodźmy już do ogrodu.“ Pani Matka porwała się, jakby chciała mnie ugodzić: „Znów nudzi, skąd ona to słyszy, skąd?“ My już zgnębieni, znużeni, prawie wyczerpani, milczeliśmy, a Pani Matka wykładała jeszcze: „W obecnej epoce młody Polak nie na wsi i nie w górach powinien się zakopać i w żeniaczce utonąć, z chłopami i zwierzętami. Trzeba jechać tam, na zachód.“ Mój mąż bąknął znowu, jakby zgrzytnął: „Do Monte Carlo“. Matka spiorunowała go wzrokiem, a ja rzuciłam się znów, by go upomnieć, lecz pamiętając co było przed chwilą, opamiętałam się. Także Pani Matka się opanowała, rzekła spokojnie: „Nie, dla przewietrzenia się, dla ogłady, dla oświecenia prawdziwego i na studia też, kto ma zdolności i wytrwałość“. Cofnęła się na krześle, poderwała się znów gwałtownie: „Ale jak będziecie mnie tak przyjmować, prześladować, i po prostu wypędzać, to moja noga tu nie postanie. Wydziedziczę was, to mi wolno.“ Szczęściem podlokajczuk z tutejszych, już wcale dobrze poduczony, podając sos szodowy do leguminy — bo Jan wyszedł — puścił sosjerkę na podłogę, tak że rozbiła się, a sos rozprysnął się na nas wszystkich. Pani Matka tak mocno nań popatrzyła, że zamiast posprzątać, uciekł gładko. Pani Matka uspokoiła się, powiedziała tylko tyle: „Macie, uczcie tych dzikusów.“ Za chwilę przyszedł Jan z babami, by wytrzeć podłogę.
Odechciało nam się pana Avrila i wszystkiego. Cały dzień był ciężki. Pani Matka snuła się przez cały dzień po kątach, spoglądając trwożliwie i z żalem, jakbyśmy naprawdę Ją wypędzali. Chciałam jednak podejść jeszcze raz do Pani Matki i pokazać Jej cytat z pana Avrila:

Li cuers d’uno homme vaut tout l’or d’un pais...[4]

jak mówił rycerz Garin Lohérain. I jak oni wszyscy ci rycerze w czasie wojny i w czasie pokoju ochraniali słabych i jak zapraszali na uroczyste uczty wszystkie stany. Zapytałam męża: „Może by przecież to Matce pokazać, przecież ty mnie tego wciąż uczyłeś i uczysz“. Mąż skrzywił się, jakby trochę zniecierpliwiony: „Co ci do głowy przyszło? Schowaj tego całego Avrila dobrze, zamknij na dwa spusty i nigdy o nim nie wspominaj.“ Posmutniał bardzo, a Pani Matka też aż do odjazdu była ponura. Wiem, że to przeze mnie, choć się starałam, ale ja zawsze muszę coś palnąć, przecież i w klasztorze nieraz odezwałam się nie w porę, tak jak wtedy, kiedy zanadto dopytywałam się o Adama i Ewę i czy mieli łóżka w raju. Tylko że Matka Przełożona była taka cierpliwa dla głupich i wcale się nie obrażała. Ach, Boże, myślę sobie czasem, że gdyby Pani Matka była poszła do klasztoru, to może także byłaby taka sama jak Matka Przełożona. Cóż kiedy wtedy nie miałaby syna, a ja nie miałabym takiego męża. Więc niechaj już tak będzie i dzięki Bogu.
Na pożegnanie Pani Matka popatrzyła na mnie jakoś łaskawiej, prawie tak jak na Zonię: „Otylio, muszę cię pochwalić“. — Uszom nie wierzyłam, a Pani Matka mówi dalej: „Zaprowadziłaś doskonałe lampy z kamfiną (to miejscowa nazwa na petrol), nawet u nas w Stanisławowie to rzadkość. To postęp prawdziwy.“ — Dobrze, że to przynajmniej. Ale co będzie jutro, boję się myśleć. Kończę już, bo już godzina wpół do czwartej i trzeba się przespać. Jeszcze raz wylatuję myślą na zachód, dobranoc najlepsza Nelly, niech Panią nic nie boli, cały czas będę myśleć o pani.

Dalszy ciąg, list czwarty.

Środa:

U nas dziś pogodnie i wiosennie, jesteśmy bardzo zajęci, pola, ogrody, sady, także przygotowania do wiosennego wypędu bydła, ale chcę koniecznie napisać kilka słów, bo przyszedł nowy list od Pani Matki, że wobec złych dróg przyjazd odkłada nie wiadomo jeszcze na kiedy. Odpadają wszelkie przygotowania. Śpię dobrze. Dopiszę jeszcze i wyślę list pojutrze.

