Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom pierwszy
Część pierwsza
Rozdział XX
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XX.

— No! i cóż... — zawołał pijak. — To tak mnie tutaj przyjmują?... — Tak jak psa w kręgielni! — Papa Baudu nie kontent żem trochę wesoły!... Biorę was na sędziów;... czy to moja wina?... — Poprowadziłem wczoraj do Pantin robotników, którzy mury mieli zabezpieczyć słomą od zimna... Gospodarz dał sporo na piwo, a że zimno było djabelskie, zasiedzieliśmy się trochę w knajpie... Zjedliśmy obiad, przespali się, dziś zrana była znowu zupa cebulowa... I oto jestem na stanowisku... gotów do pracy...
Wiktor blady, z zaciśniętemi zębami zbliżył się do młodego człowieka.
— Ślicznie wyglądasz, abyś się mógł pokazać w warsztatach — rzekł głucho.
— Patrzcie; to starszy brat... — odparł Ryszard, wyciągając do Wiktora rękę, któréj ten nie przyjął... — No starszy bracie, nie rób takich strasznych Oczu!... ja wytłómaczę wszystko przyszłemu teściowi... na piwo... absynt... obiad... było późno... a potém, basta, z Pautin do Paryża daleko... tramwaje były pełne... Dwadzieścia cztery godzin czekałem w handlu win...
— No — rzekł Wiktor kładąc mu rękę na ramieniu, pójdź ze mną... zaprowadzę cię do twego pokoju gdzie się prześpisz — a wieczorem znać tego nie będzie...
— Spać!... nigdy w życiu!... — Dzisiaj jest święto odbioru pieniędzy... Ja muszę odebrać co mi się należy i zapłacić mamie Baudu... tak, wszystko co zalega... prześpię się wieczorem...
— Pójdziesz natychmiast! — mówił daléj werkmajster nakazująco.
— O! jeszcze co!... — mnie się spać nie chce... powietrze w Pantin nabawiło mnie pragnienia... ja chcę pić...
— Nie będziesz pił...
— Będę.. mam pragnienie...
W téj chwili do rozmowy wmięszała się pani Baudu, która nadeszła z kuchni oparłszy pięści na biodrach.
— A ja, — rzekła z kolei — ja ci zaręczam, że nie będziesz pił, przynajmniéj tutaj, bo ci tu nikt nie poda, ani ja, ani Baudu...
— Głos gospodyni zdawał się wywierać na Ryszardzie pewne wrażenie, ale był zbyt pijany aby wrażenie, to było bardzo głębokie.
— Mamo Baudu... wybełkotał — nie mruczmy... prawda że jestem odrobinę ululany...
— To jest, żeś pijany jak sztok...
— Już miesiąc jak mi się to nie przytrafiło...
— I to jeszcze mało!... — Wstydzić byś się powinien takiego postępowania!... Człowiek pijany, to gorzej jak bydlę!... Ja nigdy Wirginii nie wydam za pijaka...
— Mamo Baudu, ja nie jestem pijakiem...
— Nieszczęśliwy... zaledwie stoisz na nogach.
— Być może, że wypiłem kieliszek za wiele, ale wiadomo, człowiek daje się wciągnąć....
— Ładna wymówka!... Chłopak uczciwy nie daje się wciągać... oszczędza... myśli aby zapłacić długi...
— O! co się tego tycze, mamo Baudu, ja ciągle o tém myślę...
— Powinienbyś brać przykład ze swego brata.
— Basta!... rozumiem.. — rzekł Ryszard żywo, z widoczną obawą. — Natychmiast zaspokoję, skoro tylko odbiorę pensyę... wydatki...
— Niedługo odbierzesz... — rzekł Wiktor.
— A tymczasem idź się przespać, — rzekła gospodyni, albo zabronię ci słowo przemówić do mojéj córki...
Wirginia siedząc przy kuchni i gorączkowo obierając rzepę, cierpiała straszliwie.
Powtarzamy iż kochała Ryszarda, który był zresztą ładnym chłopcem i drżała z obawy, aby prowadzenie się młodzieńca nie stało na przeszkodzie małżeństwu, o którem marzyła.
— Nie mówić więcéj z Wirginią! — zawołał robotnik. — A! mamo Bandu, żartujesz chyba!... Ty wiesz, że ja ją ubóstwiam...
— Dowiedź, że tego swojem prowadzeniem...
— No, zgoda... ja się ustatkuję... tylko mi pozwól powiedziéć jéj...
I chciał podstąpić ku dziewczęciu.
Wiktor zatrzymał go gestem.
— Powiesz jéj to późniéj... jak będziesz na czczo... — Pójdź ze mną...
Wziął go pod rękę.
Tym razem Ryszard udał się za nim bez oporu, tylko, zanim doszedł do drzwi, wykręcił się dwa czy trzy razy, przesyłając Wirginii całusy, która spuściła głowę i zdawało się, że, go nie widzi.
Leopold Lantier, obojętny i roztargniony na pozór, lecz w głębi mocno zainteresowany tém, co się działo, był obecnym opisanéj przez nas scenie.
— Chłopak ma słabą głowę... — mówił do siebie, widząc Ryszarda, zataczającego się, chociaż był wsparty na ramieniu brata. — Z tego com słyszał, zdaje mi się, że pomiędzy nim i matką Baudu jest inny jeszcze rachunek, jak za to co zjadł i wypił... Przy pomocy szklanki wina będzie można z nim wszystko zrobić... — Dobrze o tém pamiętać... nie wiadomo co się może przytrafić...
