Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Z gromady, zebranej przed chatą, szedł gwar, który za zbliżeniem się Niechludowa ustał zupełnie i chłopi tak, jak w Kużmińskiem, jedni za drugimi pozdejmowali czapki i stali z odkrytemi głowami.
Chłopi tutejsi byli bardziej zasiedziali, niżeli chłopi w Kużmińskiem; jeśli dziewki wszystkie i baby nosiły kolczyki w uszach, to chłopi prawie wszyscy byli w łapciach i samodziałowych koszulach i kaftanach.
Niektórzy nawet byli boso, w jednych koszulach, ot tak, jakby przyszli prosto od roboty.
Niechludow zapanował nad sobą i zaczął mówić długo i szeroko o tem, że chciałby im oddać całą swoją ziemię.
Chłopi milczeli, a w wyrazie twarzy nie zaszła żadna najmniejsza nawet zmiana.
— Ja uważam — mówił, czerwieniejąc się Niechludow — że każdy powinien korzystać z ziemi.
— Piękna rzecz. Tak jest, to prawda — odezwały się głosy.
Niechludow mówił dalej o tem, jak dochody z ziemi winny być rozdzielone między wszystkich i dlatego radzi im rozebrać między siebie ziemię i spłacić cenę, jaką sami naznaczą, do ogólnego kapitału, z którego także oni będą korzystali. Odzywały się jeszcze w gromadzie potakiwania i pochwały, ale lica chłopów stawały się coraz to poważniejsze i poważniejsze, a oczy, patrzące w twarz pana, pospuszczały się ku ziemi, jakby nie chcąc go wstydzić, że jego chytrość i podstęp zrozumiano i że on nikogo nie oszuka.
Niechludow mówił jasno i zrozumiale i chłopi byli pojętni; ale go nie rozumieli i nie mogli rozumieć dla tej samej przyczyny, z powodu której i rządca długo nie mógł pojąć. Bo wierzyli głęboko w ogólną zasadę, że każdy człowiek myśli najpierw o swoich dochodach i o swojej wygodzie. A co się tycze dziedziców, to wiedzieli doskonale, nietylko oni, ale ich ojcowie i dziadowie, że to są ludzie, którzy najbardziej cenią swój własny pożytek i zyski.
— No, cóż, jakże wy myślicie, jaką cenę naznaczycie na ziemię? — spytał Niechludow.
— Co my mamy naznaczać cenę? My nie możemy. Ziemia pańska i majątek pański — odpowiedział ktoś z gromady.
— Ależ nie, przecież wy sami będziecie używać tych pieniędzy na wasze ogólne potrzeby.
— My tak nie chcemy. To jest inna rzecz, a tamta inna.
— Zrozumiejcie to — chcąc rozjaśnić sprawą, wtrącił, uśmiechając się przybyły za nim rządca. — Książę wam oddaje ziemię za pieniądze, ale te same pieniądze składają się na wasz kapitał i służą na potrzeby ogólne całej gromady.
— My to rozumiemy bardzo dobrze — przemówił stary, bezzębny chłop, nie odrywając oczu od ziemi. — Tak niby, jak w banku, tylko, że my musimy płacić w terminie. My tego nie chcemy, bo nam i tak ciężko, a to dla nas zguba i zniszczenie.
— To na nic. Lepiej niech tam będzie tak, jak bywało — odezwały się niezadowolone głosy.
Ale jeszcze bardziej zaczęto się wymawiać, kiedy Niechludow wspomniał o tem, że ułoży umowę, na której podpiszą się wszyscy.
— Co tu się podpisywać? Jak pracowaliśmy, tak będziemy pracować? A to na co? Myśmy ludzie ciemni.
— My się na to nie zgodzimy, bo my do tego nie przyzwyczajeni. Jak było, tak niech będzie. Tylko z zasiewem, żeby odmienić — odezwały się głosy.
Odmienić z zasiewem, to znaczyło, że przy teraźniejszem urządzeniu ziarno na zasiewy musieli dawać chłopi, a teraz prosili, aby ziarno było pańskie.
— Więc wy wzbraniacie się, nie chcecie brać ziemi? — spytał Niechludow, zwracając się do niestarego jeszcze chłopa, z twarzą czerwoną, świecącą, stojącego boso, w oberwanym kaftanie.
Chłop trzymał sztywno w lewej ręce podartą czapkę tak, jak trzymają żołnierze swoje czapki, gdy je zdejmują na komendę.
— „Tak toczno“ — przemówił chłop, prostując się.
— Czy może wy macie już dosyć ziemi? — spytał Niechludow.
— „Nikak niet’s“ — odpowiedział z nadzwyczaj rozradowanem obliczem dymisyonowany żołnierz, trzymając ciągle przed sobą podartą czapkę.
— No, jednak pomyślcie jeszcze o tem, com wam powiedział — przemówił wreszcie niepomiernie zdziwiony Niechludow i powtórzył raz jeszcze rzecz całą.
— Co tu myśleć, jak powiedzieli, tak i będzie — odparł ze złością stary, bezzębny chłop.
— Ja jeszcze zabawię tu dzień jeden, jeśli się rozmyślicie, to dajcie mi znać.
Chłopi milczeli.
Niczego więcej nie mógł się dowiedzieć Niechludow i wrócił do kancelaryi.
