Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom pierwszy
Część pierwsza
Rozdział XVIII
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XVIII.

Leopold Lantier uczynił gest trudny do oznaczenia, wyszedł na palcach do sieni, przeszedł nie spotkawszy nikogo przez podwórze, i spiesznym krokiem puścił się do Romilly.
O sto kroków od zamku stanął.
— Więc umarł! — rzekł z cicha. — Pieniądze, na które liczyłem, na podróż do Ameryki, wymknęły mi się a przyszły spadek mego kuzynka Paskala Lantier poszedł z dymem!... — Wujaszek Robert miał córkę... córkę, którą uczynił swoją jeneralną spadkobierczynią, i która ma się udać do Paryża ze starą do pana Auguy, nataryusza, po odbiór zapieczętowanéj koperty zawierającéj testament i pokwitowanie z czterech milionów czterech kroć stu dwudziestu pięciu tysięcy franków!... — Ładny grosz, do miliona djabłów!... i pan Audouard notaryusz z Nogent-sur-Seine w zamian za pokwitowanie odda panience miliony!... — Taka wiadomość warta coś... może warta tyle co majątek... — Trzeba o tém pomyśléć...
Zbieg puścił się w drogę i po upływie trzech kwadransów drogi ujrzał przed sobą pierwsze domy Romilly.
Miasteczko było oświetlone.
Lantier wszedł do kawiarni, kazał sobie podać kieliszek wódki i zapytał:
— Czy macie Przewodnik po drogach żelaznych?
— Nie panie, — odparł garson, — ale jeżeli idzie o bieg pociągów to znam go na palcach...
— O któréj godzinie będzie, pociąg do Paryża?
— O jedenastéj minut czterdzieści siedm, a do Paryża przybywa o czwartéj, minut dziesięć z rana...
— Dziękuję, — rzekł Leopold, spoglądając na zegar zakładu.
Ten wskazywał wpół do dziewiątéj.
— Czy można dostać obiad? — rzekł znowu zbiegły więzień.
— I owszem, jeżeli pan poprzestaniesz na kawałku pieczeni na zimno, szynce z kapustą i kawałku sera...
— Aż nadto dosyć.
Lantier zjadł z apetytem ten skromny obiad, zażądał gazety „Journal de l’Aube“ i przeczytał z łatwém do zrozumienia, zajęciem, opis swójéj ucieczki z więzienia w Troyes.
— Trochę wcześniéj niż o jedenastéj, skierował swe kroki ku dworcowi drogi żelaznéj mówiąc:
— Robert Vallerand umarł dziś wieczorem; — zgon zameldowany zostanie jutro... pogrzeb odbędzie się dopiero po jutrze... — Stara wykona rozkazy nieboszczyka dopiéro po pogrzebie... to rzecz jasna jak słońce — mam więc co najmniéj przed sobą dwadzieścia cztery godzin... — to więcéj niż potrzeba aby działać użytecznie... — No, dobrzem zrobił żem wylazł ze swojéj skorupy!.... Zdaje mi się że dla mnie, jest przynajmniéj ładny milionik, uczepiony u wędki, którą zarzucę na swego kuzynka Paskala Lantier, znajdującego się w niebardzo tęgich interesach...
I zbieg zakończył, powtarzając wyrazy wyrzeczone przez siebie gdy wychodził z zamku Viry-sur-Seine:
— Trzeba będzie o tém pomyśleć!
O jedenastéj minut czterdzieści siedm, wsiadł do pociągu mającego stanąć o czwartéj rano w Paryżu.
Lantier znał stolicę tak dobrze jak swoje rodzinne miasto Troyes i wiedział, że tam lepiéj niż gdziekolwiek bądź, będzie miał możność uniknięcia poszukiwań policyi.
Wyszedłszy z dworca udał się przedmieściem Św. Marcina, wstąpił do niewielkiego hotelu i kazał sobie dać pokój.
Podróżny przepędzający w hotelu jedną noc, szczególniéj zaś gdy przybywa o późnéj godzinie, rzadko kiedy bywa pytany o nazwisko i paszport.
Lantier wiedział o tém i jego nadzieja się spełniła.
Spał dwie czy trzy godzin, zapłacił, wyszedł nie zapytany o nic i przybierając fizyonomię człowieka mającego wiele interesów, dostał się na przedmieście Temple, wszedł do sklepu z handlem win i rzekł.
— Proszę o pół butelki białego wina i Przewodnik Bottina.
— Bottin jest tam, w gabinecie... Zaraz podadzą panu wino i będziesz pan mógł go swobodnie przejrzéć.
Zbieg usiadł przy stole, wypróżnił szklankę, otworzył grubą książkę, wyszukał literę L i zaczął przeglądać kolumny nazwisk.
Po upływie kilku sekund zaprzestał.
Lantier, Paskal Eugeniusz. — Ten sam — szepnął, — inżynier, budowniczy, przedsiębierca budowlany, ulica Picpus Nr. 37.
Wydostał z kieszeni małą książeczkę i zapisał przeczytany adres.
Po wypróżnieniu butelki, puścił się daléj przedmieściem i skierował ku Temple.
W tym ogromnym bazarze, który utracił swój dawniejszy malowniczy wygląd, przybierając monumentalny charakter, sklepy otwierają się zrana.
Lantier skierował się ku części Temple przeznaczonéj wyłącznie na sprzedaż staréj garderoby.
Handlarze zatrzymywali go w drodze ofiarując mu rozmaite towary za bajecznie, przynajmniéj na pozór, nizką cenę.
On uśmiechając się, lecz nie odpowiadając szedł daléj i wstąpił do sklepu, którego wystawa mu się podobała.
— Może pan sobie życzy pięknego palta?... — zapytała, kupcowa, gruba, matrona z wesołą miną. — Może kapelusza wyglądającego jak zupełnie nowy?... tużurka wizytowego... albo fraka na wesele?
— Nic z tego wszystkiego, kochana pani...
— Więc niech pan powie...
— Potrzeba mi kurtki, kamizelki i spodni manszestrowych.
— Dla pana! — zawołała przekupka patrząc na niego zdziwiona.
— Nie, dla kolegi, który jest cieślą i który mnie prosił o załatwienie tego sprawunku.
— Czy to ma być nowe?...
— O! nie!... — mój kolega nie bardzo jest bogaty.
— Mam co panu potrzeba... — coś porządnego, używanego nie dłużéj jak przez kwartał...
Kupcowa wydobyła z szuflady kompletne ubranie manszestrowe, koloru szkła butelki, z przyczepionemi do każdéj sztuki kartkami, w istocie znajdujące się w bardzo dobrym stanie i mówiła daléj:
— Czy przyjaciel pański jest wysokiego wzrostu?....
— Tego samego co ja...
— No, to zdaje mi się jak gdyby było umyślnie na pana zrobione...
Lantier przymierzył spodnie, obejrzał drobiazgowo inne przedmioty i zapytał o cenę.
— Trzydzieści pięć franków.
— To za drogo!...
Rozpoczął się targ. — Był on długi, lecz, nie burzliwy. — Lantier wytargował znaczną kwotę, kupił kaszkiet, kazał wszystko zapakować, powrócił ku bulwarowi i wyszedł na ulicę Menilmontant, którą się udał na ulicę Saint-Maur.
Idąc, rozglądał się na prawo i na lewo, zdając się czegoś lub kogoś szukać.
Znalazł to czego szukał, doszedłszy do ulicy Roquette, a tém był dom nowobudujący się.
Pierwsze zimna wstrzymały roboty, i rozpędziły robotników, ale najgłówniejsze rzeczy były zrobione.
Prześliznąwszy się przez wązki otwór, zostawiony pomiędzy deskami stanowiącemi parkan, Leopold wszedł do domu, z łatwością znalazł schody prowadzące do piwnic, przebył kilkanaście stopni, i mając dosyć światła z szerokiego luftu, przemienił ubranie szypra, na to, które kupił w Temple.
Ukończywszy się przebierać, wyszedł tą samą drogą i udał się ulicą Saint-Maur aż do ulicy Boulets, niedaleką od celu jego rannéj przechadzki.
Celem tym, jak się można domyśléć, była ulica, przy której mieszkał przedsiębierca.
— Teraz — rzekł zacierając ręce — trzeba zjeść śniadanie i przybrać powagę, idąc w odwiedziny do kuzynka Paskala...

