Zwada/Skrzyp kiermy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Zwada
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1981
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII. SKRZYP KIERMY
1

Jeszcze trzy dni, jeszcze dwa dni. Święty Jurij zbliżał się pospiesznie. Nie cichołazem statecznym, nie w postołach zaroszonych. Oznajmił go zgrzytliwy skrzyp kiermy, co od świtu niepokoił kolibę i lasy, codziennie i przez cały dzień.
Krr-krrou-krrou-i — krruouw-i — krrou-uil — kwil-kwil — U stóp potężnej haci na Riabyńcu uroczyście krzątali się mistrze kiermanycze. Starcy jak Tanasij Koczerhan i Cwyłyniuk, starzy jak Gucyniuk, Fyrkaluk i Pechkało, z młodych mistrz Sawicki i pojętny uczeń Jasio Tomaszewski. Dokonywali ostatnich zabiegów przed spławem, świdrowali kłody, przytwierdzali kiermy, potem próbowali je. To uchem badali, czy grają przepisowo, to rękami obracali, szarpali nawet tędy i owędy, czy nie byle jak przytwierdzone: krrr-krruo-il — kwil-kwil —
I już wokół tych jęków i zgrzytów jak gdyby tłoczyły się z pluskiem fale, ustępliwe a psotne, niby-jakie-kto-chce, a zdradliwe. Syczały haby, podwodne głazy bełkotały, płycizny w żwirze szczerzyły ząbki jak ulicznicy, co podpychają się pod wóz by go wywrócić. Z ciemnej trwogi głębie łykały haust za haustem: glu-glu-glu — niby to syte, niby to ciche — a połknęłyby niejedną darabę i wszystkich. Wiry nieubłaganie kołowały jak zła-dola przeklęta, czyhające skały wiały chłodnym szeptaniem, brzegi migały, świat cały się kręcił.
Naokoło wszędzie jak okiem zajrzeć — talby, talby. To jedne obok drugich, to jedne na długich spiętrzone niby budowle olbrzymów, niezrozumiałe czy porzucone. Lecz wszystkie jakby na kółkach, na śliskich pilhach, to jest na palikach okorowanych na to, aby bez trudu przetoczyć kłody z miejsca na miejsce, przede wszystkim pod hać, pod wodę. Cała kotlina i polana pod hacią wymoszczona była talbami, a sporo luda krążyło po nich jak mrówki. Spoglądali co jakiś czas ku kiermanyczom, pytali oczyma o rozkazy, wykonywali. Suwali talby na pilhach z miejsca na miejsce, zbijali i w daraby wiązali talby z kłód co cieńszych lub średnich. Talby z kłód grubszych, ciężkich, nieobrotnych spławiano już o jakie trzy mile na przystań na Krasnym Łuhu, poniżej wodospadu zwanego Huk. Tam dopiero zbijano je w daraby. Najgrubsze kłody spuszczono wodą luźnie na tę samą przystań dla zbicia tam w talby.
Jakżeż musieli pilnować! Naprzód więcej siebie niż kłód, a potem jeszcze więcej niż siebie kłód, aż wreszcie w ruchu na wodzie raz siebie, raz kłód. Drzewa z ogromnej przestrzeni górskiej ścisnęli na niedużej kotlinie pod hacią, starce leśne z wielu setek lat wcisnęli w jeden dzień spławu, najwyżej w kilka dni. Jak gdyby olbrzymy leśne, co tak długo dojrzewały w mrokach, miały się zróść w jednego potwora i wydrzeć w tym jednym dniu z łona puszczy matki, by popłynąć, odsłonić się i narodzić przed oczyma świata. Dzieło wysnute na wpół z przekory, na wpół z marzenia — aby rozkręcić bezczynność tak skłębioną jeszcze, jak niedźwiedź po śnie zimowym — które pasterze zaczęli sobie z własnej woli — teraz rozkazywało. Wymagało usług coraz ściślejszych, siejąc niewidzialną sadzę, na skórze lęk, a na językach smak służby bezbożnej. Dla jakiejże jeszcze bardziej bezbożnej sprawy? Dla jakiej to wieży Babel mieli dostawić to kłębowisko drzewa spętane niesamowitym porządkiem?
Puszcza Szumejowa ruszyła. Runęła jak potwór żywy, a z nią, jak gdyby w najeździe — lud leśny. Niby to. Naprawdę sam był wleczony przez tego potwora, któremu równocześnie służył, a także pilnował i trzymał w pętach. Bo gdzieś tam w świecie, nie wiadomo gdzie, przedsiębiorcy drzewni, nie jacyś miejscowi łapserdaki, ni mali pośrednicy z Kut, lecz panowie Angielczycy, jak ich zwano — Anglikany, otoczeni wieńcem paradnym, światłą radą panków wiedeńskich i węgierskich, uplanowali i na papierze obliczyli co do grosza, aby z okolic, gdzie bezmiar drzewa najzdrowszego, którego nikt wywieźć nie potrafi, samą wodą spławić jak najwięcej drzewa do Gałacu w Mołdawii nad Prutem, potem do Morza Czarnego, a stamtąd przewieźć do wielkich portów rozdzielczych, celem dostawy dla połowy świata. A tutaj w górach Foka ostrzeżony przez nowe czasy, a przerażony przez tuhy rok, postanowił podnieść swój kraj z bezwładu między snem a biedą. Sprzedał drzewo bez pośredników, a dostawił z rąk do rąk tym, co go potrzebowali. Do tego potrzeba było dużo wody, a ludzi niemało. Co najważniejsze — jakich ludzi!
Foka miał dwie hacie, wiedział też o podziemnych zapasach wody, co może niewyczerpane, ale naruszone byle jak nieostrożnie, mogłyby rozpętać powódź, wywrócić brzegi i ostatecznie zniszczyć cały butyn. Obecnie dla dostawy drzewa potrzebował nade wszystko doświadczonych kiermanyczów, mistrzów spławu znających wody, zakręty, głębie i mielizny, świadomych lica potoków i rzek, a także tej grozy małej czy potężnej, co czai się pod licem. Potrzebował także sykmanyczów i rębaczy śmiałych, takich, którym poddawały się kłody i których bały się. Tak jakby miał do spętania zgraję potworów, co wciąż czyhają i buntują się. Zarzucił wszakże jeszcze większą sieć, ogłosił po wsiach, że potrzebuje jeszcze więcej ludzi. Chciał być niezależny, mieć zawsze w zapasie pomocników chętnych znanych mu i znajomych, swoich, nie obcych. Czy to dla rozwiązania darab, czy dla przeładowania, czy dla związania ponownego i naprawy w razie potrzeby, a cóż dopiero gdy z Bożego dopustu zdarzyłaby się zahata!
Zahata to najgroźniejszy wróg sykmanyczów, to wieczna zmora spławów. Bo oto z powodu jakiejś zapory nieoczekiwanej, nieumiejętności ludzkiej lub niedbalstwa, z powodu niedostatku wody lub z innego przypadku zdarza się, że daraby zbyt wolno płyną albo zaczepiają o brzeg. I nie zdążą odczepić się błyskawicznie. Tymczasem inne płynące za nimi daraby nie zdołają ich wyminąć, lecz najadą jedna na drugą, a potem piętrzą się i tłoczą jak lawina drzewa i w końcu rozwalą się lub strzaskają w straszliwym rumowisku. Zahata to słowo, którego nie wymienią usta tego, co zaczyna spław, którego nie pomyśli jego myśl. To groźba, że zmarnuje całą pracę i narazi zrozpaczonych kiermanyczów na kłótnie, nawet na bójki, a czasem ich i wszystkich ludzi na darabie na kalectwo, nawet na śmierć.
Krrr — krrou-i — krrou-il —
Jeśli Foka jaką groźbę słyszał w wizgotliwych zgrzytach kiermy i świdrów, to chyba to jedno ostrzeżenie: zahata. Dużo wody potrzeba, a ludzi najdzielniejszych też niemało.
Skrzyp kiermy kręcił i nakręcał wszystkich. Jedni przygotowywali talby i daraby, inni w kolibie, zwłaszcza wieczorami przygotowywali się do drogi. Dziadkowie i wyrostki, a także Trofymko z pastuchami pomagali jak mogli. Doili krowy i owce, sporządzali budze i bryndze, nalewali do baryłek huślankę, nabijali bryndzą wielkie rakwy, krajali połacie słoniny, a wszystko razem kładli do besahów. W końcu krajali i przymierzali skórą na zapasowe postoły dla wszystkich. Bo choć zazwyczaj boso jechali na darabach, Foka postanowił, aby każdy był przygotowany, że wysiądzie z wody na suszę. Któż zresztą wie, jak będą wracać? Dyliżansów pocztowych między trzema krajami Galicją, Bukowiną a Mołdawią nie było żadnych. O kolejach żelaznych nikomu się nie śniło. Na każdej z granic kończył się świat, a gdzieniegdzie okolice były niezamieszkałe. Za to z dawien dawna przekazały się wieści, jak to ludzie biedni zwabieni złudą zarobku, a nie obeznani z obczyzną, miesiącami wracali piechotą, aż ich zaskoczył głód, choroba lub napad zbójecki, tak że przepadli bez śladu na obczyźnie. Nad tymi przepadłymi krążyły westchnienia, za nich szeptano corocznie modlitwy w najważniejszym dniu roku podczas Tajnej Wieczerzy.
Petrycio dwoił się i troił, kierował przygotowaniami, zawsze rozweselał, czasem błaznował, a przecież pilnie karbował na rewaszu wspólnie z każdym zainteresowanym to, co każdy pobrał. Rozliczenia były przejrzyste, jak gdyby Ormianie rządzili butynem.
Petrycio nie tylko był rozdzielcą narzędzi, jadła, skór, i stróżem rewaszów. Był szafarzem wody, nie tylko haci na Riabyńcu, nie tylko zapasowej zapory na Popadyńcu, ale także, gdyby się okazało, że i ta nie wystarczy, wtajemniczonym szafarzem wód podziemnych. Ci trzej tylko wiedzieli o nich. Nie mieli ochoty ich naruszać, chyba w najskrajniejszej potrzebie, i co tu mówić, bali się po prostu. Dlatego za nic w świecie nie chcieli, by ktokolwiek o tym się dowiedział i z tego wszystkiego Petrycio, choć z żalem, musiał zostać w kolibie by czuwać nad wodą.
Wkoło koliby postawiono naprędce wiosenne szałasy na noclegi dla nowych pomocników, którzy zgłaszali się co dnia. Od młodych, co dopiero przyszli, powiało wesołością. Sypały się gadki i pieśni o dziewczynach, grały fłojery. Przyszli na gotowe, nie mieli kiedy nastraszyć się, strachu nie przeczuwali, nawet go nie łyknęli. Śpiewali, a za nimi śpiewano na talbach i aż pod hacią.

Oj kiermo, kiermo jakaś majsterna!
Kwil — nie kwil, szarpnij, skręć, pruj, fruń strzałą.
Wody zagrały — porwą światami —
Na brzegu dziewczę samo z ślozami.

Oj kiermo, kiermo dal-dal-daleka.
Na pustych brzegach pies nie zaszczeka,
Ni koń nie zarży, kur nie zapieje,
Dym z chat, ni z chaty wieść nie dowieje.

Kiermo oj kiermo — wracać daremno,
Wody przepłyną, roki przeminą,
Kwil-kwili kierma, wciąż szumią wody
I na obczyźnie przepadł wiek młody.

Niecierpliwili się, a w końcu jeszcze więcej poddawali się doli spławu.



