Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyszedł ze zmęczonym i smutnym wyrazem twarzy.
— Proszę bardzo. Co książę sobie życzy? — rzekł, zapinając średni guzik munduru.
— Byłem u wice-gubernatora i mam pozwolenie — rzekł Niechludow, podając papier. — Chciałbym zobaczyć się z Masłową.
— Masłową — spytał intendent, nie dosłyszawszy z powodu hałaśliwej muzyki.
— Markową...
— Tak, tak, dobrze...
Intendent wstał i podszedł do drzwi, zkąd jak burza szły rulady Clementie’go.
— Marusiu, choć na chwilkę przestań. — rzekł głosem, w którym czuć było, że muzyka stanowi ciężki krzyż życia jego. — Nic nie słychać.
Fortepian zamilkł, dały się słyszeć niezadowolone kroki i ktoś zajrzał przeze drzwi.
Intendent, czując ulgę od tej pauzy dźwięków, zapalił grubego papierosa z lekkiego tytoniu i poczęstował Niechludowa. Ale ten podziękował grzecznie.
— Masłową.
— Z Masłową teraz widzieć się niepodobna.
— Dlaczego?
— Pan sam winieneś — uśmiechając się, rzekł intendent. — Niech książę nie daje jej pieniędzy do ręki. Jeśli książę chcesz, proszę dać mnie. Wszystko będzie doręczone. Musiał książę dać wczoraj pieniędzy, dla tego kupiła wódki (nie wykorzenisz tego w żaden sposób!) i dziś taka pijana, że nawet zrobiła awanturę.
— Czy podobna?
— Nawet musiałem użyć środków represyjnych, przetransportowałem ją do innej celi. To spokojna kobieta, tylko nie dawaj pan pieniędzy. To już taki naród...