puszczać się w rany najobrzydliwsze i w wnętrzności? W młodości uczyliśmy się, że poezja powinna starannie unikać każdego słowa nieszlachetnego, a w waszym Rolandzie? Nie bójcie się, zapamiętałam sobie, wnętrzności wylatują i wylewają się, mózg wyleciał i kipi na czole. I to u kogo? U arcybiskupa! To obrzydliwe, to poniżenie godności duchownej. Wasza wola, ale w moim domu nie zniosłabym takiej książki. Barbaria, abominacja!“ Mąż odparł tak cicho, jak czasem w szkole uczennice sobie podpowiadają. „To wcale nie barbaria, to surowa starożytność, prawdziwa, nie podrabiana, nie operowa. Rycerska, a droga nam Polakom jakby swoja własna.“ Pani Matka rąbnęła od razu z rozmachu: „Taak? A ty od kogo nauczyłeś się przeczyć i zadawać mi kłamstwo? Śliczny przykład dajesz tej małej, pięknie dopełniasz jej wychowania! To znaczy co? ja kłamię!“ Mężowi zaświtało coś w oczach. Zamilkliśmy oboje. A Pani Matka dalej: „Ciekawa jestem, czy ten Avril od Rolanda ma coś wspólnego z dwoma braćmi mordercami, którzy zasłynęli niedawno...?“ Mąż zerwał się, zaraz usiadł, potem znów wstał spokojnie, poszedł do biblioteki i przyniósł dwa tomy: pana Avrila, a także Rolanda przekład polski pani Duchińskiej, który nieraz czytamy razem. Pokazał Pani Matce bez słowa, a Pani Matka na to: „Ach, on jest nawet d’Avril, to chyba któryś z tych wyskoczków z plebsu.“ Nie wytrzymałam, poprawiłam cicho ale wyraźnie: „Ależ to pan baron d’Avril, pierwszy ambasador Francji w Bukareszcie, był nawet u mojej ciotki przed dwoma laty“. Pani Matka cedziła zawzięcie: „Będziesz mi ćwikać w oczy ambasadorami i twoją ciotką? Tak jakbym ja lepszych nie znała? Ot, jakiś baronik zwyrodniały, zachciało mu się smaczków barbarii.“ Mąż krzyknął: „Ależ to człowiek wielkiej wiedzy, wielki znawca i pisarz i propagator Alliance française, czyż to nie dość?“ Pani Matka jakby uderzona po głowie schyliła się pokornie, mnie żal się nagle zrobiło i wrzasnęłam na męża: „Stasiu, jak możesz tak do Pani Matki!“ A wtedy Pani Matka na mnie: „Wara ci krzyczeć na mego syna! Memu synowi wolno.“ — Koniec świata, com ja narobiła! Od Boga łaska, że w tej chwili mała Zonia wpadła do jadalni. My milczeliśmy jak tknięci paraliżem, Zonia oglądnęła nas, chwyciła szklankę z wodą i dalejże nas polewać: Panią Matkę, męża i mnie. I jeszcze krzyczy: „Ej! wy bojki! (to pogardliwa nazwa w górach dla chłopów z dołów), czemu nic nie gadacie?“ Nie tylko wodę wylała, jeszcze kiwa na lokajczuka, aby jej dolał. Bez Pani Matki
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/484
Wygląd