2

Tylko rębacze bystreccy jak gdyby nie troszczyli się o skrzyp kiermy. Jak gdyby nigdy nic innego nie zamierzali, skwapliwie zaczęli nowy wyrąb w Klinie, daleko na lewym brzegu Popadyńca. Porali się zapobiegliwie. Z powodu odległości przychodzili do koliby dopiero na wieczorny posiłek.
Lecz prawdę mówiąc skrzyp kiermy ich najbardziej płoszył i przepędził. Jak tylko po raz pierwszy zaczęły zgrzytać kiermy, zemknęli od razu na odległy Klin. W następne dnie wymykali się jeszcze przed świtem, zanim kiermy zaczęły skrzypieć. Skrzypy biegły za nimi, doganiały. Idąc pospiesznie, milczeli zawzięcie, tylko Matarha pomrukiwał pod nosem: „Krrrou-i, krrrau-i, krew-pij, krew-pij.“ Za to gdy przyszli na wyrąb, rzucali się do rąbania z większym jeszcze machem niż jesienią, choć pośpiechu nie było, bo drzewa było dość i za dużo. Rozegrały się raźnie szerokie piły, ryk rozdzieranych toporami drzew zagłuszał odległe skrzypy kiermy.
Ale kto by się ciągle pajęczył lękiem? W przerwie pracy, gdy nadal świdrowały ich uszy dalekie jęki, Witrołom orzekł twardo: „Na lesie się skrupi.“ I znów padały rżnięte piłami, walone toporami, dobijane maczugami byrnie, baszty, kolumny i obeliski żywe w koronach gałęzistych, jakich nie nosił chyba żaden z czortów. I chyba te drzewa nie zawsze grube lecz zawsze gęstolate, twarde jak żywy metal, to czorty były całkiem stare, najstarsze od początku świata, bo nawet ich gałęzie były starsze od ludzkich pradziadów.
Od pierwowieków opierały się człowieczeństwu ich armie leśne. Miażdżyły, bądź groziły dzień i noc. Znieruchomiały pochód ludzki ostrzeżeniem: „Nie waż się, tam las!“ Nieraz samym strachem obłąkały, przepędziły. Teraz padały potwory strzepichate jeden za drugim, z ostatnią groźbą i jakby bez siły. Bo ludzie nauczeni jak gromić je, w ostatniej chwili uskakiwali tanecznie, ze śmiechem.
— Czort, czort, ale swój — zwycięsko śmiał się wódz pogromców, Witrołom.
Las zląkł się. W odwrocie malał, marniał, znikał. A oni w pościgu nadal tępili drzewa, wciąż jeszcze unikając tego co nieuniknione, z taką ufnością, jakby mieli przez los nakarbowany rewasz bezpieczeństwa od śmierci leśnej i śmierci górskiej także. Bo tajemnica bezpieczeństwa w tym, że cokolwiek zdarzy się w domu i w swoim kraju, to błogosławione, a co gdzieś tam daleko w świecie, to przeklęte.
Stukania ich przerwał wrzask ptaka: „Zbudź się las!“ Czerwono-zielony dzięcioł siadł na pobliskiej baszcie i pukał. Od razu zaprzestali łomotania, a nabożnie słuchali cichych stuków ptaka. I słyszeli tak: „Zatkajcie uszy! W obczyźnie doli nie szukajcie. Jeden Bóg, nie setka. Jedna matka, jedna dola, jedna śmierć — nie setki.“ Ptak przerwał, rębacze słuchali bez ruchu. Ptak stukał znów: „Za to wam to jedno życie, ta jedna dola swoja rodzona.“ Ptak skończył pukanie. Odlatując falowo znów wrzasnął: „Zbudź się las!“ Rębacze rozumieli, pomrukiwali: „Sława Wam Hospodu Świętemu!“
W południe podczas posiłku jęk kiermy nie dolatywał, bo także parzy haci przerwano pracę, a przecie Mandat aby sprzeciwić się lękowi dziecinnie i brzydko pokrzywiał się kiermom: „Krrrou-i-krrrou-i“, po czym wysuwał język w kierunku koliby. Lecz rębacze nie śmiali się. Witrołom spoglądał nań wytrwale. Niauczuk otworzył usta w bezbronnym lęku, inni pętali go oczyma w milczeniu. Mandat zamilkł, nie wyzywał więcej.
W owym to czasie Matarha wyrósł niespodzianie w oczach rębaczy. Zaledwie znów świdry zaczęły zgrzytać z daleka, otworzył towarzyszom serce. Spoglądając przenikliwie na Mandata mówił żałośnie:
— Śmiać się można i dobrze, ale nie zawsze. I trzeba wiedzieć z czego. Gdybyście zobaczyli te miasta kamienne, tę obczyznę gorzką! Tam chcą nas zawieść, tam! A my otwórzmy oczy, nie bądźmy chudobą, a zresztą kto wie, może i chudoba, gdy ją wygonią tam, rozumie coś, męczy się, tylko jak ma powiedzieć, biedactwo!?
— Oj wie, wie i rozumie — płaczliwie zaświadczył Bomba — i męczy się, a języka tego nie dał Bóg.
Matarha nabierał wymowy, naprzód wydobywał jakieś wspomnienia, cienie czy łzy doli żołnierskiej, tęsknotę niemego rekructwa, a potem wyładowywał się do woli. Słowa płynęły z ust, jak woda z podniesionej haci. Tak jak mu było potrzeba teraz, a z całkiem innej strony niż dotąd. Do niedawna wspominał żołnierkę dla pokazania się, że żołnierz wysłużony, że bywały, że zna się na panach, na polityce, a teraz dla czegoś ważniejszego. Mówił grobowo a niezachwianie:
— Mowa szwabska wszędzie tam łopoce, jak wiatr na piaskach. I toporem cię rozcieka i młotem uderza po głowie i doubnią dobije, aż cię zamuruje. W Rumunii nie inaczej —
Mandat przerwał:
— W Rumunii szwabska? Nieprawda! To przecież można zrozumieć: po pysku, łupysku, dupamaca, dupahora[1] — — — Mandat zarechotał.
— To wszystko jedno — orzekł Matarha ponuro — bieda główna w tym, że gdy oni do nas przyjdą, to wtedy oni niemcy, po prostu niemaki, a gdy my do nich, to my niemaki i koniec.
Mandat przeraził się po raz pierwszy:
— Niemcem się stać? Nie daj Boże!
— A jakżeż inaczej? — przekonywał Matarha — Niemcem niemym i to od razu. I cóż ci z tego? Udawaj Niemca niemego i tak ich nie zrozumiesz. Coś już nachapał słów jak pies much i co ci się wydaje, że trzymasz je w brzuchu, a przyjdzie ci chętka wykaszleć te słowa, oho! słowo zaskoczy ci za słowo i ty znów niemy. Idziesz kupić zapałki, chcesz powiedzieć: „sztrachhycli“, a wymówisz: „sztrafancajga“[2], to znaczy podajesz kogoś „prosto do kryminału“. Gadaniem coś takiego narobisz — że piekło. Już lepiej zamuruj się za życia. Stanąłeś za Niemca, to oniemiej.
Rębacze zaniemieli, nawet Mandat nie rechotał. Z daleka znów docierało przenikliwie: „Krrr-krrruo-il, kwil-kwil.“
Matarha pokazywał palcem:
— Słyszycie? Ha, ale to początek dopiero. Dopiero gdy całkiem się zapchasz w tę obczyznę ciemną, to gorzej niż wiatrołomy czarnohorskie, gorzej niż w czahary kosodrzewu. Nie wyplączesz się. Cmentarzy tam bez końca. Krzyż przy krzyżu, krzyże, krzyże jeden przy drugim, jeden za drugim. A ty spróbuj biegnąć „laufszrit“[3] choćby godzinę, aby przegonić je. I na nic, krzyże biegną gdzieś na koniec świata, jak rzędy wojska, jak armia. Ale skądże by tyle wojska?! I co takiemu cmentarzowi kosztuje, aby połknąć garsteczkę jak nasza? I ślad przepadnie! Krzyż za krzyżem, krzyże, krzyże, krzyże. I jak nas potem ktoś kiedyś odnajdzie? Nigdy! I dalej: więzienia, kryminały, kamienica za kamienicą, festunki[4] kryminalne, baszta za basztą przez całe ulice, mury, mury, mury! A wszystko jak beczki z kapustą nabite złodziejami, mężobójcami, mordercami, gwałtownikami, podpalaczami, żonami, co trują mężów, matkami, co dzieci duszą. O! tam to lubią. U nas jeden Fudor czasami sobie kogoś ciapnie, a tam? Rachujcie sobie, ileż tego musi być, aby takie kryminały napakować! To niezliczone, to niespamiętane! I dalej miarkujcie to sobie, masz „dinstfraj“[5], idziesz sobie miastem przez pół dnia albo i przez cały dzień. Lica, lica, lica. Dziesiątki ludzi, setki ludzi, już tysiące ludzi. Obcy — obcy — obcy. Gdybyś choć jedną twarz ludzką znajomą złapał, gdyby choć jedna do ciebie zaświeciła! Gdyby choć jeden ci powiedział: „Sława Bohu“, albo „Daj Boże zdrowie.“ Ale skąd. Tylko słowa szwabskie gruchoczą po głowie jak kamienie. I tak jest dzisiaj i tak samo za miesiąc i tak samo za pół roku i za rok także. Obczyzna — Czużina! Nawet gdybyś sobie piwa pochłeptał, pociągnął i jakieś kumpany od piwa ci się spodobają, no i mówisz do nich przy piwie: „pobratymy lube, braty“, a oni na ciebie wilkiem, już może za noże zaraz złapią, bo u nich „braty“[6] znaczy, że chcesz ich przypiekać. I do dziewczyny nie waż się zagadać, bo co jej powiesz: lib, lib, lib, to znaczy że luba, i pytasz czy można wieczór przyjść w gości: „Ich gast kumen aben?“ a ona biegiem do komendy na skargę, że dziki człowiek, że gwałt, że chce napaść... Bywały takie wypadki, niech Bóg broni.
Rębacze milczeli, Witrołom, jak kieronowi przystało, orzekł: „Nie ruszymy stąd za nic.“ Giełeta cedził zawzięcie: „Nie ruszymy, przysięgam!“



