Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część trzecia/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Spostrzegłszy Niechludowa, kobiety mu się ukłoniły, a Simonson uroczyście zdjął czapkę. Niechludow nie miał nic do powiedzenia, przeto nie zatrzymując się wyprzedził ich. Wydobywszy się na lepiej ujeżdżoną drogę, jamszczyk ruszył prędzej, ale musiał co chwila zjeżdżać z kolei na bok, aby wymijać wlokące się po obu stronach drogi ładowne wozy.
Droga, porznięta glębokiemi kolejami, prowadziła przez ciemny, iglasty bór, na którego głębokiem tle, niby rozrzucone pstre plamy żółtawe, widniały brzozy i modrzewie. W połowie drogi las się kończył... Ukazały się szerokie pola, zaś na krańcach zarysowały się krzyże złote i kopuły klasztorne.
Wypogodziło się, chmury znikły, słońce wysoko podniosło się nad lasy, a mokre liście i kałuże wodne, i kopuły, i krzyże cerkwi jasno błyszczały w promieniach słonecznych. Na prawo, hen w dali sinej, zabielały dalekie góry. Trójka wjechała do dużej wsi podmiejskiej. Na ulicach roiło się od ludu. Byli tam i Rossyanie i obcoplemieńcy, w szczególnego kształtu czapkach i płaszczach. Mężczyźni i kobiety, trzeźwi i pijani, tłoczyli się i hałasowali przy sklepach, jadłodajniach, karczmach i wozach. Czuć było sąsiedztwo miasta.
Jamszczyk, poprawiwszy uprząż na prawym naręcznym koniu, siedział bokiem na koźle, aby lejce mieć po prawej stronie i widocznie dla popisu ruszył kłusem przez ulicę; nie zwalniając biegu, podjechał nad rzekę, przez którą trzeba się było promem przeprawić. Prom znajdował się na środku bystrej rzeki, płynął z tamtej strony. Ze dwadzieścia wozów oczekiwało po tej stronie rzeki. Niechludow czekał niedługo, bo prom, pędzony bystrym prądem wody, przybił wkrótce do desek przystani.
Rośli, barczyści, muskularni i milczący przewoźnicy, w półkożuchach i czapkach, zręcznie i wprawnie zarzucili liny, uwiązali je do słupów, a otworzywszy baryerę, wypuścili stojące na promie wozy. Wjeżdżały koleją powózki i wstępowały ostrożnie strachające się wody konie. Fale szerokiej, bystrej rzeki, uderzały o boki promu, wyprężając liny. Gdy prom był pełen i wózek Niechludowa, z odprzężonemi końmi, ściśnięty ze wszystkich stron wozami, stanął w jednym kącie, przewoźnicy założyli baryerę, nie zwracając uwagi na prośby tych, co się pomieścić nie zdołali, zdjęli liny i ruszyli naprzód. Na promie panowało milczenie, słychać było tylko tupanie nóg przewoźników i przestępywanie kopyt końskich.
Niechludow stał przy poręczy promu, wpatrując się w szeroką, bystrą rzekę. W wyobraźni jego naprzemian stawały dwa obrazy. Podrzucana na trzęsącej się po grudzie kibitce głowa umierającego w gniewie i męce Krylcewa, i postać Kasi, mężnie idącej obok Simonsona. Ów znękany, prawie konający, bez gotowania się na śmierć Krylcew, czynił wrażenie smutne i przygnębiające. Z drugiej znów strony ta dzielna Kasia, ożywiona tem przeświadczeniem, że posiada miłość takiego człowieka, jak Simonson, widząc, że obecnie stoi na pewnym, twardym gruncie, ta Kasia powinna była cieszyć Niechludowa. Ale i to wrażenie było bolesnem i przykrem i nie mógł Niechludow opanować uczucia i smutku, jaki go ogarniał.
Z miasta dolatywał po falach rzeki głuchy, daleki szum i gwar i metaliczne drżące dźwięki klasztornych dzwonów.
Stojący obok Niechludowa jamszczyk i prowadzący koni stajenni, jeden po drugim zdjęli czapki i przeżegnali się. Najbliżej niego, obok poręczy promu stojący, nizki, obdarty starzec, którego Niechlndow dotąd nie zauważył, nie przeżegnał się, lecz podniósł głowę i uporczywie patrzył na Niechludowa. Starzec miał na sobie łatany płaszcz, sukienne spodnie i wytartą, również łataną kurtkę, na głowie zaś wysoką, wytartą futrzaną czapkę i torbę przez plecy przewieszoną.
— Dokąd, ojcze, idziecie?
— Dokąd Bóg zaprowadzi. Pracuję, a kiedy niema roboty, żebrzę — odpowiedział dziad, zauważywszy, że prom przybliża się do brzegu.
Prom przybił. Niechludow wydobył portmonetkę, ofiarując starcowi pieniądz. Starzec nie przyjął.
— Tego nie biorę.
— Biorę chleb — powiedział.
— Wybacz.
— Nie mam ci co wybaczać. — Nie obraziłeś mnie. — Mnie i obrazić nie można — powiedział starzec, zarzucając zdjętą torbę na plecy. Tymczasem wyciągnęli pocztową brykę i zaprzęgli konie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.