Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom pierwszy
Część pierwsza
Rozdział III
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

.

III.

Przyznaję, że odpowiedź jest trudna, gdy się napotka taki upor; — rzekła Małgorzata Bertin, — ale twój ojciec, kochanko, bardzo błądzi spuszczając się na swoje wyłącznie światło... Zamiast myśleć tylko o sobie, co jest egoizmem, powinienby trochę pomyśleć o tobie... W twoim wieku, kochane dziecię, obowiązki dozorczyni chorych nie są wesołe... — Masz lat dwadzieścia trzy.
— Będę je miała dopiero za trzy miesiące... — przerwała żywo Honoryna.
— I nie użyłaś żadnych przyjemności światowych, w których brać udział masz prawo z położenia familijnego i majątkowego!
— To prawda. — Ale to jest zupełnie naturalném, bo nie miałabym odwagi bawić się wtedy kiedy mój ojciec cierpi.
— Ach! ja wiem dobrze, pieszczotko, że masz złote serce... — Zaparcie się siebie i poświęcenie są twoją radością... — Dla ojca, zapominasz o sobie. — To bardzo pięknie, ale nie trzeba się zapominać zbytecznie. Pan de Terrys nie będzie żył zawsze... Bez niego zostaniesz samą, jeżeli wcześnie się nie zabezpieczysz...
Mówiąc te słowa pani Bertin znowu rzuciła okiem na Pawła.
Młodzieniec zdawał się tego nie uważać i pozostał zupełnie obojętnym.
— Jabym miała wyjść za mąż! — rzekła Honoryna krzywiąc się troszkę. — Pani mi to radzisz?
— Zapewne, roztropność tego wymaga...
— Zaręczam ci, że nigdy o tém nie myślę.
— Pan de Terrys powinienby pomyśleć za ciebie, pieszczotko... — Zajmując się tem na seryo wykonałby tylko swój obowiązek.
— Ja nie mam wcale ochoty iść za mąż...
— Ochota ci lada chwila nadejdzie...
— Wątpię o tém...
— Doprawdy?
— Tak jest, droga przyjaciółko... — Gdyby mnie przewidywane przez ciebie nieszczęście spotkało, gdybym straciła ojca, zdaje mi się, że nie spieszyłabym się z wybraniem sobie pana... Ja mam pojęcia bardzo niepodległe, któreby może drażniły mego przyszłego... — Lubiłabym podróżować... jeździć tu i owdzie... to tam, to w inną stronę... żyć po kawalersku!... — Wolność musi być tak miłą!... Jak pan myślisz panie Pawle?
Siostrzeniec Małgorzaty zadrżał...
— Ja tak samo myślę, że wolność jest rzeczą nieocenioną... — odpowiedział, — lecz sądzę także, że jest coś daleko wyższego nad wolność, a tém jest rodzina... mąż, którego się kocha i który kocha... ukochane i ubóstwiane dzieci...
Honoryna zarumieniła się trochę, spuściła głowę, zdawała się rozmyślać i wyjąkała:
— Być może... tak.. może pan i masz słuszność...
A potem dodała wesoło:
— Zapewne pan prawdę mówisz, ale ja jeszcze nie mam do tego ochoty...
— Koteczko — przerwała Małgorzata — pomówimy o tém jeszcze...
Zapukano zlekka do drzwi.
— Proszę, — rzekła wdowa.
Ukazał się Javolet.
— Pani, karawan zajechał, — rzekł... — czas na pogrzeb.
— Dobrze... wydaj pan potrzebne rozkazy... — Czy widziałeś pan oczekiwaną przezemnie osobę?
— Jeszcze nie, pani.
— Zostaniesz pan podczas pogrzebu w pałacu, poprosisz tę osobę aby czekała na mój powrót i będziesz pamiętał aby jej na niczem nie zbywało...
Jovelet skłonił się, otworzył drzwi na oścież, usunął się aby przepuścić panią Bertin, pannę de Terrys i Pawła Lantier, a potem wyszedł wydawać rozkazy.
Wdowa weszła do wielkiego salonu, w którym czekali krewni i przyjaciele, zebrani dla odprowadzenia zwłok na miejsce wiecznego spoczynku.
Z zimną grzecznością przyjęła kondolencyjne komplementa i nie okryła się śmiesznością odgrywając komedyę rozpaczy, skoro cały świat wiedział, że jej czuć nie mogła.
Szwagier jej Paskal Lantier, ojciec Pawła, przybliżył się do niej, aby uściskać jéj rękę.
— Kochana Małgorzato — rzekł do niej po cichu — twój czas próby się ukończył... Na przyszłość będziemy się często widywać, nieprawda?
— Spodziewam się i liczę na to...
— Czy byś nie mogła mi wytłomaczyć powodów antypatyi, którą mąż twój przy każdej sposobności nam okazywał, memu synowi i mnie?...
— Szukałam często tych powodów, — odrzekła Małgorzata, ale ich nigdy znaleźć nie mogłam...
— I było to więcéj niż antypatya, — mówił dalej Paskal. — Była to najzupełniejsza nienawiści...?
— Cóż pan chcesz? — szepnęła wdowa z westchnieniem. — On mnie tak nienawidził!...
Rozmowa Paskala z siostrą żony została przerwana wejściem zarządzającego pogrzebem, który dał znak do wyruszenia.
Małgorzata spuściła na twarz zasłonę z czarnéj krepy i ujęła ramię ofiarowane jéj przez Paskala Lantiera.
Zeszli powoli a za nimi szli wszyscy obecni.