3

Zbliżył się wieczór, skrzypy kiermy milkły, wracali pospiesznie do koliby. Matarha na czele, jak wódz oporu, jak gdyby już został kierownikiem wyrębu. Niektórzy butynary ułożyli się już na posłaniach, sporo żabiowców odpoczywało sobie po kątach, a wokół watry dziadkowie i wyrostki niezbyt spracowani siedzieli sobie, krajali skórę na postoły, mazali je sadłem, a najwięcej paplali.
Foka siedział przy watrze twarzą do wejścia. Zaledwie weszli rębacze, rozsypali się po kątach unikając gazdy, jak dzieci srogiego nauczyciela. Dziadkowie gwarzyli nieporuszenie jeden przez drugiego, szczerzej i swobodniej niż inni, przeto głupiej nieco, bo wiedząc, że nikt im się nie przysłuchaje, na słowa swoje wielkiego honoru nie kładli. Byli zresztą zgęszczeni, trudno było zrozumieć, które słowo z którego wylatuje, wszyscy razem dość głośni, a każdy z osobna nie bardzo. Gdy który coś palnął za głośno, zaraz chował głowę i zatkał się. Jeden z dziadków rozważał na głos:
— Święto idzie ludzie dobrzy, Jurij to najstarsze dla nas, dla narodu połonińskiego. Nie każdy wie dobrze jak je świętować — czy w chacie czy na połoninie, czy na połonińskim chodzie. Ale niech mi powie który jak świętować Juria tam, Boże mój! Polami, wodami a co najgorsze w miastach? Tam każdy — przepadł.
— Przepadł, przepadł — godzili się dziadkowie. — Nie ma sposobu, nie ma.
Stary Koczerhan poprawił:
— Nie przepadł wcale. Sposób główny: Boga nie naruszaj, ani człowieka, krzywdy nie czyń stworzeniu żadnemu.
Dziadkowie pytali jeden po drugim, trochę w nieporządku:
— I to jest przykazanie dla wody?
— A gdzież napisane?
— A kto napisał?
Koczerhan odparł statecznie:
— Ten sam co wszędzie. I w kościołach, i w pismach i na wodach także.
— A dla miast jakie przykazanie?
Inny z dziadków odpowiedział figlarnie:
— Dla miast takie, aby nosy dobrze zatykać, bo śmierdzi i dusi, aby nie mówić wszystkim „Sława Bohu“, bo gęba spuchnie. Aby uszy zatkać, bo huk i krzyk ciągły, a także aby kieszeń czy torbę trzymać z całej mocy, bo złodzieje kręcą się, jak bąki koło krowy, torbę nożem odetną i jeszcze nóż wsadzą w plecy.
— To ileż rąk na to potrzeba?
Dziadkowie śmiali się, inny znów dopowiadał:
— Dla miast przykazań żadnych nie ma, tam każdy robi co zechce, tak długo aż go wsadzą do kryminału. Kryminał i strach to u nich prawo naczelne.
Dziadowina Herdejczuk pytał Koczerhana z krzywym uśmiechem:
— Powiadacie, przykazanie napisane na wodach? Oj, napisane, a kto wie jakie? Ale na wodach kręci się wszystko i czytaj przykazanie. Jak? Nie lubię ja wody, ech, to nie dla nas.
Koczerhan podniósł głos, zrzędził z lekka:
— A któż ją lubi?! Lubi czy nie lubi, a tak mówić nie wolno i grzech. Woda ładna, woda mocna, woda Boża. Któż śmie ją sądzić?
Petrycio podgrzał już i podawał jedzenie, rębacze podchodzili po jednym do watry, a dziadkowie usuwali się pospiesznie. Cięli rzemyki dla postołów, skóra pstrykała w ich rękach, tyle było ich słychać. Watra ukazywała rębaczy jednego po drugim, skryć się nie mogli, wbijali oczy w kuleszę. Foka dobrze widzialny od watry powiedział:
— Pojutrze Juria.
Kuzimbir Biłohołowy drgnął, opuścił głowę, zapatrzył się w baryłkę z huślanką. Bomba westchnął boleśnie, jak krowa od kolek. Inni wbijali oczy w jedzenie, koliba zamilkła w oczekiwaniu. Foka siedział nieruchomo, czekał. Wyłowił chwilę, że Kuzimbir zerknął nań spode łba, prześwidrował go i już Kuzimbir nie mógł odwrócić oczu. Foka powtórzył:
— Pojutrze Juria, butyn wspólny, nie w pojedynkę.
Kuzimbir nie odwrócił oczu, ale nie odpowiedział, Bomba znów westchnął, Niauczuk jęknął cieniutko, Łesio wstał, zrobił krok ku Foce i zastygł w bezruchu. Wreszcie Bomba wybełkotał:
— Wiosna, chudoby młodej dużo, jagniątek, cielątek, nie daj Boże zostawić, i grzech. A dzieci także.
Kuzimbir ożywił się, z ulgą wydobył z głębi piersi:
— Oj to-to, tyle dzieci, dziewięcioro dzieci.
Osiem głów rębackich zakiwało się, jedna jak druga powtarzały to samo:
— Dzieci, dzieci, dzieci.
Foka poderwał się nagłym ruchem, rębacze żachnęli się jeden za drugim, jak gdyby się przelękli. Foka opanował się, usiadł, powtórzył łagodniej:
— Butyn wspólny i wczoraj i jutro. Pojutrze Juria. Wody Bóg dał sporo, potoki i rzeki pełne z ulewy i z śniegów. W sam raz! A dwie hacie w zapasie. A przecież ani dnia stracić nie wolno. Lada dzień wody zmaleją, może być za późno.
Kuzimbir bezradnie wyłożył ręce jak dwie łopaty. Bomba raz w raz pojękiwał jak na mękach, nie znalazł się ani jeden odważny. Lecz już śmiechy żabiowców z kątów pryskały po kolibie, przeto dźgnięty tym Giełeta wycedził surowo:
— Niemożliwe.
— Niemożliwe — huknął Matarha.
— Niemożliwe, niemożliwe — przeszeleściało przez usta rębaczy, którzy zapomniawszy o jedzeniu siedzieli jak na strasznym sądzie. Foka surowy, sztywny czekał. Powiedział z żalem:
— Za co?
Matarha ożywił się niezwykle. Oto mógł być wreszcie ważny wobec całej koliby, przeto wobec wszystkich wsi. Zamiast mówić o sobie, pobłażliwie bronił rębaczy, bo ich i tak już oczarował. Mówił bardzo powoli:
— To by trzeba znać. Znać miasta, znać języki szwabskie, znać ludzi, znać kraje, znać wody. A któż z nich zna? Nasz Kuzimbir to Witrołom istny, co mówię, więcej jeszcze, przezwać by go trzeba Puszczołomiec. Człowiek tęgi, mądry, po Andrijku Płytce komendant do rąbania najpierwszy. Siedzi w środku każdego drzewa. Warto go słuchać na ślepo i trzeba, w burzę, w gromy czy w zamieć. A tam w świecie co? Najmniejszy Żydzina go wyśmieje. Tacy jak oni będą wam tylko zawadzać, Foko, pętać się niepotrzebnie, jak puchacz w klatce banować i jeszcze dziobać. I płoszyć się, jak konie górskie w mieście. Na Szpyciach zimą czy wiosną, pod śnieżnymi nasypami nie zlękną się, to pewnie. Choćby o dwa palce od nich góra lodu się stoczyła. Ani nie mrugną, uskoczą. A tam w mieście — na nic.
Foka przyglądał się mu badawczo. Matarha zmieszał się, zamilkł. Foka powiedział:
— Niech będzie, oni tacy. Za to wyście wojak, coś hejby pan kapral. Wyście bywały, jedźcie, bądźcie przewodnikiem.
Matarha zamachał rękami zabawnie, zachwiał się na stołku i znów wrogi śmiech żabiowców z kątów zapełkotał, jakby mu nogi podpalali. Lecz Matarha utrzymując się w pysze bronił się spokojnie:
— A ja po co? Cóż ja pocznę z nimi? Toby trzeba miesiącami abrychtować jak rekrutów, a gdzież na to czas?
— To któż pójdzie? — pytał Foka.
Rębaczom odechciało się jedzenia. Aby przecie coś robić odkładali baryłki, odsuwali jaworowe deszczułki z kuleszą, choć nie powieczerzali należycie. Foka mówił łagodnie, poprawiając psuł:
— Czyż wy nie wiecie jaki to butyn? Tyle kłód, tak daleko. I poprawiać trzeba będzie daraby i może rozwiązywać je, i gdyby się rozbiły pozbierać i znów wiązać i przeładować na korab. A najwięcej potrzebne pogotowie ciągłe, aby nie daj Boże nie spadła na nas zahata albo ogień. Jakżeż się obejdę bez was, bez najsprawniejszego!
— Bez kogo takiego? — pytał Witrołom spokojnie.
— Bez was właśnie — odparł Foka.
— A las kto będzie rąbał?
Foka zniecierpliwił się:
— Zostawcie to mnie, jeszcze jest dość drzewa nie okorowanego, a nie ma już gdzie stawiać mygły. Zostawcie innym.
Witrołom pochylił się.
— Do przystani na Huku — dobrze. Do Krzyworówni aż pod tartak pański — niech będzie. Dowieziemy tam talby, to najcięższe, i tam zbijemy w daraby. Już zaraz, przed Juriem jeszcze, jutro o świcie, przed świtem, bo noc jasna. A potem — ha, no, niech będzie — do Kut i zaraz z powrotem. Ale nie! Do Kut za daleko.
Bomba wtórował żywo:
— Za daleko, za daleko, mogłoby jakoś zaciągnąć dalej.
Foka hamował się, powtarzał:
— Butyn wspólny, daliście rękę, zakarbowaliście rewasz.
Matarha odezwał się twardo, półzwycięsko:
— Ja do drzewa do lasu zgodziłem się, aby uczciwa robota grała jak dzwon, a nie do włóczęgi żadnej. Odbyłem już swoje, dość mi wojny, poniewierki dość.
Matarha zaczął szukać czegoś pilnie w kącie, pokazując, że nie ma czasu na takie bałaczki, wreszcie usiadł na swoim posłaniu. Foka wybuchnął:
— Zostawiacie mnie na środku drogi, gorsi od Judasza.
Nikt z bystreckich nie obraził się. Po chwili Łesio Karawaniuk przemógł się i głosem złamanym w gardle wykrztusił:
— Judasz za pieniądze, a nam nie pieniądze na sercu. To nie zdrada, przeciwnie.
Tymczasem młodzi żabiowcy i ci co drzemali już po kątach, naprzód pomrukiwali, potem wykrzykiwali, nadmiernie pokazując ochotę poniżenia rębaczy.
— My pojedziemy wszyscy jak jeden!
Tomaszewski obrócił się ku swoim kumpanom, syknął:
— A co? Gazdowie pępkowi od pierwowieku? Pokazali się! Do zaprzęgu tylko! I gorsi jeszcze od chudoby.
I nadal nikt się nie obraził. Z kolei Sawicki usiłował przemówić do Witrołoma:
— Gazdo, wyście nie dziecko, wyście nasz pobratym, towarzysz pewny, nie zostawicie gazdy i nas w takiej potrzebie.
Witrołom odpowiadał niechętnie:
— Jacy jesteśmy, tacy jesteśmy tutaj na miejscu. A tam na obczyznach — nie!
Bomba dodał:
— Tutaj my gospodarze, a tam nas nie ma.
— My nie monachy — dodał pospiesznie Witrołom — nie zakonnicy wędrowni, mamy żony, dzieci.
Bomba podszczekiwał:
— Tak, tak, my nie monachy.
Mandat zarechotał wesoło:
— Nasamprzód trzeba powiedzieć ot co: my nie skapłonieni, bez naszych bab nie będziemy się męczyć miesiącami, ani nam się śni.
Sawicki jeszcze przekonywał uczciwie:
— Osiem miesięcy mogliście tu usiedzieć, a jeszcze dwa nie wytrzymacie?
Znów śmiech falował po kolibie i z tego Giełeta znów się nasrożył. Mniej spokojny niż zazwyczaj, mówił opryskliwie, nawet grubiańsko:
— Zachciało się! Tutaj jeśli potrzeba, z ochoty przewrócimy świat. A tam? Nie! Nigdy! Najemników zwołajcie sobie, świśnijcie, a zlecą się jak psy.
Foka przerwał:
— Któż woła? Butyn woła, rewasz, my wszyscy wspólnicy.
Giełeta odciął:
— Rewasz to rewasz, a nie kajdany.
Stary Koczerhan zmarszczył czoło okrutnie, i natychmiast obaj bracia młodsi zmartwili się wraz z najstarszym bratem. Koczerhan mówił rozważnie lecz z żalem:
— Nie moja to rzecz, ale ostrzegałem was, Foko, przy rewaszu, nie zawiązujcie sobie doli, nie otwierajcie komory na oścież. Chcieliście wspólnoty — macie, widzicie.
— Co macie, co widzicie? — pokrzywiał się brzydko Giełeta. — My to jedno widzimy, że wy przywykliście wałęsać się po robotach, myszkować, kłaniać się.
Foka znów przerwał:
— Tak się mówi do Tanasija Koczerhana? Wstyd!
— Dla kogo wstyd! Czy byłby butyn bez nas? A bez Koczerhana byłby. Niech wstydzi się ten, co przychodzi na gotowe.
Foka zerwał się. W bezradnej obronie czy w ataku? Koczerhan powstrzymał go ruchem ręki. Bystreczanie pochylili głowy. Napiętnowani już, pokorni, ale coraz upartsi, gotowi hańbę znieść, nawet straty i szkody, byle się nie ruszyć. Najprostszy stawał się chytry, najchwiejniejszy — zawzięty. Oszukiwali Fokę lecz siebie samych jeszcze więcej. Aby wytrwać w uporze, wyciągali skądś z kiszek starszą od najstarszej mądrości — głupotę. Jakby przerazili się zmorą we śnie, że chata ich zachwiała się, i macali pod łóżkiem, jakby uroili sobie, że lawina toczy się ku chacie, i w takimże przerażeniu rzucali, co w ręce wpadnie: kłody, głazy, zapory prawdziwe, lecz także patyki i śmiecie.



