Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część trzecia/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Gwiazdy błyszczały na niebie. Po stwardniałej, miejscami tylko jeszcze nie zamarzłej błotnistej drodze wrócił Niechludow do swego zajazdu, i zapukał w okno. Barczysty, bosy robotnik otworzył mu drzwi i wpuścił do sieni. Z sieni na prawo rozlegało się w czeladnej izbie głośne chrapanie jamszczyków. Na dworze, przed drzwiami słychać było, jak liczne konie pociągowe chrupały owies.
Drzwi na lewo prowadziły do gościnnego pokoju. W gościnnym pokoju czuć było zapach piołunu i potu; za przepierzeniem czyjeś potężne płuca równomiernie chrapały i paliła się czerwona szklana lampka przed obrazami.
Niechludow rozebrał się, rozesłał pled na ceratowej kanapie, następnie położył poduszkę skórzaną i wyciągnął zmęczone członki, myśląc o tem, co dziś widział i słyszał.
Pomimo, że dzisiejsza rozmowa z Simonsonem i Kasią była i niespodziewaną dla niego, i ważną, myśl jego nie zatrzymywała się na tem. Jego stosunek do tego wypadku był tak skomplikowany i nieokreślony, że nie chciał się nad nim zastanawiać. Ale tem żywiej przypominał sobie obraz tych nieszczęśliwych, którzy się dusili w strasznem powietrzu na korytarzach, tuż obok kubła z nieczystością. A szczególniej nie schodził mu z oczu ów chłopczyna z niewinną twarzyczką, z opartą głową o nogę katorżnika.
Kiedy Niechludow się obudził, jamszczyki już dawno wyjechali. Gospodyni wypiła herbatę, i ocierając chustką spoconą tłustą szyję, przyszła powiedzieć, że etapowy żołnierz przyniósł list.
List był od Maryi Pawłownej. Donosiła, że choroba Krylcewa okazała się poważniejszą, niż sądzili. „Była chwila, żeśmy go chcieli zostawić i zostać przy nim, ale nie pozwolono. Powieziemy go dalej, lecz lękamy się wszystkiego. Niech pan to zrobi, ażeby w mieście, jeżeli go zostawią, pozwolono przy nim zostać komukolwiek z pomiędzy nas. Jeżeli w tym celu potrzeba, żebym za niego wyszła, uczynię to bez wahania.”
Niechludow wysłał chłopaka na stacyę po konie i zaczął się prędko pakować. Nie wypił jeszcze drugiej szklanki herbaty, gdy już pocztowa trójka, dzwoniąc dzwonkami i turkocząc kołami po grudzie, jakby po bruku, zatrzymała się przed gankiem.
Zapłaciwszy rachunek grubej gospodyni, Niechludow wyszedł prędko, siadł na bryczkę i kazał jechać spiesznie, aby dopędzić partyę. Niedaleko za wrotami przędzalni zrównał się już z pełnemi worków i chorych wozami, które się trzęsły po grudzie i głęboko wyżłobionej, zamarzniętej kolei.
Oficera nie było. Pojechał naprzód. Żołnierze, widocznie pod dobrą datą, wesoło rozmawiając, szli z tyłu za wozami i po bokach drogi. Kibitek było dużo. W pierwszych siedziało na każdej kibitce po sześciu chorych, zwykłych kryminalistów. Na dalszych mieścili się trójkami więźniowie polityczni. Na pierwszej siedzieli Nowodworow, Grabcowa i Kondratjew; na następnej: Rancewa, Nabatow i owa chora, zreumatyzmowana, której Marya Pawłowna ustąpiła miejsca. Na trzeciej, na sianie i poduszkach, leżał Krylcew. Na drążku, obok niego siedziała Marya Pawłowna.
Niechludow zatrzymał jamszczyka obok jadącej kibitki i poszedł do Krylcewa. Pijany konwojowy machał ręką na Niechludowa, ale ten, nie zważając na niego, zbliżył się do kibitki i trzymając się poręczy, szedł razem obok. Krylcew, w kożuchu i futrzanej czapce, z ustami zawiązanemi chustką, wydawał się jeszcze więcej chudym i bledszym. Prześliczne oczy wydawały się obecnie osobliwie wielkie i błyszczące. Zlekka podrzucany trzęsącym się wozem, nie spuszczając oczu, patrzył na Niechludowa, i na zapytanie, jak się czuje, zamknął oczy i z gniewem pokiwał głową. Całą widać siłę zużywał na to, aby wytrzymywać trzęsącą jazdę.
Marya Pawłowna siedziała po drugiej stronie wozu. Z Niechludowem zamieniła tylko wymowne spojrzenie, wyrażające cały jej niepokój o Krylcewa, a potem natychmiast zaczęła mówić głosem wesołym.
— Ruszyło oficera sumienie — mówiła głośno, aby ją Niechludow śród turkotu mógł dosłyszeć. — Zdjęli kajdany Burowkinowi. Sam niesie dziewczynkę. Idą z nimi Kasia i Simonson, a za mnie poszła Wieroczka.
— Krylcew powiedział coś, czego dosłyszeć nie można było, pokazując na Maryę Pawłownę i zachmurzywszy się, wstrzymując widocznie kaszel, pokiwał głową.
Niechludow pochylił się nad nim. Wtedy Krylcew odsunął z ust chustkę i wyszeptał:
— Teraz mi daleko lepiej. Oby się tylko nie przeziębić.
Niechludow twierdząco kiwnął głową. Spojrzeli po sobie z Maryą Pawłowną.
— A cóż problemat trzech ciał — szepnął jeszcze Krylcew i z trudem uśmiechnął się boleśnie. — Trudne rozwiązanie?
Niechludow nie zrozumiał; Marya Pawłowna wytłomaczyła mu, że to sławne matematyczne zagadnienie, o określeniu stosunku do siebie trzech ciał: słońca, księżyca i ziemi, i że Krylcew żartem zrobił to samo porównanie, skreślając wzajemny stosunek Kasi, Niechludowa i Simonsona. Krylcew kiwnął głową, że Marya Pawłowna dobrze żart jego wytłomaczyła.
— Rozwiązanie nie do mnie należy — odparł Niechludow.
— Czyś pan odebrał mój? list — spytała Marya Pawłowna. — Uczynisz to pan?
— Z największą pewnością — odrzekł Niechludow, a dostrzegając niezadowolenie w twarzy Krylcewa — wrócił do swej kibitki, usiadł na skrzydle i trzymając się drążka, aby mniej trząść się po grudzie, zaczął mijać wyciągniętą na jaką wiorstę partyę przestępców w szarych szynelach, kożuszkach, wlokących za sobą kajdany w pojedynkę, albo skutych wedle przepisu parami. Po drugiej stronie drogi poznał niebieską chustkę Kasi, czarny płaszcz Wiery Efremowny, marynarkę Simonsona, włóczkową jego czapkę i białe włóczkowe pończochy, podwiązane rzemieniami. Simonson szedł z kobietami i opowiadał coś, gestykulując żywo.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.