Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | pierwszy |
Część | pierwsza |
Rozdział | XIX |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— A! werkmajster, pan Wiktor Beralle! — zawołał Largy. — Pomówmy o nim!... ładny ananas! — woli trzymać próżniaków... on nie cierpi — dobrych kolegów, nie dających sobie zdzierać skóry z grzbietu!... to nie tak jak jego brat, nadzorca robót, prawdziwy zuch, nasz przyjaciel Wiktor Beralle!... który nie gardzi kieliszkiem!...
— I zawsze gotów do hulanki, — rzekł drugi cieśla.
— No, chcecie żebym wam powiedział co myślę? — odezwał się Largy.
— Mów, a krótko i węzłowato, stary.
— A więc! to opróżnienie warsztatów, pochodzi nie z samej tylko temperatury...
— Z czegóż więc?
— Z braku monety u przedsiębiorcy Paskala1 Lantier...
Usłyszawszy nazwisko swego, krewnego, Leopold podniósł głowę i przyłożył więcej uwagi.
— O! o! — pomyślał, — drugie wydanie historyk opowiadanej przez kancelistę z sądu w Troyes... — Czegoś się tutaj dowiem...
— Przestań! — odparł Caperon. — Papa Lantier, to bogacz... — ma on dobrze kieszeń nabitą... — ćwiercią mierzy pieniądze!...
— Nie tak bardzo, mój stary, jeżeli wierzyć niektórym dostawcom, których gawędy podsłuchałem niespodzianie... — Przedsiębiorca ma znaczne wypłaty a że niepogoda gmatwa interes, zatem może się znaleźć w djabelnym kłopocie...
— Przypuśćmy że jest w kłopocie, ale do nurka jeszcze daleko...
— Dla czego daleko, skoro odprawiając nas dzisiaj nie zapłacono nam za ostatnie pół miesiąca.
— Może kassjer nie przyszedł...
— Zawsze to trochę śmieszne, kassjer spóźniający się...
— Miejcież rozum! — W kogoż by można wmówić, że taki dom nie posiada w kassie biletu na tysiąc franków... — Powiedziano abyś my przyszli o drugiéj... tyle czasu potrzeba aby werkmajster uregulował rachunki... — Nie trzeba nic przesadzać...
— Ty myślisz jedno, a ja drugie... — Zobaczymy kto ma słuszność.
— A jednak gdyby cię zatrzymano, to nie miałbyś przeszkody aby zostać!...
— Rozumie się, ale...
— Stul gębę! — rzekł Caperon żywo — Ot idzie Wiktor Beralle.
Właśnie otworzyły się drzwi resturacyi i wszedł werkmajster.
Był to młodzieniec blisko dwudziesto-pięcioletni, średniego wzrostu, zgrabny, z twarzą wyrażającą szczerość i prawość, jakkolwiek zgromadzeni nie wiele dlań okazy wali sympatyi.
Miał czarne włosy, ciemne wąsy i ciemno-siwe oczy.
Ubiór jego bardzo prosty, lecz elegancki w skutek sposobu w jaki był noszony, składał się z garnituru z grubego granatowego sukna i małego okrągłego kapelusika.
Baudu opuścił kantor, postąpił parę kroków na spotkanie nowo przybyłego i podał mu rękę z zapytaniem?
— Dziś tak wcześnie na śniadanie?
— Nie, ojcze Baudu, jeszcze nie. — Przychodzę dowiedziéć się czy tu nie ma Ryszarda.
— Twego brata?
— Tak jest.. — Od wczoraj gdzieś bałamuci...
— A! nicpoń! — zawołał gospodarz — Jak tylko wleje w siebie szklankę wina, zapomina o wszystkiém!! — Teraz go nie ma, ale ja tylko co powróciłem... Zapytaj żony i córek czy go nie widziały...
Wiktor Beralle przeszedł przez całą długość sali udając się do téj części, która służyła za kuchnię...
Mijając stół, przy którym siedzieli robotnicy, zlekka się ukłonił.
Cieśle oddali mu ukłon.
Wiktor zbliżył się ku trzem kobietom.
Ujrzawszy go, Stefcia, starsza z dwóch dziewcząt, zarumieniła się po uszy.
— Dzień dobry, mamo Baudu... dzień dobry panienkom... — rzekł Wiktor. — Bądźcie łaskawe mi powiedziéć, czy nie widział kto dzisiaj Ryszarda?
Na imię Ryszarda, Wirginia, młodsza z dwóch sióstr, zarumieniła się tak samo jak Stefcia i spuściła głowę.
— Wcale nie, mój Wiktorku... — odpowiedziała gospodyni. — Ani dziś, ani wczoraj... — Czy znów się hultai?...
— Obawiam się tego...
— O! niegodziwiec! — A to piękna konduita!... Jeżeli tak daléj będzie, to niech sobie wybije z głowy, aby Wirginia była kiedy jego żoną!...
— Ależ mamo... — zaczęło dziewczę, któréj rumieńce znikły jak przez czary.
— Cicho, smarkaczu, Zamknij buzię i prędzéj obieraj rzepę! — przerwała pani Baudu, — Ryszard jest hultaj... — jemu się zdaje, że ktoś przepada za jego twarzą i że mu się niewiedziéć co wybaczy! — Grubo się myli! — szczęście moich dzieci przedewszystkiem. — Jeżeli się nie poprawi, powiem mu bez ogródki co myślę!... — Niech z ciebie bierze przykład! Niech będzie pracowity, oszczędny, porządny, nie pije, a szczególniéj, niech ludzi nie zarywa!...