4

Matarha usadowił się głęboko w kącie. Ktoś by pomyślał, że czuje się bezpieczny, ale ten olbrzym bał się jak chłopczyna. Czyż sam wiedział czemu? Może dlatego, że zanadto przypadkowo wyniosła go chłopięca głupota ukryta pod postacią olbrzyma. Najwięcej bał się tych, co w niego ni stąd ni zowąd uwierzyli. Nie ulec, nie ulec! Cóż począć aby nie ulec? Poświęcić chyba gazdę? Narazić go? Na śmiech, na bunt, może zdradzić? To jakoś nie tak się nazywa. Za cóż zdradzić? To gazda wielki. Ale po cóż się uparł?
Matarha odkrył, że trzeba swój strach i upór przerzucić na oblicze świata. Niech ci żabiowcy zobaczą, niech im nawet do głowy nie przyjdzie, że się stracham. Łajdaki ostatnie! Dławił się basem i pychą.
— Nie przęczę, dla ciekawych są tam różne dziwa, oho. Niech jadą, niech pokosztują. Ja nie rekrut, już dość kosztowałem. I więcej nigdy!
Przysłuchiwał się sam sobie; kto przed takim głosem nie ustąpi? I w samej rzeczy. Śmiechy ustały. Kąty zamilkły, po raz pierwszy zda się słuchali wszyscy tej postaci śmiesznej, którą kiedy indziej uważali za nadętego samochwalcę. Witrołom wzdrygnął się dostrzegalnie, nawet żabiowcy słuchali swego nienawistnika nastawiając uszu w niespokojnym milczeniu. Matarha sadził się:
— Niby nic, człowiecze. Jedziesz sobie ulicą spokojnie, a tu na łatach żelaznych zagrzmi wóz parowy. Wytoczy się, ani obejrzysz się, od razu strzaska ci furę, jednego konia porani, drugiego poszarpie na flaki. Ciebie samego odrzuci, iskier w oczy nasypie, dymem stumani. Tak, tak, kto ciekaw, niech jedzie.
Koliba zacichła. Matarha podchwycił to i panoszył się:
— Widzicie? Już teraz strach jak ospa po skórze wam się sypie. Gdzież wam do smoków żelaznych.
Z konieczności Foka przypierał go do ściany nie tak jak zwykle, lecz opryskliwie.
— A gdzież jest ten smok żelazny, gdzież go widzieliście?
Matarha wykręcał się.
— Tam gdzieś w świecie, wszędzie —
— Powiedzcież! W Rumunii? Czy może w Czerniowcach? Czyż jest tam kolej żelazna? — pytał jeszcze Foka.
Nieporuszony Matarha odpowiadał jak gdyby niedbale:
— Kolej nie kolej. Może tam jest coś innego. Takie co nazywa się szifa albo parochód. Naskoczy toto na darabę, strzaska, podpali i ucieknie. Doganiajcie go i aresztujcie.
Oko w oko z kłamstwem, które nie poddawało się, Foka stracił spokój.
— W Rumunii koleje i parochody? To nieprawda, to brechnia.
Obaj wstali. Pozostawało skarcenie albo bójka. Ktoś kłamał bezwstydnie. Chyba nie gazda. Ale czemuż brechuna bez czci i wiary nie zamaluje tak, aby się nakrył nogami? Czekali.
Na szczęście Mandat zarechotał z czystego oporu. Wcale nie chciał psuć gry Matarże, ale musiał osłabić własny lęk kpinami. Pytał niby to w przerażeniu.
— A może są tam ptaki żelazne? A może smoki skrzydlate też?
Zachwiany u szczytu pychy, Matarha rozeźlił się, pokazując tym, że nie jest zbyt pewny siebie.
— Chcecie jechać, Petrysku? Gońcie na złamanie karku! Jak psiuk przynęcany kawałkiem łajna. Droga do piekła otwarta. Zobaczymy, czy tam będziecie rechotać. A czyż wy wiecie w waszej durnej pałce, co z tamtych głów czortowskich może wyskoczyć?
Znów pytanie a z nim lęk zastygły nad kolibą, i Mandat stracił obronny śmiech. Pytał dość nieśmiało.
— Cóż takiego? Co przyjdzie do głowy i komu?
Matarha pozwalał czekać na odpowiedź.
— No cóż? — nalegał Mandat niespokojnie.
Matarha odpowiadał tajemniczo:
— To samo co w wojnie pruskiej pod Sadową. Żaden z was tam nie był i wiedzieć nie może. Nasze cesarskie wojsko było jak złoto. Nabijaliśmy gwery jak najprędzej łap-cap. Raźniej niż młócarka, którą konie ciągną w kółko. Widziałem taką nad Dniestrem — chwalił się dodatkowo Matarha. — I cóż nam z tego? Tam tym Prusakom coś takiego wyskoczyło z głowy, że wcale nie obracali gweru. Z tyłu nabijali po pięć patronów naraz, może i po dziesięć bach-bach-bach-bach. My raz wystrzelimy, oni kto wie ile razy. I teraz wykręcajcie, że brechnie. Zobaczymy tam na obczyznach czyja brechnia a czyja prawda.
Jeszcze nigdy nie słuchano tak nabożnie Matarhy. Upewniał się coraz mocniej, tak że pozwolił sobie zniżyć głos.
— I to by jeszcze uszło, kto śmiały-bywały może wyplącze się jakoś. Ale co powiecie na to, że wieczny Żyd ma niedługo przebiegać. Na Turcję strasznie łakomy, a wy jemu prosto w gardło.
Na ten przeskok do wykrętów z nowej beczki, Foka zaśmiał się głośno raz jeszcze i śmiał się długo. Powiedział w końcu celem odparcia Matarhy.
— To wy nie wiecie? Wieczny Żyd obliczony dopiero za szesnaście lat.
Cwyłyniuk przerwał, surowo karcąc Matarhę:
— Nie wygłupiaj się człowiecze kiedyś bez żadnej wiedzy, to nie tak łatwo obliczyć, wychodzi, że za szesnaście albo siedemnaście lat.
Matarha rechotał zuchwale:
— Obliczone? Obliczone na tamte czasy, kiedy on nieszczęśnik uwijał się piechotą. A teraz? Siądzie sobie na parowóz czy na szifę, przyszumi i już jest tu. Przepadło!
Foka nie wiedział co czynić z sobą samym. Tak jakby dostał się do upiornej sieci pajęczej. Wykręty i łgarstwo ze wszystkich stron!
— Ludzie — wołał niemal w rozpaczy — czyście poszaleli? Wieczny Żyd na parowozie? Któż was tak napchał łgarstwem?
Tymczasem Giżycki chichocąc dziecinnie ratował Matarhę.
— A jakiż to ten Żyd?
Tego tylko potrzebował Matarha. Znów zmyślał i straszył, znów był ważny.
— Młodziaczku — mówił pobłażliwie — lepiej nie pytaj. Gdyby go kto nagle zobaczył, to nieszczęście od razu gotowe. A pytasz jaki on? Jak sto Żydów w kupie. Co mówię, tysiąc Żydów w kupie! Żydzisko straszne, kaprawymi oczyma wywraca, rękami młóci nieustannie, sam do siebie charkoce groźnie. Widać że przeklęty! I jeszcze rośnie, wciąż rośnie, słońce zasłania. Tfu, sczeźnij biedo!
Zabobonne splunięcia przelatywały przez kolibę: tfu, tfu, sczeźnij biedo!
Tomaszewski zachichotał przenikliwie, aby zachwiać Matarhę, lecz jego kumpany choć podśmiewali się także, zbytnio zaskoczeni byli coraz to nowymi pomysłami Matarhy i sami nie wiedzieli jeszcze jak go zatkać. Tymczasem Pańcio zerwał się z kąta i zakrzątał się. Matarha zaniepokoił się, a Pańcio, podbiegając ku watrze dziaukał napastliwie.
— Pa-parachodami czy pa-parowozami dawno Żyd przeleciał, frunął i sczezł. Ale to durnica! Nie takie elektryki, nie takie wozy-parowozy-ogniowozy-gromowozy na was nagalopują. Spopielą was na miejscu, ani się nie obejrzycie.
Matarha otworzył usta, nie zrozumiał, czy przeląkł się.
— Kto taki? Wieczny Żyd? Toż i ja mówię...
— Po-powiadam nie żaden Żyd durny, tylko sam ko-koniec główny. To pójdzie rapid![7]
— Jakiż koniec? — zaniepokoił się Matarha.
Pańcio wystrzelił bez zająknienia:
— Koniec świata, z dnia na dzień, obliczony podług kalendarza.
Matarha zarechotał głęboko, jak gdyby zarżał. Zażywszy powodzenia bronił się wcale dzielnie:
— Z kalendarza? Pogodę też z kalendarza wyczytują panowie, a co wyczytają to brechnia, to na odwrót.
Pańcio rozkaszlał się, potem znów zaskrzeczał, smagając Matarhę żołnierskimi słowy:
— Matarho, taki z was fajny kutasisko, wyhodowany jak baszta jodłowa! Toż nie róbcie się chujowiną załupioną! Wstydźcie się trochę waszej głupoty. Pogoda z kalendarza to durne gadanie książkowe, to tak. Ale Jurij czy Wielkanoc czy święto Piotrowe to chyba pewne? Obliczone do godziny, może nie? Tak samo koniec świata. Na własne uszy słyszałem raz takiego tępaka z nosem zakręconym aż do samej gęby, ten mi dokładnie z waszej Biblii świętej-krętej wyrachował: cztery wozy-ogniowozy, a ten z czarnymi końmi od zachodu słońca prosto na północ tędy na was przywali. To wszystko sam wasz Bóg nakręci. Wścieknie się, zaryczy, czorta na furmana postawi i rzuci się na was jak lew. I zaraz przygalopują gromowozy, potop ognisty.
Foka oglądał Pańcia ze zdziwieniem. Szepnął cicho:
— Po cóż to wygadujecie?
Pańcio uśmiechał się znacząco:
— Aby czym prędzej siadali na daraby i ratowali się do Rumunii. Zaraz — już.
Poruszony, nawet wstrząśnięty Witrołom dobył jęku z głębi piersi:
— Kryj Boże! Koniec z kalendarza! O końcu świata słyszałem, ale żeby tak prędko i z kalendarza. Widać kara słuszna i w sam czas. To po cóż uciekać? Pchać się pod gromy i pod konie ogniste?
Pańcio wykrzykiwał bez zajęknienia:
— Coś tam słyszeliście, ale zawsze źle, bo wy nigdy nic dokładnie nie wiecie. To najważniejsze i to sobie zapamiętajcie, koniec świata nie od wschodu, nie od słońca wali, tylko przeciw słońcu od zachodu. Zrozumieliście. Stamtąd jedzie Jancychryst na czarnych koniach. Toż wy zmykajcie co prędzej wodą do Rumunii, tam trochę odczekacie, to może wam się uda.
Koliba umilkła a Pańcio sądząc, że mu się uda sztuka, dorzucił jeszcze głośniej:
— Pilnujcie kalendarza, zaraz po Juriju! A skoro usłyszycie z wiatru takie słowa:
Pańcio przerwał, wyczekał.
— Jakież słowo, jakież słowo? — szeptano stąd i zowąd.
Pańcio powierzył półgłosem:
— Harma — godon!![8] — — To już, już.
— Harma — godon, harma — godon — przeszło szmerem przez kolibę.
Choć szczere chęci miał Pańcio, nie wygrał z Witrołomem. Bo ów przerażony wstał, znów usiadł, znów wstał, wreszcie wytchnął z głębi piersi.
— Harma — godon, nie, nie warto się ratować, lepiej zginąć w chacie razem z wszystkimi.
Za to Matarha chociaż w odwrocie, bronił się napastliwie.
— Dym! Znów w oczy dym nam puszczacie. Koniec świata? Dotąd nikt żadnego końca nie widział i nie zobaczy. Wieczny Żyd to co innego, bo miarkujcie sobie gdzie wieczny Żyd przebiegnie, trawa się wypali, z tego machem głód i zaraz wojna łakoma wybuchnąć. I macie koniec. Nie wypuszczą was do domu, nigdy do chaty nie wrócicie.
Mandat przekornie opierał się lękowi.
— Po cóż nam strachy? Koniec czy Żyd, bieda ma przyjść to niechaj przyjdzie, ale nie szukać jej. Siedź cicho w domu, nie rypaj się.
Foka był u ostatka sił. Gromił jak nigdy dotąd.
— Złamcie kark! Same brechnie, same dureństwa! Pysków nie strzępcie, a innych nie miejcie za durniów.
Sawicki — i Petrycio stanęli po obu stronach Foki uspokajając go. Także Tomaszewski przybliżył się, mierząc wzgardliwym wzrokiem rębaczy. Hamował się jeszcze, wreszcie wrzasnął w dzikiej rozpaczy.
— Ależ to ścierwo! I takich trzymacie do pracy leśnej! Sam gnój i do gnoju tylko. Po pysku wybić i batogami przepędzić.
Zaledwie to wytchnął, Mandat skoczył nań z tyłu i tak go chlasnął po twarzy, że Tomaszewski przewrócił się jak długi. Stąd i stamtąd wołano burzliwie.
— Zabił, zabił.
Rozruch uczynił się niebywały. Żabiowcy wskakiwali z podłogi i z posłań, i bystreczanie i żabiowcy chwytali za siekiery. I błyskawicznie Foka, Koczerhany, Andrijko Płytka, Cwyłyniuk i inni zagrodą stanęli w środku, aby nie dopuścić do groźnej bójki. Żabiowcy zawrzeszczeli gorączkowo:
— Mandat z Mandatów! Zbój z Raduła! Wiązać! W kajdany! Do sądu! Na szubienicę!
Mandat przeraził się jak chłopiec. To przypadając ku ziemi, to przepychając się na czworakach między kolanami innych, to przeskakując przez tych, co jeszcze siedzieli, wydarł się pogoni, wyskoczył z koliby i uciekł. Foka zwrócił się z gniewem do Witrołoma:
— Ładny z was kierownik, nie ma co mówić. Dziękuję wam za wszystko.
Witrołom był bliski płaczu.
— Niegodni my was — pojękiwał — diedyku nasz luby! Porąbcie rewasze albo spalcie. Skasujcie skarby. Zapłacicie ile łaska i kiedy wola. A my zaraz raniutko do chaty, aby być w domu przed Juriem.



