Przejdź do zawartości

Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część pierwsza/XLVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVIII.

Prosto od wice-gubernatora Niechludow pojechał do więzienia i skierował się do mieszkania intendenta. Otworzyła mu wiecznie widać podwiązana pokojowa, i usłyszał już nie rapsodyę Liszta, ale jakąś etiudę Clement’ego, graną niezmiernie głośno, wybitnie i szybko.
Przeszedł do małego saloniku, gdzie stała sofa, stół, a na stole lampa z dużym papierowym, różowego koloru abażurem. Intendent wyszedł ze zmęczonym i smutnym wyrazem twarzy.
— Proszę bardzo. Co książę sobie życzy? — rzekł, zapinając średni guzik munduru.
— Byłem u wice-gubernatora i mam pozwolenie — rzekł Niechludow, podając papier. — Chciałbym zobaczyć się z Masłową.
— Masłową — spytał intendent, nie dosłyszawszy z powodu hałaśliwej muzyki.
— Markową...
— Tak, tak, dobrze...
Intendent wstał i podszedł do drzwi, zkąd jak burza szły rulady Clementie’go.
— Marusiu, choć na chwilkę przestań. — rzekł głosem, w którym czuć było, że muzyka stanowi ciężki krzyż życia jego. — Nic nie słychać.
Fortepian zamilkł, dały się słyszeć niezadowolone kroki i ktoś zajrzał przeze drzwi.
Intendent, czując ulgę od tej pauzy dźwięków, zapalił grubego papierosa z lekkiego tytoniu i poczęstował Niechludowa. Ale ten podziękował grzecznie.
— Masłową.
— Z Masłową teraz widzieć się niepodobna.
— Dlaczego?
— Pan sam winieneś — uśmiechając się, rzekł intendent. — Niech książę nie daje jej pieniędzy do ręki. Jeśli książę chcesz, proszę dać mnie. Wszystko będzie doręczone. Musiał książę dać wczoraj pieniędzy, dla tego kupiła wódki (nie wykorzenisz tego w żaden sposób!) i dziś taka pijana, że nawet zrobiła awanturę.
— Czy podobna?
— Nawet musiałem użyć środków represyjnych, przetransportowałem ją do innej celi. To spokojna kobieta, tylko nie dawaj pan pieniędzy. To już taki naród...
Niechludow przypomniał sobie dzień wczorajszy i zrobiło mu się niewesoło.
— A z Bogoduchowską, polityczną, można zobaczyć się — zapytał po krótkiem milczeniu.
— Dlaczegóż... można — rzekł intendent. — A ty czego chcesz? — rzekł do sześcioletniej dziewczynki, która weszła do pokoju i zwróciwszy główkę, aby nie spuszczać oczu z Niechludowa, zbliżała się do ojca.
— Jeszcze upadniesz — rzekł intendent, uśmiechając się, skoro dziewczynka zaczepiła nóżką o dywanik i podbiegła do ojca.
— Jeśli można, tobym poszedł.
— AJeż można, można — rzekł intendent, przytulając do siebie dziewczynkę — proszę.
Wstał i zlekka odsunąwszy córkę, wyszedł do przedpokoju.
Jeszcze nie zdążył włożyć podawanego mu przez podwiązaną pokojówkę paltota, gdy rozległy się dźwięki fortepianu.
— W konserwatoryum była, ale tam zamieszki. A szkoda, wielki talent — rzekł intendent, idąc ze schodów. — Chce wystąpić w koncertach.
Intendent podszedł z Niechludowem do więzienia.
Furtka otworzyła się natychmiast. Dozorcy, salutując, przeprowadzili ich oczyma. Czterech ludzi z golonemi głowami niosło jakiś cebrzyk. Skurczyli się, zobaczywszy intendenta. Jeden osobliwie pochylił się i ponuro spojrzał, błyskając czarnemi oczyma.
— Rozumie się, talent trzeba kształcić, nie można zaniedbywać i marnować.
— Ale w szczupłem mieszkaniu, pojmuje pan, trudno wytrzymać — mówił dalej intendent, nie zwracając najmniejszej uwagi na aresztantów i wlekąc za sobą zmęczone nogi, poszedł z Niechludowym do poczekalni.
— Z kim pan pragnie się widzieć?
— Z Bogoduchowską.
— A, to z wieży. Musi książę poczekać chwilę, to daleko.
— Może mógłbym teraz zobaczyć Meńszowych; matkę i syna — obwinionych o podpalenie.
— Z 21 celi. Cóż, można ich tutaj zawołać.
— Może mógłbym zobaczyć Menszowa w jego celi?
— Będzie panu wygodniej w poczekalni.
— Kiedy to ciekawe zobaczyć.
— Także książę ciekawą rzecz wynalazł!
W tej chwili z drzwi bocznych wyszedł elegancki oficer, pomocnik intendenta.
— Zaprowadź pan księcia do celi Menszowa, a potem do biura. A ja zawezwę. Jak się nazywa?
— Wiara Bogoduchowska — rzekł Niechludow.
— Wiara Bogoduchowska... Wiara...
Pomocnik intendenta, był to młody blondyn, z wyczernionemi wąsami, silnie wyperfumowany wodą kolońską.
— Obchodzi mnie ten nieszczęśliwy człowiek, który, jak mi mówiono, cierpi niezasłużenie.
— To się zdarza — rzekł spokojnie, puszczając grzecznie przed siebie gościa na cuchnący korytarz. — Ale bywa i to, że kłamią. Proszę pana.