— Jakto, mamo Baudu — rzekł Wiktor zakłopotany — czyżby od ciebie co pożyczył?
— To już interes pomiędzy mną a nim, ale ja mu szepnę do ucha parę słówek...
— On nie jest zły, mamo Bandu, zapewniam cię... — odrzekł Wiktor — tylko słaby jak dziecko, ot i wszystko...
— Gdy kto jest tak słaby to się daje wciągnąć... a w obecnym czasie o złe znajomości łatwiéj niż o dobre...
— To prawda, aleja go wyłaję... będę nad nim czuwał.
— I dobrze zrobisz.
— Czy zapłacił za stół za ostatnie dwa tygodnie?...
— Prawie...
— Oh ciąłbym za siebie zapłacić.
— Czy płacono u pana Lantier?
— Płacono... przed chwilą...
— Baudu, podaj mi książkę... — zawołała gospodyni.
Restaurator spiesznie przyniósł sporą księgę, którą położył na stole.
Pani Baudu otworzyła ją i poszukała nazwiska Wiktora Beralle.
— Jest... — rzekła. — Dodaj pan sam, a jeśli się omylisz na moją korzyść, to tém gorzéj dla ciebie.
Wiktor wziął pióro i wpisywał cyfry, gdy tymczasem gospodyni zajęta była kuchnią, dziewczęta zaś coś cicho do siebie mówiły.
— Sześćdziesiąt dwa franki... — rzekł po chwili... — oto jest bilet stu frankowy.
— Czy wydać resztę? — zapytała.
— Nie trzeba, — i odparł werkmajster. — Niech rosną, oszczędności składne na wesele.
I czule spojrzał na Stefcię, która patrzała na niego z miłością.
— Tak, to dobrze! — rzekła gospodyni; — oszczędność, ta do wszystkiego prowadzi. — To też bądź spokojny, Stefcia prędzéj czy późniéj zostanie twoją żoną i zdaje mi się że się nie da prosić aby powiedzieć: tak.
— O! mamo... mamo.. — wyjąkało dziewczę rumieniąc się znowu.
— Cicho, bębnie! — odparła pani Baudu uśmiechając się pomimo woli — to co ja mówię, do ciebie nie należy! — Zatém mam zapisać na twoją korzyść trzydzieści ośm franków, — dodała — ponieważ we mnie masz więcéj zaufania niż w bankierze lub notaruszu! Oho! twój woreczek pęcznieje! — Ogółem: pięć tysięcy siedmset trzydzieści ośm franków! — Ładna cyfra! — Dobrze, Wiktorku! — gdyby Ryszard robił toż samo!...
— To nastąpi matko... — odezwała się bojaźliwie Wirginia.
Pani Baudu wzruszyła ramionami.
— Jak rak świśnie!... — odrzekła.
Wirginia zrobiła kwaśną minę.
— Nie trzeba tracić nadziei! — odparł Wiktor. — jeszcze, nie wszystko stracone!... Mój brat młodszy jest odemnie o lat dwa lub trzy... — jest on czynny, zręczny, inteligentny!...
— Być może, ale im więcéj zarobi tém więcéj wyda!...
— Będzie pił wino z wodą... aby poślubić pannę Wirginię, którą kocha...
— Niechaj więc prędko zaczyna, bo jeżeli się nie zmieni, to Wirginia raczéj zostanie starą panną niż wyjdzie za niego, ja ci na to przysięgam!:
— Cierpliwości... — ja wracam do warsztatu... — Jeżeliby tu Ryszard nadszedł, proszę mu powiedzieć, że czekam na niego.
— Dobrze.
Wiktor odszedł.
— Czyż się to już nie trąca z kolegami, panie Beralle — rzekł Caperon, zatrzymując go w przechodzień.
— Nie, Caperon, dziękuję... — Zagadałem się... — Muszę wracać...
— Ba! — jeden, zielonéj...
— Wiesz, że absyntu nigdy nie pijam.
— No, to co innego, co do gustu... kieliszek wermutu... to doskonałe na żołądek...
— Nie, dziękuję... nic...
— Jak pańska wola... ale prosimy z całego serca...
— O tém nie wątpię...
— Czyś pan już oddał listę do kassy?... — zapytał Largy.
— Już... O drugiéj można pójść po odbiór.
— Pójdziemy... bądź pan spokojny.
W téj chwili drzwi gwałtownie się otwarły i młody człowiek, bardzo przystojny, ale w sukniach w nieładzie, mrugając oczyma, z kosmykami włosów rozrzuconych po czole, wszedł, silnie się zataczając.
— Dzień dobry wszystkim! — wybełkotał z tym głupim uśmiechem, jaki nadaje pijaństwo. — Gospodarzowi, gospodyni, konsolacyi i całemu towarzystwu w ogóle i w szczególe dzień dobry!
Usłyszawszy ten głos, Wiktor się nagle obrócił.
Wirginia zbladła.
Baudu zmarszczył brwi a pani Baudu wyrzeka jakieś przekleństwo przez zęby.
Leopold Lantier, przeciwnie, spoglądał na nowo przybyłego przyjaźnie i z uśmiechem.
— Do licha, urżnął się porządnie! — szeptali sobie cieśle do ucha.