— A ja księciu powiadam — objaśniał rządca — że książę nigdy z nimi do ładu nie dojdzie, to naród prosty, uparty. A jak tylko się zbiorze, to się tak zmówi, że nikt ich nie przekona. Boją się wszystkiego. Ciż sami chłopi, choćby nawet ten siwy, albo nawet ten czarniawy, którzy się nie zgadzali na umowę — to mądre chłopy. Jak przyjdzie do kantoru, a posadzić go, dać mu herbaty — uśmiechając się, mówił rządca — to o wszystkiem gadać można i dobrze. Ale niech przyjdzie gromada, to wszystko przepadło.
— A czy to nie możnaby wybrać samych pojętnych chłopów, tak kilku, kilkunastu? — spytał Niechludow — może zdołałbym im wytłómaczyć?
— A tak, to można.
— No, to proszę pana, żeby jutro ich zebrać.
— To można, i owszem, jutro ich zgromadzę — odparł rządca i uśmiechnął się jeszcze radośniej, spostrzegłszy dwie baby, stojące przy ganku.
Dał jakiś znak kobietom i przodując im, udał się na ganek w głębi.
Niechludow, nie wstępując do kancelaryi, siadł na stopniach ganku, obmyślając swoją sprawę i oganiając obiema rękoma całe stada komarów.
Żałosne głosy kobiece, przerywane spokojnym głosem rządcy, zbudziły go z zadumy. Zaczął nasłuchiwać.
— A, to już nam sił nie starczy, koszulę nam ze grzbietu niedługo ściągniesz — mówił żałosny głos kobiecy.
— A to tylko co wpadła — mówił głos drugi. — Oddaj, mówię ci. A to i bydlę milczysz, i dzieci bez mleka płaczą.
— Zapłać, albo idź na odrobek — odpowiedział stanowczy głos rządcy.
Niechludow wstał i podszedł do ganku, gdzie stały dwie kobiety, z których jedna była brzemienna.
Na schodkach, z rękami w kieszeniach paltota, stał rządca. Ujrzawszy pana, baby zamilkły i machinalnie poprawiły przekrzywione chustki na głowach, a rządca wyjął ręce z kieszeni i zaczął cię uśmiechać.
Rozchodziło się o to, że chłopi umyślnie, jak twierdził rządca, puszczali swoje krowy i cielęta na pańską łąkę. I dwie krowy tych oto bab zajęto na pańskiej łące. Rządca kazał im zapłacić po 30 kop. za krowę, albo po dwa dni odrobku. Baby jednak twierdziły, po pierwsze: że ich krowy wpadły przypadkiem w szkódą; po drugie: że pieniędzy nie mają, a po trzecie, że już się zgodzą na odrobek, tylko, żeby im krowy wypuścić, bo bydlęta przez dwa dni bez paszy zmarnują się na nic.
— Tyle razy wam mówiłem — rzekł uśmiechnięty rządca, spoglądając na Niechludowa i jakby przyzywając go na świadka — że jeśli przyganiacie bydło na południe, to pilnujcież je.
— Tylkom co poleciałam do małego, a ono uciekło.
— To nie odchodź, jak masz pilnować.
— A dzieciaka, kto nakarmi?
— Całą łąkę stratowali, jak nie karać, to niezadługo siana wcale nie będzie.
— Ej, nie grzesz, nie gadaj byle co — krzyknęła brzemienna kobieta. — Moje krowy jeszcze nigdy w szkodzie nie były.
— No, a teraz były, zapłać, albo odrobisz.
— Ja odrobię, kiedy już tak. Wypuść krowy, co masz je głodem morzyć — mruczała gniewnie baba. — Oj nie masz dla nas nijakiego spoczynku, ni dnia, ni nocy. Świekra chora mąż zaniemógł ciężko. Ja sama, samiutka wystarczyć muszę na wszystko. Aż sił nie staje, a niech ci Bóg nie pamięta tego odrobku! — zawołała i rozpłakała się głośno.
Niechludow poprosił rządcy, aby wypuszczono krowy kobietom, a sam udał się do domu, dziwiąc się, że ludzie nie widzą tego, co jest tak jasne, tak bardzo jasne.
— Widzisz go, jaki mądry — mówił, kiwając się na tłustej szkapie, czarniawy chłop, z kołtuniastą, nigdy nieczesaną brodą, do jadącego z nim starego, chudego chłopa w podartym kaftanie, co dzwonił Żelaznem pętem na koniu.
Chłopi jechali nocą paść konie na gościńcu i ukradkiem w pańskim lesie.
— Widzisz, patrzaj, już całkiem łąki zarosły, trza będzie w święto baby posłać zżąć — mówił chudy chłop w obszarpanym kaftanie, a toby kosy połamał.
— Podpisz, powiada — ciągnął dalej obrośnięty czarniawy chłop, rozpamiętując pańskie słowa. — Podpisz się, to on skórę z ciebie zedrze.
— Tak, tak — przytakiwał stary.
I zamilkli, tylko słychać było tupot kopyt końskich, po ubitej drodze.
— Darmo wam ziemię oddam, tylko się podpiszcie. Mało nas naokłamywali. Nie, kochanku, myśmy teraz zmądrzeli — dodał po chwili i zaczął nawoływać źrebaka, co się został gdzieś po drodze. „Cieś, cieś, cieeś!“ — wołał zatrzymując kobyłę i oglądając się po za siebie, ale źrebak już poleciał w bok na pańskie łąki.
— Widzisz go, zapędził się na dworską łąkę- — ozwał się czarniawy chłop, usłyszawszy szelest deptanych traw, a źrebak rżał i brykał po okrytych rosą, pachnących i wilgotnych łąkach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.