Trumna już była włożona na karawan bogato przystrojony w pióra.
Wdowa zajęła miejsce w pierwszéj karecie żałobnéj z Honoryną de Terrys i Pawłem.
Zaproszeni powsiadali do innych powozów postępujących długim szeregiem.
Paskal szedł pieszo z kilkoma krewnymi i przyjaciółmi.
Nie pójdziemy za orszakiem ani do kościoła Św. Sulpicusza, ani na cmentarz Mont Parnasse, lecz zaczekamy w pałacu przy ulicy Varennes.
Jovelet kazał spiesznie pozdejmować żałobne draperye okrywające front, zamknąć bramę wjezdną i wszedł do wnętrza apartamentów.
U bramy dzwonek zabrzęczał głośno.
Jovelet wyjrzał oknem i spostrzegł człowieka czterdziestoletniego, dobrej miny, ubranego czarno, z twarzą otoczoną starannie utrzymywanemi faworytami, przestępującego próg i podającego rękę odźwiernemu, który ją serdecznie uścisnął.
— Musi to być oczekiwany przez panią, Prosper, — pomyślał.
Zeszedł na dół i zbliżył się do rozmawiających.
— Panie Prosperze, — rzekł odźwierny, — oto jest pan Jovelet, zarządzający domem...
Totumfacki i były kamerdyner ukłonili się sobie wzajemnie.
— Zatem, panie Jovelet, — rzekł Prosper, — to pan podpisałeś depeszę odebraną przezemnie w zamku Tréville?
— Tak panie, ja, z rozkazu pani...
— Przybywam, aby wypełnić rozkaz pani, dla której czuję wielki szacunek i przywiązanie, lecz przyznam się, żem się wahał przez chwilę...
— Z powodu?
— Obawiałem się aby moja obecność w pałacu nie była powodem niezadowolenia dla pana Bertin.
— Jakto, więc pan nic nie wiesz? — zawołał Jovelet.
— I cóż mam wiedzieć?... — Depeszą wezwany byłem o jaknajśpieszniejszy przyjazd... bez żadnego dalszego wyjaśnienia...
— Jakto, czyżem ci nie doniósł?... Miałem zawróconą głowę? — Zapomniałem o głównym przedmioscie? — Pan Bertin umarł.
— Umarł! — powtórzył Prosper z osłupieniem.
— Umarł i ani pan ani ja nie będziemy prosić Boga aby go wskrzesił, nieprawda? — Przedwczoraj wydał ostatnie tchnienie i orszak pogrzebowy wyruszył blizko przed godziną.
Prosper złożył ręce a twarz jego zabłysła radością.
— Biedna kobieta!... — szepnął. — Biedna kobieta!... Otóż skończyły się jéj męczarnie.
— To prawda, że pani wiele wycierpiała.
— A! pan od niedawna jesteś w tym domu i nic nie widziałeś... — mówił daléj były kamerdyner. Już na jaki rok przed moim odejściem, choroba osłabiła pana Bertin... Objawy jego nienawiści nie mogły mieć takiéj saméj gwałtowności, takiéj saméj brutalności... Ale przedtem, jakie męczarnie... jakie szkaradne sceny... jakie zniewagi obrzydłe... niestety! jakie haniebne obejście!...
— Czy pan Bertin bił swoją żonę — zapytał żywo Jovelet.
— Bił ją do śmierci, literalnie... — Trzy razy musiałem mu ją z rąk wydzierać i przypominam sobie, że raz sądziłem że była nieżywa. — Ona znosiła z bohaterską odwagą swoje męczeństwo codzienne, cogodzinne... nawet się kryła ze swemi łzami... — Żałowałem ją z całego serca, i jeżelim musiał ten dom opuścić, to dla tego, żem się zbyt energicznie ujął za panią przed panem... — Ja nie mogę patrzeć na męki zadawane kobiecie!... — to mnie oburza! — Czy pan nie wiesz po co mnie pani Bertin kazała wezwać?
— Zupełnie nie wiem... — Poleciła mi wysłać do pana depeszę i to wszystko i nie kazała wychodzić z pałacu w jéj nieobecności, aby pana przyjąć i poprosić, abyś zaczekał do jej powrotu.
— Zaczekam tem chętniéj, że zamierzam zabawić dwa dni w Paryżu.
— A może pan zechcesz co przetrącić?
— Chętnie, bo w pośpiechu, pragnąc zadosyć uczynić życzeniu pani i nie chcąc się spóźnić na kolej, wyjechałem na czczo...
— Proszę więc z sobą, zjemy razem śniadanie...
I Jovelet zaprowadził Prospera do kredensu.
Była już blizko druga, gdy się otwarła brama dla przepuszczenia powozu żałobnego, którym pojechali Małgorzata, jéj siostrzeniec i panna de Terrys.
Pani Bertin wracała sama.
Wyskoczyła i weszła na stopnie tarasu.
Jovelet wyszedł na jéj spotkanie do przedsionka.
— Pani, — rzekł — pan Prosper przyjechał.
W oczach wdowy błysnął ogień radości.
— Prosper przyjechał... — powtórzyła wzruszona. — Przyprowadź go pan prędko do mego pokoju, dokąd idę...
Małgorzata przebyła z żywością młodego dziewczęcia schody wiodące do jéj apartamentu.
Weszła, zdjęła okrycie, szybko zrzuciła wdowią, zasłonę, zerwała rękawiczki i czekała.
Serce jéj biło tak, że mało pierś nie pękła.
Czy Prosper będzie mógł rozwiązać tajemniczą zagadkę?... Czy, dzięki jemu, odszuka ona to dziecię, na którém teraz spoczywała jej cała nadzieja szczęścia na tym świecie?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.