Przybywszy do miejsca, w którem ulica Saint-Mande schodzi się z ulicą Picpus, Lantier ujrzał na pierwszéj z nich, nad drzwiami szyld następujący:
Pod dwoma królikami
Baudu
Handel win i restauracya
różne potrawy i przekąski.

— Mam co mi potrzeba!.. — pomyślał.
Restauracya Baudu’a składała się z obszernéj sali, której okna, w téj chłodnéj porze, w skutek obsiadającéj z wnętrza pary wyglądały nieprzezroczyście, jak gdyby były ze szkła matowego.
Ogromny piec, napełniony po brzegi, ogrzewał tę salę.
Poważnych rozmiarów trzon dający się widzieć w głębi, na którym stały kociołki i rądle, służył do przygotowywania potraw, obfitych, chociaż mało urozmaiconych.
Naczynia kuchenne świetnie połyskiwały.
Małe stoliki ustawione były trzema rzędami.
Najzupełniejsza czystość i porządek pod każdym względem świadczyły o uczciwości zakładu.
Gospodyni sama zajmowała się kuchnią.
Gospodarz siedział za kantorem, a dwie ładne dziewczyny — jego córki, — obierały przy matce jarzyny.
Pięciu robotników siedząc przy jednym stole, rozmawiało popijając absynt.
Lantier przestąpił próg i usiadł przy stole najbliższym tego, przy którym siedzieli rozmawiający.
Zamówił dwie potrawy, butelkę wina i nim mu podadzą nadstawił ucha nad rozmową sąsiadów, która mu się wydała, i nie bez przyczyny, bardzo interesującą.
Robotnicy nie zwracali uwagi na nowoprzybyłego i rozmawiali nie krępując się wcale.
— Tak więc, Caperon, — mówił tęgi chłop rudo — zarastający, zwany Largy, — z powodu zimna zostaliśmy na bruku!... — Onegdaj pięciu robotników z warsztatu ślusarskiego, czterech ze stolarskiego, trzech z blacharskiego, mularze i cieśle, wszyscy za drzwi!...
— Cóż chcesz.. — odpowiedział Caperon — w taki mróz i śnieg niepodobna pracować na dworze...
— Przecież nic nie przeszkadzało zająć nas pod dachem, gdzie można było przygotowywać robotę...
— Być może, mój stary... odparł jeden z obecnych, ale może nasze fizyonomie nie podobały się werkmajstrowi...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.