5

Lecz Foka przypierał jeszcze twardo.
— Ale sumienie, wasze sumienie?
Witrołom skurczył się, nie odpowiadał, Foka nie ustawał:
— Gdzież ono, w piersi waszej czy tam w chacie za piecem?
Witrołom zgiął się w pół, skarżył się z głębi piersi:
— Korzenie w chacie, do korzeni wracaj. Słyszycie przecie, świat się kończy. Trudno. Wola Boża. A my do żadnej partii nie przynależni, my tutaj na krajuszku świata, na ostatnim krajuszku swobody. Toż gdzie prawo takie, aby od korzenia odrywać? Aby dziecko wydzierać od cycki ciepłej i słodkiej? Któreż sumienie i rewasz który, aby od swobody w poniżenie pchać?
Foka śmiał się gorzko:
— Wy do żadnej partii? A partia to nie ludzie? I świat cały niechaj zginie? Tak? Niech tam w świecie naród bez drzewa zostanie, bez chat, bez dachów, a wy wszyscy tutaj bez mąki, z kuleszą z kory jaworowej?
Witrołom odparł pokornie:
— Wytrzymamy jak Bóg da, a oni też wytrzymają z Bogiem.
Foka krzyknął:
— Wy wytrzymacie, boście strzelcy i zwierzyny leśnej u was sporo. A inni? Niech się pobiją o chleb albo niech zdechną? Inne narody, wiary czy partie niech skapieją, aby tylko wam jednym spać spokojnie?
Witrołom odmachiwał się.
— Inne narody i wiary niech zostaną z Bogiem na swobodzie i niechaj robią co chcą. U nas swoboda, my nikomu nie podlegli.
Z bezradności Foka chlasnął się dłonią po czole tak mocno, jakby samego Witrołoma chlastał za upór. Odwrócił się gwałtownie, lecz Sawicki uspokajając Fokę ujął go za rękę, drugą ręką ujął Witrołoma, ciągnąc go ku Foce. Przemawiał ze śmiechem i wszyscy poweseleli.
— Koniec świata, Kuzimbirze, czemu teraz akuratnie koniec? Pańcio z was trochę zażartował, a wy zamiast płoszyć się, przypatrzcie się Foce i pomyślcie nad tym wszystkim.
Ciągniony za rękę Kuzimbir oglądał się za Pańciem jako koronnym świadkiem końca świata, ale świadek przykucnął w kącie bez ruchu, ponurzył głowę między kolana i milczał. Bomba wyręczył Witrołoma w odpowiedzi.
— Koniec świata widoczny, bo siłą-mocą wloką nas gazdów, do włóczęgi siłują.
— Widać, widać — kiwał głową Witrołom, oglądając się nadal ku Pańciowi.
Sawicki porwał się.
— Któż was wlecze? To nie prosta mowa ani poważna. Sami nie wiecie, co wygadujecie.
Matarha szczeknął z ciemnego kąta.
— To wasza mowa kręta, paniczu, bo cóż wam szkodzi, że kilku chłopów potrzaska sobie głowy. Przebraliście się teraz po naszemu, bo tak wam do twarzy, potem znów do pańskiej mody wrócicie. Zaszczebioczecie po pańsku i znów was przyjmą, panienki najchętniej, boście krasawiec. I przebierajcie się zdrowo, ale nas w nieszczęście nie pchajcie dla pańskich spekulacji.
Sawicki poczerwieniał.
— Ja dla was panicz? Dla spekulacji?
W poczuciu siły Matarha uśmiechał się pobłażliwie.
— Nie tak dla spekulacji jak dla zachcianki. No, po pańsku. A prawdę mówiąc bez sumienia, chociaż nam Foka teraz ostro do sumienia zajeżdża. Ale nie my zapchaliśmy Czornysza w biedę.
Sawicki złapał się za głowę.
— Cóż ja wspólnego miałem z Czornyszem i cóżem zawinił?
— Wy nie, to pewne, ale któż inny jak nie panowie? Bo w pańskim butynie poszło to złą sławą i zostało. My nie zapominamy, spławaczka to pański wynalazek i żydowski. Wyście majster od wód, paniczu, róbcie swoje, nikt wam nie broni. Ale bez nas, i spokój w głowie.
— Tak, tak — bełkotał Bomba — róbcie co chcecie, ale bez nas, bez kłótni, i spokój w głowie.
Z ulgi, że go nie naciskają, Witrołom żywo poprawił Matarhę.
— My przeciw panom nic nie mamy, ani przeciw Żydom, ni przeciw wiarom innym ani partiom. Ich Hospod także stworzył po swojemu, nie wywyższamy się, oni sobie, my sobie.
Giełeta odbijał wyraźnie.
— Tylko niech się nam na oczy nie pokazuje, bo gdzie stąpi taki w butach, w mig zarazę rozniesie.
Łesio ośmielił się.
— To ciężka nieprawda. Nie widziałem jeszcze pana pohanego, nie słyszałem aby zarazę nieśli, chyba zarobek, chleb, słowo grzeczne.
Giełeta odpalił grubiańsko.
— No to siadaj na darabę i jedź razem z grzecznymi czapkować.
Matarha dorechotał pysznie.
— Ho-ho, jeszcze jaka grzeczność! Chustki, korale, pachnidła dla dziewcząt, czasem dla mołodyć. Z tego zapachną bękarty pańskie.
Giełeta opanował się, chrząknął, zbliżył się ku watrze. Głosem rozedrganym śmiechem cedził z zadowoleniem, powtarzając niedawne dzieje, aby przerazić tych, którzy nie znali pańskich pułapek, a zachwiać innych.
— Słowo grzeczne tak was cieszy, Łesiu? Bo posolone marnym groszem. To wasza niewola! Jakoś za prędko zapomnieliście, że waszej siostrze Marijce pan nic nie dał za męża. Tak, za tego Czornysza, co zginął na spławaczce pańskiej. A taki szczery był do roboty, jakby las cały chciał wziąć na plecy! Śmiał się do świata, jasnymi oczyma iskrzył i świdrował. I widzicie co spławaczka potrafi. Skoczył w sam środek zahaty, na wierchuszek aby ratować. Nie uratował, sam zginął. Ostatni raz go widzieli, kiedy zdębiły się przeciw niemu kłody z rozbitej daraby. Jakie dziesięć kłód mu nad głową sterczało, jakby go stado smoków napadło albo czortów. A on sam jeden walił w to czekanem, rozbijał, odbijał, aż w końcu strom kłód go nakrył i dotąd nikt nie wie, czy kłody go pogrzebały czy też nagła fala od haci go porwała. Nie znaleźli go. Widać nie bardzo szukali. Przepadł. Przecie Marijka pobiegła brzegami, szukała, wypatrywała wzdłuż rzeki aż poza Jasienowo. Na nic. I nic jej nie dali. Ani pensji, ani nawet odszkodowania. Niech razem z dziećmi korę jaworową łyka i grzeczne słowo.
Łesio zakiwał głową przecząco, łopotał gorączkowo.
— Ja dobrze wiem, że stary pan nigdy nie dowiedział się o Czornyszach. Chorował wówczas, długo nie wracał. Marijka durna zamiast zaczekać na pana, skarżyła się panienkom w ogrodzie. Potem obraziła się, a panny kozy młode, cóż im w głowie? Tańce.
Giełeta z wściekłością cedził szczególnie wyraźnie.
— Czornysz stracił życie w służbie u pana, na spławaczce. Sierocięta zostawił, a bidny pan nigdy się nie dowiedział.
Łesio nie umiejąc powiedzieć jakby chciał, niecierpliwił się.
— Słyszycie? Marijka sama winna.
Giełeta rozkrzyczał się, brzydko przedrzeźniając suchy głos Łesia.
— Słyszycie ludzie, panowie niewinni, Marijka biedanka sama winna, bo mąż jej zginął z tej roboty, aby pańskie drzewo ratować. I za to teraz razem z dziećmi nie ma co włożyć do gęby.
Łesio rozdrażnił się.
— Skąd wiecie, że nie ma? To jucha harda, obraźliwa, nikomu nie piśnie, choćby z głodu pękła.
Giełeta tracąc cedzony spokój, rozładował się.
— Jucha?! Jego siostra jucha! Ach ty psia podlizo!
Cwyłyniuk wmieszał się pospiesznie ucinając obelgi.
— Po cóż tak mówicie? Wcale nie jucha, kobiecina jak gołąbka, dlatego harda, brylant czysty, młoda wdowa, a za chłopcami nie rozgląda się, tylko o dzieci dba. Chodziła także do nas na Jasienowo, przędła u nas, u innych także, workami zbierała macierzankę i zioła dla apteki. Pokażcie mi taką drugą. A stary pan? Prawda grzeczny, jak gdyby przyjazny nawet, znam go od dawna. I cóż z tego? Pan każdy od urodzenia durny i nawet tak umyślnie uczony, aby był durny. To ciemne, to nieświadome. Gdzież takiemu do głowy przyjdzie, aby z samego siebie pomyśleć o człowieku.
Łesio nie poddawał się.
— Cóż chcecie, czyż pan miał z Ducha Świętego dowiedzieć się o Czornyszu i o dzieciach, czy jak? Miał na głowie setki ludzi, setki spraw, ojciec nasz był za młynarza u niego i wie to najlepiej. Marijka powinna była przyjść, zaczekać, poprosić sama. To przecie wielki pan, a w dodatku stary. Ale choćby z najmniejszym papierkiem przyjść do niego, odszuka, znajdzie, da co należne każdemu.
Cwyłyniuk zapiszczał.
— Z papierkiem tak, a bez papierka na nic. Człowieka nie przypomni. To ciemne —
Witrołom oprzytomniał. Zniecierpliwił się, rąbnął ręką powietrze.
— Znów panami głowy kręcicie. Do chrzanu nam potrzebni. Nie o tym mówimy. To grunt, że nasz Piotruś panicz czy nie panicz, pana kowala synek, to nasz towarzysz najlepszy, junak bez pychy, złoty chłopczyna, sam honor. Daj mu Boże zdrowie, a panu kowalowi niebo.
Cała koliba zgodziła się burzliwie: Nasz panicz-Ryś, niech żyje panicz-Ryś!
Foka powracał do swego. Zadyszany ze świecącymi oczyma wołał uroczyście do Witrołoma.
— Niech żyje panicz-Ryś mówicie? i honor także, a jego także chcecie zdradzić? Gdzie wasz honor? Wy Kuźma Biłohołowy z Bereżnicy, Markowy syn z karczowników, z pogromców lasu, tak czy nie tak? Gdzież wasza ręka gazdowska i słowo górskie? Nie kręćcie.
Witrołom znów się znarowił.
— Słowo górskie w górach. A honor tutaj na swobodzie, nie po włóczęgach ani na obczyznach.
— Ale sumienie, sumienie gdzie?
— Powiedziałem już, sumienna zapłata będzie nam wszystkim ani mrugniesz, koniec świata tuż, tuż — żałośnie wykręcał się Witrołom.
— To pod koniec świata nie będzie sumienia? — pytał Foka.
Znijaczony Witrołom pojękiwał cicho.
— Sami widzicie, nasze sumienie — leśne. My do lasu, najwięcej do niedźwiedzi przynależni. My co? My nic.
— Wszystko nieprawda kręta — odparł Foka rozżalony. — Niedźwiedź groźny, ale nie wykrętny, mrukliwy, ale nie zdradliwy. To zdrada, zdrada!
Przyciskany do ściany Witrołom rozpłakał się. Ręką, w której był cały butyn, potężną, posiekaną i zapieczoną ręką, ocierał łzy i umył ją łzami. Włosy ze zbitej szopy rozsypały się długimi kosmykami na całą twarz i on cały się rozsypał. Bronił się wyjącym głosem:
— Nie zdrada mój serdeczny, nie żadna zdrada pohana, tylko bez swobody jak bez tchu, serce pęknie. Jak mi Bóg miły, jak miłosierny Jezus do serca mi zagląda, tak mi przed obczyzną strach. Czużina...