Ciąg dalszy, list piąty.

Dzień Świętego Georges’a[5], patrona pasterzy.

Droga Nelly, opóźniłam wysłanie listu, ale dziś osobiście zawiozę na pocztę. Po ulewach, nawet burzach — dzisiaj pogodnie, choć nieco mgliście. Wstałam o świcie, bo ruch niebywały, właśnie wypędzają dziś część bydła na wysokie pastwiska. Gwar nieopisany. Jest bardzo świeżo, wiosennie i wydaje mi się, że teraz wiosną łatwiej by było dotrzeć do pani. Wyobrażam sobie, że u was bzy kwitną w całej pełni. A może już odkwitły? Zapewne niedługo przyjedzie do was ksiądz Dupanloup i będzie jeździć sobie na mule, by odmawiać brewiarz i lubować się górami. A jaka szkoda, że nie ma już hrabiego Montalembert. U nas już pąki na kwiatach, ale do kwitnienia daleko. Zazwyczaj na urodziny Zoni, to jest 15 maja kwitną już narcyzy. Na bzy trzeba czekać co najmniej do 20 maja. Nasadziłam całe aleje i gazony, gdy zakwitną świecą jasnofioletowo bez końca. Za to u ptaków już jest wiosna, przyleciały rojami. Mają one dobrą pocztę, przedtem gnieździły się tylko w sadach Foki, na górze w sąsiedniej wsi, a teraz dowiedziały się już o naszych sadach, wysłały tutaj swoje kolonie i latają stąd na górę do Foki i z powrotem z pozdrowieniami od rodziny do rodziny. Także jaskółki i gołębie krzątają się wokół domu. Ach, jakież gołębie! Mąż od dziecka lubuje się w nich, zna się na nich. Kapucyny, purcle, mewki, dominikany, garłacze, pawiaki. Duże i nadmiernie małe, białe, niebieskawe i różowe, o locie wirtuozyjnym, to znów jakimś nieporadnym, jakby duże ciężkie owady latały. Przed chwilą mąż otworzył okiennicę i wyszedł na ganek. W mig zleciała się jego gromadka, obsiadły mu plecy, głowę, ramiona, tak że był biało-siwy od gołębi. Jeszcze zabawniej, gdy pawie usłyszą z daleka ten trzepot. Już i one zlatują się, ale wydzierają się z takim wrzaskiem, jak gdyby im coś zabierano. Napisałam powyżej, że łatwiej by było dotrzeć do pani teraz, ale to chyba duchowo, a w rzeczywistości to tak jesteśmy odcięci od świata, że ani do nas ani od nas nie można się dostać. Wobec tego Pani Matka odłożyła jazdę całkiem, może aż do lata. Obawia się drogi i słusznie. Wszędzie lawiny, powodzie, a na przełęczach lawiny płynnej gliny, tak że nie można od nas dojechać nawet do miasta powiatowego. Jedynie droga wzdłuż rzeki aż do poczty oparta się powodzi, ale nadaje się tylko dla jazdy konnej. Postanowiliśmy zjechać dzisiaj na pocztę tratwą, bo właśnie dziś ruszają pierwsze tratwy spod szczytów. Prowadzą je nasi dobrzy znajomi Foka i Sawicki. Za godzinę mamy zejść nad rzekę, by czekać na tratwy. Ach, kiedyż ja nareszcie panią zobaczę! Chętnie pojechałabym tam. Na razie czekam na list i z całej duszy pragnę, by wieści od pani były dobre. Proszę także dowiedzieć się co do możliwości zastrzyków z krwi, ja to na serio.

List ostatni pisany w gospodzie u Ujścia Rzeki.