Drzwi od celek były otwarte i kilku aresztantów wyszło na korytarz. Pomocnik, dając przelotnie znaki dozorcom i spoglądając z pod oka na więźniów, którzy, albo wchodzili do celi, albo, wyprostowani po żołniersku, patrzyli na zwierzchność — przeprowadził księcia przez jeden korytarz, później poszli do drugiego korytarza, zamkniętego na drzwi okute.
Korytarz ten był ciemniejszy i bardziej cuchnący, niż poprzedni. Drzwi celek były pozamykane. W drzwiach znajdowały się otwory, mające po pół werszka średnicy. W korytarzu nie było nikogo, prócz starego dozorcy z pomarszczoną, zgrzybiałą twarzą.
— Gdzie jest Meńszow? — spytał pomocnik dozorcy.
— Ósma cela, na lewo.
— A te wszystkie zajęte? — zapytał Niechludow.
— Wszystkie zajęte. Jedna tylko pusta.
— Można zajrzeć?
— Bardzo proszę — rzekł pomocnik z uprzejmym uśmiechem i zaczął o coś pytać dozorcę.
Niechludow spojrzał w otwór drzwi i ujrzał młodego człowieka w jednej bieliźnie z czarną bródką, chodzącego tam i napowrót po celi. Usłyszawszy szmer przy drzwiach, zmarszczył się, nachmurzył i chodził dalej.
Niechludow spojrzał w drugi otwór i spotkał się z wystraszonem, dużem okiem, także w dziurkę patrzącem, więc szybko oddalił się. Zajrzawszy przez trzecią dziurkę, dojrzał małego, leżącego na tapczanie człeczynę, z głową obwiniętą kaftanem. W czwartej celi siedział barczysty, blady człowiek, z nizko spuszczoną głową, oparty łokciami na kolanach.
Usłyszawszy kroki, podniósł głowę i spojrzał. W twarzy, a osobliwie w oczach, był wyraz głębokiego smutku. Nie obchodziło go widocznie, kto patrzył. Wszystko jedno, nic go dobrego nie czeka. Niechludow uczuł trwogę i podążył do 21-ej celi Meńszowa.
Dozorca odemknął zamek i otworzył drzwi. Obok tapczanu stał młody człowiek z długą szyją, muskularny. Miał poczciwe, okrągłe oczy i małą bródkę. Przestraszonemi oczyma wodził to na pomocnika, to na dozorcę, ta na Niechludowa.
— Oto pan, co chce zapytać się o twoją sprawę.
— Dziękuję pokornie.
— Mnie opowiadano o sprawie waszej, ale chciałbym dowiedzieć się od was samych — rzekł Niechludow, idąc wgłąb celi i podchodząc do zakratowanego okna.
Mienszow również zbliżył się do okna i zaczął opowiadać najpierw trwożliwie, patrząc na intendenta, a potem coraz śmielej. Kiedy intendent wyszedł na korytarz, dając tam jakieś rozkazy, ośmielił się zupełnie. Było to opowiadanie poczciwego, prostego parobka, i dziwiła ta mowa naiwna, prosta w ustach aresztanta, siedzącego w kryminale, przybranego w hańbiący strój więzienny.
Niechludow słuchał, a zarazem oglądał bacznie nizki tapczan z siennikiem, wypchanym słomą, i okno z grubą, żelazną kratą, i brudne, wilgotne ściany, i szarą kurtę, i aresztanckie sandały, i znękaną postać tego sponiewieranego i oszpeconego chłopa, a czyniło mu się coraz smutniej.
Nie chciało się wierzyć temu, co opowiadał ten prosty, dobroduszny chłop. A jeszcze byłoby przykrzej pomyśleć, że ta szczera i prosta opowieść jest kłamstwem.
Treść opowiadania była taką, że szynkarz wkrótce po ślubie odmówił mu żonę. Szukał sprawiedliwości wszędzie, ale wszędzie szynkarza uniewinniali. Raz siłą żonę uprowadził, ale nazajutrz uciekła. Wtedy przyszedł i żądał oddania żony, szynkarz powiedział, że żony niema, i żeby sobie poszedł. On nie chciał iść. Wtedy szynkarz z parobkiem swoim zbili go i pokrwawili, a na drugi dzień szynkarzowi spaliła się chata.
Oskarżyli o podpalenie jego z matką, a on nie podpalił, bo wtenczas był u kuma w gościnach.
— I rzeczywiście nie podpaliłeś?
— Anim, panie, pomyślał o tem. A on, złodziej, widać sam podpalił. Mówią, że się ubezpieczył. A na mnie z matką zmówili, żeśmy się odgrażali. To prawda, żem go raz spomstował, dusza nie mogła wytrzymać. Ale com nie podpalił, tom nie podpalił. I nie byłem tam, jak się zapaliło. Sam się podpalił, żeby wziąć asekuracyę, a na nas zwalił, łajdak.
— Czy prawdę mówicie?
— Prawdę, jak ten Bóg na niebie. Bądź naszym ojcem, obroń nas.
I chciał do nóg się chylić, ale Niechludow zatrzymał go.
— Wyswobodź nas, panie, niewinnie giniemy.
I nagle zadrgały mu policzki, zapłakał, i odsunąwszy rękaw kaftana, zaczął brudną koszulą obcierać oczy.
— Już się pan załatwił? — spytał intendent.
— Już. Nie martw się, mój kochany, zrobi się wszystko, co można — rzekł Niechludow i wyszedł.
Meńszow stał w drzwiach tak, że intendent trącił go, zamykając drzwi. Kiedy dozorca zamykał drzwi na klucz, Meńszow patrzył przez dziurkę w drzwiach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.