Kuzimbir patrzył z przerażeniem ku stopom jakby mu się nagle otworzyła przepaść. Kto oglądał konie górskie jak po zejściu w doliny uciekały w wyścigu z niedużym parowozem na drodze do Słobody Rungurskiej, oszalałe od samego dymu parowozu i nawet ratować się nie dały, lecz naprzód w ucieczce, potem w furii cofania się wpychały wóz i siebie pod toczące się za parowozem wagony, powodując śmierć ludzi i swoją, ten nie odmówi serca narowistemu przerażeniu rębaczy.
Foka zasępił się i zamilkł. Lecz Witrołom spoglądał wytrwale a przy tym jakoś żałośnie, zbliżając się doń nieznacznie. Podobnie jak zbiegły koń, wyczerpany buntem i szaleństwem ucieczki, wraca sam do gazdy, rżąc tęsknie, jak gdyby czekał, zarówno na pieszczoty, a także na należne mu baty i spętanie, na to aby mógł powrócić do codziennego końskiego bytu. Zapewne Witrołom wzruszyłby niejednego, gdyby mu kto chciał się przyglądnąć, niestety rozśmieszył wielu, bo był bliski utraty honoru kierona, który dźwigając i ciągnąc ku twardej pracy nieubłaganie trzyma sobą cały butyn, aby grał niezmiennie i niezmącenie, choćby w huragany i w zamiecie. I śmiech zwyciężył. Żabiowcy śmiali się jakby w porachunku ostatecznym z rębaczami, pokazując zwycięsko kto jest butynarem prawdziwym, a inni ulegali tej przywarze ludzkiej, która korzysta ze słabości bliźnich według przysłowia: „Przeciw komu Bóg, przeciw temu i ludzie.“
Rębacze przegrali. Po śmiechu kłopotliwe milczenie zaryło ich klęskę. Jednak Foka już nie nalegał, znał potęgę narowistego oporu, zarówno u koni jak u ludzi.
Lecz zgłosił się zwycięzca. Oto Tomaszewski, o którym już zapomniano, podniósł się z posłania. Odważył się dopiero teraz, czy też może naprawdę ocknął się z omdlenia po policzku Mandata. Zrazu rozglądał się ostrożniutko, a gdy nie znalazł Mandata, przetarł oczy, wyprostował się na posłaniu, po czym wstał, jakby szukał wroga po kątach. Nadął się i patrząc z wyzwaniem mruczał.
— Zbój z Raduła uciekł haniebnie! Ale czekaj, opryszku, dostaniesz za swoje, pysk ci juchą spłynie, a innym zbójom tak samo.
Lecz po Mandacie ślad zastygł. Nie zjawił się ani tej nocy ani nazajutrz.
Wzywany groźbą Tomaszewskiego Giełeta skoczył w środek koliby, aby ratować opór rębaczy pogrążony śmiechem i milczeniem. Poruszył już przedtem słuchaczy wspomnieniem o Czornyszu, może spodziewał się, że znów go będą słuchać. Tymczasem Tomaszewski jakby dla pewności znów zasunął się na posłanie głęboko w kąt koliby. A Giełeta ciągnął zrazu wyniośle, następnie w coraz większym rozdrażnieniu.
— Posłuchajcie gazdowie, to już nie gazdowski butyn i nie junacki, tu nie ma dla nas miejsca. Gorszy niż pański, bo napchali się najmici i podlizajki, akuratnie dobrzy dla Foki, aby gdzieś tam po obczyznach czapkować pankom pieniężnym. Widzieliście co się stało z Mandatem. Zaledwie ciapnął po pysku tego najmitę, tak się sam przeraził, że zamiast poprawić, aby krew zalała psa, za to że hańbi pobratymów, uciekł haniebnie. A przecie Mandat taki mocny, że dziesięciu szłapaków takich jak ten mógłby nietrudno położyć. Ale co się stało z nami? Swobody nie ma już nasz kraj zadrutowany pieniężnym prawem, jak gdyby pajęczyną drucianą. Nasz dziadek wędrowny, ten co go zwą Pańcio, już od dawna nas ostrzega abyśmy się w mysią dziurę chowali przed tym głównym czortem, co nazywa się ordnung. Tymczasem czort już sterczy nam nad głowami jak góra śnieżna. Cóż zrobić teraz? Podarujmy Foce naszą pracę z jesieni i z zimy i zabierajmy się w tej chwili. Niech się nią udławi, albo niech się rozwikłuje z najmitami, może z Żydami, czy to z Joseńkiem czy z Ajzykiem uścieryckim, tym co starszuje gdzieś tam na Mołdawii całej spławaczce i z wszystkimi panami pieniężnymi jedna ręka. Ale to nie dość uciec. Odstraszyć ich musimy, przepędzić, bo nie odczepimy się nigdy. A jakżeż to zrobić? Posłuchajcie. Jeszcze tej nocy, zaraz o świcie najdalej siadajmy na małą darabkę i po dawnemu hajda na Kuty, na Czerniowce, na dwory i urzędy, naskoczyć nocą albo o świcie na kasy, topory w górę, pistolety do piersi pankom i posiepakom! Zabijać nie trzeba, po co nam to? tylko łap-cap-chap! Torby napchać pieniądzem, potem na konie i galopem do chat z powrotem. A potem choćby nocą baby i dziatwę na siodła, dalej-że na ścieżki jelenie, ukraść ślad i niech nas szukają. Rozruch się zrobi i zanim szandary za nami przyczłapią, my już na Węgrzech i w Turcji już z dawien dawna. Gdy szandary się zjawią na butynie, zaczną ciągać do protokółu jednego za drugim, wrzeszczeć, poszturkiwać, bo to ich majsterstwo najmilsze, jak hycla przeciw psom. Może jeszcze któregoś w kajdany zaklepią? Ale nie nas! My już będziemy za dziewiątą górą. A wtedy co? Nie wypuszczą ani jednej daraby na obczyznę, zaryglują zastawami rzekę na Uścierykach i w Kutach. I z tego koniec spławaczce, a pankom pieniężnym pieczony lód zamiast drzewa. Odechce im się zaciągać do niewoli i świat wywracać najmitami. A najmici? Jedni drugim będą nakazywać i dzieciom kołyskowym także. A teraz hajda jeden za drugim na darabę, bo ostatnia wasza godzina i niech się nikt nie waży przeszkadzać.
Giełeta rozkrzyczał się, groził toporem. Wszyscy zastygli jak rażeni paraliżem. Ani jeden nie wstał z posłania. Tomaszewski jeszcze głębiej zasunął się w kąt i jakby bał się wyzywać opryszka z opryszków, który objawił się na sam koniec butynu. Syknął z kąta gasnącym głosem.
— Harować tyle miesięcy, aby zarobić na kryminał! Koniec!
Także stary Koczerhan wyrwał z siebie okrzyk oburzenia.
— Człowiek czy czort?
Tym razem bracia Koczerhany nie powtórzyli jego słów. Z kolei wszyscy długo spoglądali na Fokę, a on wstał z siedzenia przy watrze i udał się na posłanie do ciemnego kąta. Nie odezwał się ani słowem.
Butyn był osierocony, jak gdyby zawieszony w powietrzu. Milczenie zatopiło kłótnię. Butynary osłupieli. Tylko stary Koczerhan odważył się jeszcze raz ratować butyn. Krzyknął na Giełetę.
— Człowiecze, jakim prawem? Pracę niszczysz i ciągniesz do rozboju!
Któryś z żabiowców ukryty w ciemnym kącie warknął.
— Doboszczuk! Niedźwiedzie nasienie! Na łańcuch i do cyrku!
Giełeta opętał się ostatecznie. Nie mógł wykryć żabiowskiego krzykuna, gromił i lżył starego Koczerhana wyzwiskami jakich nikt nie ośmieliłby się pomyśleć.
— Dziadysko Koczerhan, stary zamiatacz, podliza pańska znad Dolnej Rzeki, fałszywe lice sobie nalepił jak Żyd na świętego Hamana. Przypatrzcie się tej poczwarze: niby ksiądz, ba, metropolita, niby sam cesarz. Unoś zawołoko żebracza durną makówkę, bo ci ją zaraz zetniemy. Bo my nasermatery na ciebie, na twoje dostojeństwa. I na was wszystkich, cesarzy, popów i urzędy. Psów co zaklepali nam prawo i prawdę, co rozbili nam nasz chleb. Nie my Doboszczuki-rozbójnicy. To wy rozbójników głównych pucery[9] i psiołupy, to wy odarliście nas ze skóry i z kory.
Kto by się wówczas przyjrzał Giełecie, pojąłby dlaczego go niegdyś nazwano „połowyk“ czyli jastrząb. Nie zawrzeszczał wszakże jak jastrząb w tej chwili, gdy umknie mu zdobycz, zając czy kura. Toporem uderzyć nie śmiał, miażdżył wzrokiem, bo język mu stężał w drapieżnym dziobie. Wydzierał po słowie, po przekleństwie, po bluźnierstwie z krwawej wnętrzności starej nienawiści.
— Do kogóż mówić i jak? Język nam wyrwali, słowo wydarli, głuchota nas zatkała. Otwórz się ziemio, przemów ziemio krwawo. Niech ogniste gromy, niech zamiecie z piekła, niechaj Popadia i sam wichrowy Pop Iwan nas zagrzebią.
Pleczasty człowiek — pies z kańciastym dziobem jak olbrzymi jastrząb — niby egipskie bóstwo śmierci — sterczał, machając toporem nad głowami bezbronnych ludzi. W obronie Tomaszewski szepnął Sawickiemu dobrze dosłyszalną groźbę. Powiedział ją po polsku, jak gdyby chciał dodać swemu ostrzeżeniu sankcji urzędowego języka.
— Paniczu, zjedźmy migiem darabą na Żabie po żandarmów.
Sawicki odparł również po polsku.
— Cymbale taki sam jak tamten! Nic głupszego już nie potraficie?
Tomaszewski zaśmiał się obleśnie nie wiadomo na czyj użytek.
— Nie myślałem źle.
Lecz opętany Giełeta nie dopuścił do świadomości tej groźby. Wydzierał z siebie po klątwie.
— Krwawe widma z ziemi wstaną! Rzygnij krwią, ziemio, albo bądź przeklęta.
Kogo wyzywał Giełeta, kim był i co zamierzał? Wyzywał tych, których dawno nie było, a podobnie jak owe posągi jego przodka Dobosza wyrzeźbione przez deszcze, był sam skamieniałym widmem dawności, co zabłądziło na butyn przemysłowy. Nie zamierzał niczego i nic nie wskórał. Pogrzebał opór butynarów ostatecznie. Bo zaraz Witrołom, wyrażając przerażenie koliby, rozkrzyczał się przeraźliwie.
— Człowiecze, pyskuj ile chcesz i rąb się nawet i daj się porąbać, ale ziemi świętej nie klnij, nie tykaj.
I zaraz Pańcio zaskrzeczał z kąta z uciechą.
— Chie-chie-chie! Tykaj, tykaj, będzie prędzej koniec. Już — już...
Giełeta przeraził się nagle, skurczył się w sobie, jakby szukał schowka, dokuczał nienawistnie.
— Wiedzcie, że podpalimy kamfiną talby i daraby, nie wypuścimy ni jednej kłody.
Z tą ostatnią groźbą, w imieniu tych, których dawno nie było, wyskoczył z koliby. I niezwłocznie na te słowa porwali się młodzi z wszystkich kątów. Pobiegli ku darabom, aby je chronić. I tuż za nimi Andrijko, Sawicki i majstrowie jak Koczerhany, Gucyniuk, Fyrkaluk, Pechkało pospieszyli, aby przeszkodzić bójce czy kalectwu, gdyby naprawdę Giełeta odważył się podpalić kłody.
Foka spoczywał na swym posianiu w ciemnym kącie.