Było blizko południa.
Wielka sala restauracyi napełniała się gośćmi.
Napływali robotnicy z fabryk i warsztatów blizkich ulicy Saint Mandé.
Cieśle odprawieni z rana z warsztatów Paskala Lantier, kazali sobie podać śniadanie.
Stefcia i Wirginia kręciły się tu i owdzie, żwawo i lekko, z pełnemi rękami talerzy i butelek i krzątały się na wszystkie strony, aby zadowolnić wszystkich gości.
Gromada robotników, o których Leopold domyślił się, z niektórych słów zamienionych z cieślami, że należeli do warsztatów jego krewnego Paskala Lantier, usiadła obok zbiegłego więźnia.
Ten ostatni, ukończywszy posiłek zażądał mazagranu.
—Spodziéwał się, że jeszcze się czegoś dowie, zanim się uda na ulicę Picpus.
Nadzieja jego została zawiedziona.
Restauracja powoli się wypróżniała» Leopold czytał „Petit Journal“, aby sobie nadać minę i zapewniwszy się, że nikt na niego nie zważał, schował gazetę do kieszeni.
Cieśle zapłacili rachunek i wyszli.
Zbieg uczynił to samo i udał się za niemi.
Mieli mu oni wskazać drogę do mieszkania jego krewnego.
Warsztaty Paskala Lantier leżały przy ulicy Picpus, nie daleko od szpitala wybudowanego dla izraelitów przez dom Rotszylda.
Warsztaty te, zajmując ogromną przestrzeń, mieściły pracownie dla wszelkich rzemiosł mających związek z budownictwem, kamieniarzy, cieślów, stolarzy, ślusarzy, posadzkarzy, blacharzy i t. d.
W sąsiedztwie warsztatów znajdowały się biura budowniczych, rysowników i t. p.
W dobrym czasie warsztaty pełne były ludzi.
W chwili, w któréj wprowadzamy do nich naszych czytelników, zaledwie w nich znajdowała się dziesiąta część osób zwykle w nich zajętych... Paskal mieszkał w blizkości warsztatów w małym dwupiętrowym pałacyku, leżącym pomiędzy dziedzińcem i ogrodem.
Dziedziniec pałacyku łączył się z warsztatami przez furtkę.
Gabinet przedsiębiercy i kassa znajdowały się na dole.
Kassa leżała po lewéj stronie przedsionka, biuro przedsiębiercy po prawéj.
Dwie mosiężne blachy z napisami czyniły wszelką omyłkę niemożliwą.
Schody leżące w głębi prowadziły do mieszkania pana.
O trzy kwadranse na drugą kassyer siedząc przy zamkniętem jeszcze okienku, porządkował i sprawdzał listę płacy.
Paskal Lantier, — którego czytelnicy widzieli już w dzień pogrzebu Dominika Bertin, — siedział w swoim gabinecie przed dużym ogniem, trzymając się obydwoma rękami za głowę.
Był to człowiek o twarzy bladéj, o zmęczonych rysach. — Twarz ta nie miała w sobie nic sympatycznego.
Włosy jego siwiejące i lekko kręcone, przerzedzone były na wierzchu głowy, a przy skroniach były prawie całkiem białe.
Obwisłe policzki otoczone były długiemi angielskiemi faworytami.
Usta o wązkich wargach rzadko się uśmiechały, a uśmiech jego zaniepokoiłby a może i przeraził patrzącego.
Oczy, płowego, nieokreślonego koloru, bardzo ruchliwe, czasem przygasłe a czasem błyszczące nigdy nie patrzyły prosto.
Paskal Lantier, ze zmarszczoném czołem, ściągniętemi brwiami, zdawał się być dręczonym, czarnemi myślami.
Nagle podniósł głowę, wyciągnął rękę do guzika od dzwonka elektrycznego umieszczonego przy kominku i nacisnął guzik.
W biurze kassy odezwało się dzwonienie.
W parę sekund zjawił się kassjer.
Był to mały człowieczek czterdziestoletni, chudy, lecz z miną nadzwyczaj intelligentną.
— Mariet, — rzekł Paskal do niego, — skończyłeś pan z listami płacy?
— Już, panie....
— I wynoszą?...
— Dwanaście tysięcy sto sześćdziesiąt pięć franków.
— A w kassie masz?
— Dwa tysiące franków, z których już popłaciłem werkmajstrów.
— Dobrze...
Paskal otworzył szufladę biurka, wyjął z niéj paczkę biletów stufrankowych, które przeliczył i podał kassjerowi.
— Oto jest trzynaście tysięcy franków... — rzekł do niego.
Kassjer wziął banknoty.
Paskal dodał:
— Jak stoisz z wyciągiem z inwentarza?
— Już skończony, proszę pana...
— Kolumny?
— Podsumowane.
— A billans?
— Gotów... — Jeżeli pan chce to od jednego rzutu oka może sobie zdać sprawę ze swego położenia.
— Swego położenia... — powtórzył inżynier z goryczą, — nie musi ono obecnie być świetném.
Mariet w milczeniu spuścił głowę.
Milczenie jego było bardzo wymowne.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.