Zajechaliśmy cudownie, choć miejscami strasznie. Spuszczono wodę z obu tam pod szczytami, fale tak buszowały jak podczas burzy w morskiej zatoce. Po drodze jest skała zwana skałą Foki. Tam naprawdę najbezpieczniej przelecieć na skrzydłach, bo przed samą skałą jest duży spad wody, prąd porywa tratwę nagle, a woda odbijając się od skał wiruje i nie wypuszcza tratwy z wiru, tak, że tratwa leci w zawrotnym tempie prościutko na skałę. Kierował tratwą ogromny starzec, z długimi siwymi włosami. Spokojny, majestatyczny lecz tak zatroskany, że żal mi się go zrobiło od razu, bo czoła tak pokrajanego zmarszczkami jeszcze nie widziałam. Gdy go zobaczyłam na tratwie, zanim wsiedliśmy, szepnęłam mężowi: „Taki chyba był Charlemagne.“ Boże, jak ja kocham te mary! Mąż uśmiechnął się cierpliwie, szepnął: „To biedak, rodzina liczna, gruntu mało, zarobków w jego wsi nie ma, na stare lata zarabia u Foki.“ Popatrzył jeszcze czulej i dodał: „Ale oczy dziecka widzą trafnie.“ Pod skałą stary kierowca puścił tratwę zupełnie wolno jakby na stracenie, czy też na wolę fal. Miałam ochotę krzyczeć, ale mąż położył palec na ustach, a mnie trzymał za rękę. Trzymałam się. Czarna skała zbliżała się błyskawicznie, olbrzymiała i zasłaniała niebo, już sterczała nad głową. Bił od niej mroźny chłód i piekielny szum. Świat mi się kręcił w oczach. Ratunku nie widać. Nagle starzec wsparł się całym ciałem na sterze. Fale zahałasowały ogłuszająco, jakby nas miały pochłonąć. Bierwiona zajęczały jak dusze potępione, lecz tratwa skręciła gładko, wcale nie gwałtownie. Ani jedna kłoda nie musnęła skały. Pożegnaliśmy ich przy Ujściu Rzeki, a oni zaraz popłynęli dalej w stronę Rumunii.
Przez cały dzień ludzie z przybrzeżnych wsi wystawali nad Rzeką. Gapili się, bo naprzód co pół godziny, potem coraz częściej płynęły z gór długie tratwy. Olbrzymy ciężkie, ogoniaste, a zawijały chyżo na zakrętach. Powalone demony, spętane, okaleczone, jakby krwią oblepione żywicą. Czasami błyskały ich gały oczne — jakby to rzec? Umęczone czy szydercze, raczej czyhające, mściwe i szatańskie. Po południu fale na nowo rozbuszowały się, tak że ludzie uciekali w obawie znad brzegów. Widocznie w górach na nowo spuszczono wodę z tamy. I dalej toczyła się armada smoków, sunęły, syczały, bełkotały kłody niezliczone. Zbliżały się szybko, znikały jeszcze prędzej. Coś mnie przygnębia, jakiś lęk, a może tylko obawiam się, że mi się przyśnią.
Choć nasze wierzchowce przybyły na czas, pozostaniemy tu na noc w gospodzie. Ach, jacyż mili i zapobiegliwi są ci właściciele gospody. Żydzi nabożni, tacy jakby dopiero co przybyli z Ziemi Świętej. Czuwają życzliwie nad nami, często pytają, czy nam czego nie potrzeba. Gdy weszliśmy do gospody, stara Żydówka ucieszyła się moim mężem: „Cóż za gość, to nie gość, to lubko. Co za szczęście!“ Tutaj na nowo wydaje mi się, że jestem w raju ziemskim.
Kończę list, a wciąż jeszcze trudno mi go zalepić, trudno mi rozstać się z panią. List pani mam wciąż przy sobie. Pisze w nim pani o tych kwiatach alpejskich, które żyją tak daleko od wszystkich, że nikt ich nie ogląda, ani nikt nie wetchnie ich zapachu. I o tych duszach obarczonych brzemieniem miłości, która nie mogła oddać się nikomu.
Jak pięknie brzmi to w przekładzie pana Avrila, naprzód o pani:

„ce matin j’ai vu vos yeux pleurer“.[6]

A potem o tych, którzy znali i znają panią:

„il n’en est pas qui tendrement ne pleure.“[7]

Mąż zwrócił mi uwagę, że dzisiaj przez cały dzień góry są przesłonięte przejrzystymi mgłami. Zza tych zasłon przeglądają i przyglądają się nam jak mary świecące. Pan Bóg tak samo.

Myślę o pani, obejmuję panią
Otylia.





  1. Wysokie są szczyty, doliny ciemne, / Skały szare, przesmyki złowrogie, / Góry są wysokie i ciemne i wielkie / Doliny głębokie, szybkie strumienie. / Trąbki dźwięczą i z tyłu i z przodu. / Widać jak nadchodzą pioruny i mrozy, / Wichury, wiatry, zdumiewające burze, / Przepych płomieni i ogni. / Niedźwiedzie i lamparty, które chcą ich zjeść, / Szrony, węże, smoki, żywe diabły / I gryfów więcej niż trzydzieści tysięcy.
  2. Rycerze.
  3. Dla naszego króla powinniśmy stawiać opór, / Dla swego pana należy cierpieć wielkie zło, / Wszystko znosić, i wielkie mrozy, i wielkie upały. / Należy na tym stracić i krew i ciało, / Atakuj włócznią a ja Durandalem, / Mym dobrym mieczem, który dał mi król.
  4. Serce jednego człowieka warte jest tyle, co całe złoto jednej krainy.
  5. Georges — Jerzy (Jurij).
  6. Dziś rano widziałem, że płaczą twe oczy.
  7. Nie ma ani jednego, który by nie płakał rzewnie.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.