6

Ostatecznie nikt na nic się nie odważył. Butyn wyciągnął z nich siły, nie zostawił nikomu nadwyżki. Giełeta ciszej od innych wślizgnął się do koliby. Stanął u wejścia, lękliwie spoglądał ku posłaniu Foki, lecz Foka nie obracał się. Giełeta jednym cichym skokiem znalazł się na swoim posłaniu.
Razem z porzuconą lecz pęczniejącą żarem watrą, umęczona koliba i kłótnia przygasały same z siebie. Po dniu najcięższej pracy wszyscy potrzebowali odpoczynku, rębacze bardziej od wszystkich znużeni, padali z nóg. Powalona i porzucona przez bunt puszcza milczała. A oni jakby spętani jej mściwą odpłatą wygasali, jakby mieli paść tuż przed końcem, na to aby trupy drzew pozostały na miejscu nieuprzątnięte razem z pogromcami. Kołysały ich z dwu stron dwa milczenia. Milczenie lasu i milczenie gazdy. Lecz zaraz dławiły rzężąc boleśnie dwie zmory zadławione. A któż je zdławił? Z mrocznych kątów to wywracały gały umęczone, to gasiły je. Trupy, czy jeszcze żyją? Nie patrzeć tamtędy, bo wiadomo kto je zaklepał! Samego sumienia nikt chyba nie oglądał, niby obraz na ścianie. Ale lubi ono przywidywać się marami. Nie nazywali mar, bo im ciężej dręczą, tym trudniej je nazwać. Ale poznawali je dobrze. Widzowi lub świadkowi, co obcy winie, nazwać je nietrudno. Były to zadania nie spełnione, może już zmarnowane, i postanowienie gazdy zadławione tym, że nikt go nie słuchał. Coraz pustsze milczenie, coraz duszniejsze brzemię.
Zasnęli tam gdzie padli ze znużenia, oblepieni potem, a wciąż schnący w duszności, pod żarem syczących węgli. Czółna wymarłe z wytężonej do beztchu wędrówki, wysypane przez śmiercionośny sen na jakiś gorący brzeg, byle jak, bez przystani. Czółno obok czółna schnie i paczy się. Do każdego człeka we śnie, jak do spękanych czółen przez rany spękane wsączały się kropla za kroplą, gryzące jadowite krople milczenia. Pęczniały w brzemiona ołowiane, ciągnęły na dno. Wyciągali się z jękiem, budzili się z krzykiem. Półobudzeni wzdychali i zaraz spoglądali ku Foce. Gazda spoczywał bez ruchu, jakby go nie było, jakby go nigdy nie było. Pustka. Jakżeż mógł ich tak zostawić? Bez znaku, bez ostrzeżenia, bez nagany nawet, bez słowa na dobranoc. Zmagali się w milczeniu, jak więźniowie pierwszej nocy w więzieniu, jak dusze potępione pierwszej nocy w piekle. W niezgodzie z całym światem, z całym życiem. Coraz pustsze milczenie przerażało. Męczyli się w drzemocie. A może już coś postanowione? Może przespali postanowienie?
Żabiowcy wcale nie poszli na noc do swojej koliby. Znużeni śmiertelnie posiadali na podłodze, lepiąc się wokół watry aby czuwać. Aby czegoś nie przegapić. Aby czekać drzemiąc. Aby kiwać się. Dotkliwiej ukarać ich nie mógł gazda. Tych co całkiem niewinni z tymi co zawinili. Pozwijani w kłębki wchodzili w dolę owiec zabłąkanych w czarnej chmurze, przecinanej piorunami. Wyszarpywany sen zgasił ich ludzkie myśli. Jak pioruny w chmurze przerażenia uderzały w nich jedno po drugim. Czemuż to gazda nie budzi ich? Czemuż nie słychać okrzyku, świstu, uderzenia bata lub strzału? Nocy nie było, bo nikt nie zasnął, nocy ani snu nie nakazał. I dnia nie było. To parzyli się bliskością watry, to drżeli z zimna ilekroć przypełzali ku drzwiom. Budzili się lecz nie chcieli się budzić. Pomrukiwali wrogo przeciw winnym ich męki. I tak nienawidzili się naokoło, że gdyby mieli siły, to jeden drugiemu sięgnąłby garścią do gardła. Jeszcze nigdy nienawiść nie wstawała z głów tak ciężkich do wybuchu, jak gdyby beczka prochu już-już zapalona stała obok beczek prochu, ale nie zapalała się. Kto winien, że tak się męczą? Któż jak nie gazda. Ale nie, chyba nie gazda. Na pewno ci inni wrogowie z najbliższej wsi. Skąd tylu złych, tylu czortowskich ludzi wzięło się tej nocy na świecie? Wymordowana puszcza przemieniła ich głowy w cięższe od kłód kłody. Za tyle trupów drzew, tyle głów. Ale kłody nie mruczą, a oni zasypiając nawet, gaśli z przekleństwem na ustach, z przekleństwem naokoło siebie. Jak potępieńcy. To chyba piekło? Nienawiść, nienawiść, a niemoc. Czy Bóg rządzi w piekle czy czort? A tamten gazda niech sczeźnie, niech rozsypie się — śpi i śpi. Cóż on sobie myśli? Uwziął się, aby dręczyć! Teraz go widać.
Dłużej spać nie mogli. Wstawali chwiejąc się na nogach, wychodzili aby wyrwać się z piekła. Aby odświeżyć się wodą. Lecz znów wracali, kładli się byle gdzie, padali ze znużenia i powtarzali mękę. Jeden tylko mistrz piły, Fyrkaluk, choć stary i suchy złamał senność jak gdyby lód, w którym już zaczynał tężeć. Stanął przed watrą jakby główny pastuch zgadywał starą prawdę pasterską, która łączy gazdę z trzodą. Krzyczał, uderzając jak gdyby głazem o głaz.
— Zbudźcie się, hou! Wy ludzie czy owce? Doigraliście się! Gazda nie chce was znać. Od rady pustej do zdrady krzywoustej. Hau-hau, pysku paździokaj, a ty chapaj zdradliwie psisko zezooki!
Niewolnicy ciężkiego snu przecierali oczy, słuchali. A Fyrkaluk wykrzykiwał dalej:
— A może zlękliście się pieniężnej pułapki? Któż mówi, że na włóczęgę trzeba się wyrywać? Broń Boże. Robota jest wszędzie. Ale zdradzić gazdę? Wstyd, hańba! Świnia nie zdradzi, nawet owca motyliczna nie zdradzi. Kręci się co kręci w swojej durijce, ale gazdę poznaje. I kogóż pieniądz może zmusić, zniewolić? Nas majstrów? Tfu, śmiech: popatrzcie — Fyrkaluk krzyczał coraz głośniej. Drzemiący przestawali się kiwać, pobudka budziła coraz skuteczniej.
— Popatrzcie i posłuchajcie dobrze kto tu gra.
Fyrkaluk postawił sztorcem granatową piłę. Piła zadźwięczała. Budziła, nęciła, zagarniała. Fyrkaluk uderzał słowo o słowo jeszcze twardziej.
— Narodzie bez rozgarnienia, nie o pieniądze chodzi i nie o panków pieniężnych. My majstrowie trzymamy świat w rękach, a ona nasza najstarsza zębata komenda, piła. I do tańca porywa, choćbyś spał i zakręca też aż dech zapiera, no i zębami przyciśnie, ani piśniesz. Jedziemy wszyscy jak jeden! Na daraby, ani mru-mru — dola.
I nikt nie mruknął. Ale niezwłocznie zerwał się Matarha. Zmiarkował, że na nic cały jego opór i wszystkie chytrości. Bo jakiż opór przeciw doli, i któż przeciw niej mocny. Wycisnął z siebie ostatnim strachem wcale nie groźbę i wcale nie kłótnię, przeciwnie — poczciwie i z troską.
— Ludzie dobrzy, pobratymy rodzone, dola nieodparta, ani słowa, a któż by jej się sprzeciwiał. To ja wam mówię, żołnierz zbidowany i taki co tęsknił. Ale kto najmilszy? Zgoda choć jeszcze nikt jej na oczy nie widział, zgoda od Boga. Ja nie bunty tutaj sieję, ale z serca mówię, aby nie było buntu. Ja nie do zdrady ani do złej rady, ja do zgody wołam. Ja nie zezem fałszywym, ja prosto śmiało przed siebie spoglądam. Jakaż to nasza dola najstarsza? Połonina i las. Tak. Ale spławy, daraby, obczyzna to nie dla nas. Od pierwowieku są Żydzi i niechaj dalej majstrują, niechaj najmują, niech płacą, niech pośredniczą, niech uwijają się po wszystkich krajach, przez wszystkie granice. To jest żydowska dola z pierwowieku i niechaj dalej będzie. Po cóż im mamy zabierać chleb? Po cóż wywracać świat? My swojej doli dzieci, a oni swojej. Dola chrześcijańska taka, dola żydowska owaka. A obie w zgodzie. Zgoda ze zgodą i świat w zgodzie z Bogiem, z ludźmi i myrom, amen.
Po raz pierwszy i ostatni Matarha zachwiał prawie wszystkimi. Jeden Pańcio go przejrzał. Gdy cisza nastała, wyskoczył na środek koliby ku Matarże, nie tyle jak kot na mysz, raczej jak zrozpaczona stara mysz, co w walkach z kotami nabrała kocich chwytów i z takim zapasem mądrości przepędza kota olbrzyma. Matarha usunął się mimo woli, a Pańcio rozjazgotał się przeraźliwie i napastliwie, zwracając się ku kątowi gdzie leżał Foka.
— Ga-gazdo Foko, ja ze starej sobaczej służby, a wy także jakiś tam żołnierz. A po naszemu lepiej z tamtym trzymać, z czortem po prostu, ale lepiej wiernym być, niż niewiernym do spółki z całym waszym Bogiem. A czyż wy nie wiecie, czyż my nie wiemy, co to jest koń narowisty, co nagle zacurika się i zatnie? Zakała rodu końskiego, od gada gorszy! A czy wy nie wiecie, są tacy jak wasi rębacze? Jeszcze gorsi! Z nich jedna piekielna niderlaga![10] I jaka rada na takich? Gazdo-Foko, wy jeden tutaj, wy lepszy niż ojciec, wy i brat także. Nie miałem brata. Wy człowiek a człowiek tu potrzebny, nie jakiś tam Bóg. Ale twardo do końca.
Pańcio grzmotnął na kolana przed kątem Foki i tak się rozjęczał, że cała koliba, po prostu wszyscy skoczyli na równe nogi.
— Proszę was, gazdo — wył i jęczał Pańcio — dajcie mi pistoleta, ale zaraz, w tej chwili, i patrony, dużo patronów, niech powystrzelam tę całą parszywą bandę świńską, tych dezerterów z g... w portkach! Wystrzelam, wystrzelam i niech mnie jutro o świcie wieszają w paradzie przy bębnach! Bo zdycham już, patrzeć nie mogę na to, żeby ani jednego łajdaka tknąć nie wolno, bo wciąż ten pokój przeklęty, ta zaśmierdziała friedenszeit.[11] Pistoleta! pistoleta! — wrzeszczał, łkał i wył na wszystkie strony Pańcio, jak gdyby zaraz miał wyzionąć ducha.
I co tu mówić. Uzyskał swoje. Także Foka skoczył na równe nogi, niemało przerażony.
— Pańcio, ja tu rozkazuję. Zostawcie to mnie i nie róbcie cyrku!
— Krwawy cyrk — wrzeszczał Pańcio — zgody wam się zachciało, śmierdziele jakieś. Taką dam wam zgodę, aby pochować jednego obok drugiego. Sam wystrzelam, sam pochowam.
Impet Pańcia był tak szalony, iż cała koliba wyczerpana bezsennością zaraziła się szaleństwem. Zamiast śmiechu jakby kto oczekiwał, trwożliwe jęki, okrzyki bez związku skakały przez kolibę: „Oszalał dziadyga! Związać, bo zacznie mordować. Pokazał się dziadeczek. Na pętlę jak psa i na gałąź. Zabić, zabić czym prędzej, bo nas powybija.“
Pańcio dochodził do szału, zalewał się wyciem.
— Wybiję, powybijam, ani jednego nie podaruję.
I niezwłocznie Fyrkaluk wyciągnął twardą naukę.
— Sprawiedliwie, dziadeczku, ależ oni wszyscy pojadą, ani jeden nie zostanie. Czy może kto zostaje? — krzyknął Fyrkaluk.
I nikt nie zgłosił się, ani jeden, jakby lekarstwo Pańcia pomogło. Lecz Pańcio chociaż osłabł i chwiał się na nogach, powrzaskiwał w opętaniu.
— Wszystko mi jedno, pistoleta, pistoleta!
Fyrkaluk pierwszy zaczął się śmiać. Opamiętywał Pańcia śmiechem.
— Ależ dziadeczku, Foce robotnicy potrzebni, nie trupy i nie kłopoty z pogrzebem.
— Bardzo mądrze — uznawał Tomaszewski z opóźnieniem — dajcie dziadkowi pistolet, a ja mu pomogę sprzątnąć tych co trzeba, aby robota szła —
Foka przerwał mu ostro.
— Nie wygadujcie takich głupstw, abyście kiedyś nie pożałowali.
Sawicki rozchmurzył się, przyskoczył do Pańcia ściskając go i obejmując.
— Dziadeczku luby, zrozumieć was można, ale butynu nikt jeszcze pistoletami nie dokonał.
Pańcio znów rozjątrzył się, pimkał słabiutko jak spętany dzwon.
— Pa-paniczu Sawicki, wy bardzo fajne duperelki na drymbie wygrywacie. Fajny z was paniczyk, ale na łajdaków tylko to jedno lekarstwo! Inaczej wszyscy wy pankowie, bogaci czy zbiedniali, na podmiotki pójdziecie i do taczek was zaprzęgną. A czy wy wiecie kto ja taki? Dziadyga osiemdziesięciopięcioletni, to tak, ale byłem kiedyś pan Gefreiter. Trzydziesty siódmy Feldjäger[12] aus Rosenberg, Spies, Paprikaregiment, Gefreiter Martin Toth, Sohn des Martins. Im Gefecht bei Bussibollo[13], same skały, mój Zug[14] dostał szrapnele na głowy. Sporo szrapneli. Znarowili się, rozśmierdzieli się, oczy wywracają ze strachu: uciekać! I innych zarażają strachem. „Szrapnele, szrapnele,“ zawrzeszczeli naokoło. A ja do nich: „Wy złodzieje, inni giną, a wy chcecie odkraść życie dla siebie? Dam wam szrapnele“... Miałem dwa pistoleta. „Ani kroku, bo śmierć.“ I do tej śmierci, kurwy bożej, tak przemawiam: „Dam ci zaraz parę flaków krwawych i zatkaj się!“ I byłbym powystrzelał. Ale kapitan stary dureń przyskoczył na koniu i krzyczy: „Nie waż się Toth! Miej rozum. Zabraniam ci!“ A ja z pyskiem do durnia: „Herr Hauptmann, melde gehorsamst[15], pozwólcie niech ich wysmagam batogiem ołowianym.“ Nie pamiętam, pozwolił czy nie, ale do krwi wysmagałem jednego, drugiego, trzeciego. Widać batogi straszniejsze od szrapneli. No i było potem w Tages-Befehl[16] na pierwszym miejscu: chie-chie-chie, Tapferkeit[17], sralis masgalis, medal na żółtym kutasie im Namen aller höchsten Fotz.[18] Wojna to kraśna dziewuszka, co? A pokój dupa zatłuszczona. I co tu mówić, nasz stary kapitan durny jak konisko w ciężkiej uprzęży, ale na szrapnele kichał, bo za sławą rżał; ja najmniejszy byłem z całej Feldkompanii, taki ot wyskrobek, a on do mnie tak: „Toth, nie wiedziałem żeś taki, brav-brav![19] Jak dobrze pójdzie kapralem zostaniesz, sława!“
Sawicki zawołał w porywie.
— Mój ojciec nieboszczyk mawiał: „Waż się, na co nikt się nie waży! Najszczęśliwsi ci, co zginęli.“ I tak nam śpiewał: „Na bakier czapka, do góry wąsy, w bój się idzie jak gdyby w pląsy.“ Wierzcie mi, bracia, na wodach wesoło, jak gdyby w pląsach. Nie pieniądze tylko, nie groźba ku nam patrzy, ale sława.
Stary Koczerhan rozruszał się raz jeszcze.
— Sława! Dla sławy pan kowal nie przeciw strachom pustym, ale przeciw mocarzom największym się ważył.
Koliba zakotłowała, zawrzały śmiechy i okrzyki.
— Jedziemy wszyscy, nikt nie zostaje.
Wstawali i schylając głowy w ciemnym kącie skupili się wokół Foki. Przed watrę wyskoczył Harasymko, wykrzykując jurnie.
— Ja razem z paniczem, choć za smarkacza mnie macie, choć nie pozwala gazda brać mnie na daraby, przyczepię się z tyłu choć do wody trącajcie. Na bakier czapka, do góry wąsy.
— Gdzież ty masz wąsy, chłopczyno — dobrotliwie upomniał stary Koczerhan.
Harasymko zachichotał.
— Tam gdzie się wstydzę pokazać, dziewczyny zaświadczą.
Jak rżenie końskie ożywczy śmiech zagarnął kolibę: iha-ha-ha-ha. Przez śmiech choć nieśmiało zgłaszał się Łesio Karawaniuk.
— Gazdo Foko, wyście ojciec rodzony, nie zostawię was. Jadę i ja.
Pochylony na pół, jak gdyby złamany, Witrołom podszedł ku Foce. Porządkował rozsypane włosy, wygarnął z głębi piersi.
— Niech mnie grom bije tu czy tam, wieczny Żyd czy koniec świata. Jadę i ja.
Matarha pomrukiwał:
— Chytry chłop ten Iwanysko, na czas zabrał się do swoich leśnych czortów, a nam kłopoty zostawił.
— Oj chytry — pochopnie uznał Pechkało — a nie mówiłem?
Foka senny i znużony usiadł w kącie na swym posłaniu. Coraz więcej ludzi tłoczyło się wokół, to schylając głowę, to siadając w kuczki. W końcu przydreptał Niauczuk, otworzył usta szeroko.
— I ja jadę gazdo, wybaczcie.
Foka uśmiechał się sennie:
— Was rozumiem Kuźmo, wy nie musicie jechać, wasze miejsce w lesie.
Najoporniejsi buntownicy: Matarha, Giełeta i Bomba przypełzli do kąta Fokowego. Matarha trąbił głucho.
— Jedziemy?
— Oj, jedziemy — pokornie wzdychał Bomba.
— Jedziemy, jedziemy — z głębi utopionej dumy wycedził wyniośle Giełeta.
Foka znów siedząc na posłaniu zakończył smętnie.
— Dobrze, że nie na wojnę, bo stąd byłaby do Bukowca długa rada, a tam wysoko zasadzka i z całego junactwa zostałoby samo powietrze.
— Śmierdzące powietrze — skrzeczał Pańcio — ale wiecie co Foko? to wam rzetelnie mówię, nie narzekajcie, i abyście do końca życia nie mieli zmartwień większych, jak to jedno, że wasi rębacze nie mają rozumu.
Zanim ktoś odparł, Pańcio odwracając się nagle jak matka kompanii czyli pan feber[20] po rannej wizytacji, zakrzyczał wskazując na Fokę:
— A wy chłopcy, smakujcie tego-takiego dopóki jest. Żwakajcie go jak chleb biały, bo jak kiedyś tu chytrzy-twardzi do was przyjdą, to paznokcie będziecie gryźć, a ze starych onuczy zupę gotować.
Pańcio był ożywiony, jak gdyby sobie dobrze popił i zamiast jątrzyć jak zwykle, dodawał Foce otuchy.
— Nie gorzknijcie gazdo, bo tam w wielkim świecie dawno by już was okrzyczeli, wyklęli, wykropili, świece na głowie połamali, pod słup postawili i napisali czerwono: krwiopijca główny, bezbożnik.
— Za cóż? — szepnął Foka.
— Za to, że chcecie karmić świat. To wystarczy.
Foka zaśmiał się.
— A z wami co by zrobili?
— Mądre pytanie. Tutaj ja na feldmarszała wyjechał, tu mnie karmią, ubierają, szanują. Może... i lubią? A tam w świecie ja natrętny żebrak, dziad, podartus. I to dobrze jeszcze, powiadam wam szczerze. Bo tam ja dawno już miałem wisieć za żebro, na węgierski sposób. Ale upiekło mi się. A czemu? Bo i ja byłem łajdak z serca. Bardzo smaczny dla tego, który wynosi łajdaków.
Foka żachnął się, podniósł głos.
— Wyście łajdak, Pańciu? Cóż wy wygadujecie!?
Pańcio znów rozjątrzył się, pojękując nieznośnie męcząco.
— Łajdak główny! Fundament łajdactwa. Jak pies brechałem, a machałem ogonem. Ten-ten jjje — Jeden od razu prosto z mosta rąbał im prawdę. Grzecznie, ale prawdę: „Na to całe królestwo z tego świata, na to łgarstwo, ja przepraszam, ja bardzo grzecznie, ale ja na-naser-matry!“ Chie-chie-chie! Od razu wiedzieli, w kogo celuje. I za to na Niego wszyscy jak jeden: „Ty oberwańcze, ty przeciw cesarzowi, ty przeciw biskupom uświęconym? Po pysku Go!“ Jeden po drugim bili w rzędzie tak długim jak stąd na Żabie. Bidne szmatki z Niego odarli, na krzyż, i krew Mu wypuścili. Taaak! A ja co? Hau-hau na tamtego, o potem chwostem myk-myk: „Herr Leutnant, melde gehorsamst Herr General zu Befehl.“[21] Taki łajdak i brechun! Szkoda, że mnie od razu grom nie spalił. Oj bardzo szkoda.
Pańcio uspokoił się, dodziaukał cicho: — I patrzcie ludzie moi, kto śmie narzekać na dolę?! Za to całe moje łajdactwo, zamiast haka pod żebro po węgiersku, głaska mnie dola: „Na masz tu stary swój dom, masz swój kraj, kolibę i butyn. Podziękuj i skończ tu.“ I jja-ja dzię-dzię-dziękuję. A teraz spać, bo gazda ledwo dyszy!
Nikt nie sprzeciwiał się, nikt nie przeczył, wzdychali cicho, rozchodzili się, układali się.
Świt już był niedaleko, pozostawało niewiele snu, lecz Foka skoczył z posłania przed watrę, jak gdyby go Boży grom smagnął pod serce. Gorąco powiedział te słowa, które rodziły się z takim trudem.
— Ludzie Boży, rodzie gazdowski z pierwowieku, a wszyscy dzieci tej ziemi. To wam mówię dzisiaj przed odjazdem, nie ma żadnej obczyzny. Oto nauka dzisiejszego dnia. Tam tylko chyba gdzie się kłócą i gryzą, gdzie handryczą się i biją. A wszędzie dokąd jedziemy i dojedziemy, ziemia Boża i człowiecza. My potrzebujemy innych, inni nas. Wieziemy im drzewo szczere jak złoto, niechaj po wodach, po krajach, nawet po morzach dobra sława pójdzie o naszej pracy, o naszym kraju, o naszych rodach-narodach. Bo tam nas czekają nie obcy, nie wrogowie, tylko pobratymi. Pieniądz rzecz niemała, bo daje żyć. Ale człowiek najważniejszy, bo każdy raz tylko na ziemi się narodził. Bóg nas i ich wyszukał i dobrał do siebie. Wara nam psuć Boga dzieło, bryńdzić, bruździć i świnić. Także i to tępota durna i kłamliwa, że jakichś panów szukamy, aby im służyć i czapkować. Jednego tylko pana chcemy znać, tego co na gwiazdach dyszy i na wodach kołysze. To nasz gazda. Dziękujmy Mu. Dlatego i wam dziękuję wszystkim za pomoc. Za to żeście ustąpili. Nie dlatego że ja gazda, ale dlatego, że Bóg, który widzi wszystko, jest gazdą. Amen.
— Amen, amen — zawtórowała koliba, jakby przygasłe węgle ponownie zagrały.





  1. Gra słów: Popescu i Lupescu to nazwiska rumuńskie; dupa masa — po obiedzie, dupa hora — po tańcu.
  2. Zapałki i zaskarżenie do sądu — Streichhölzer i Strafanzeige.
  3. Biegiem.
  4. Fortece, fortyfikacje.
  5. Przepustka.
  6. Braten (niem.) — piec, smażyć.
  7. Szybko.
  8. Harma-godon — Armageddon (z gr.) — koniec świata.
  9. Pucer — ordynans (z austr.).
  10. Klęska (wojskowe austr.).
  11. Okres pokoju (wojsk. austr.).
  12. Strzelcy (pułk strzelców).
  13. Starszy strzelec Martin Toth, syn Martina. W bitwie pod Bussibollo.
  14. Pluton (austr.).
  15. Panie kapitanie, melduję posłusznie.
  16. Rozkaz dzienny.
  17. Męstwo.
  18. W imię najwyższej dupy.
  19. Odważny.
  20. Feldwebel — sierżant szef.
  21. Panie poruczniku, melduję posłusznie, pan generał na rozkaz.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.