Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom pierwszy
Część pierwsza
Rozdział II
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

Małgorzata Bertin przez chwilę milczała, a potem dalej ciągnęła swój gorączkowy monolog:
— Prosper podchwycił tajemnicę mego błędu, albo też dowiedział się o niej od swego pana, który mi nie szczędził żadnej zniewagi, nawet zniewagi oskarżania mnie głośno przed służbą! Prosper był mi oddany... on powie... odnajdę swoją córkę...
Grube łzy wytrysły z oczu Małgorzaty.
— Moja córka... — powtórzyła potem z uniesieniem. — O! tak, ona musi żyć!... — Bóg jest dobry... on nie pozwoli abym, po tak długiem cierpieniu, została pozbawiona wszelkiej radości po śmierci mego prześladowcy!... — Moje dziecko zostanie mi oddane... moje dziecię, które mi wyrwano, którem zdradziła, przyjmując nikczemnie narzucone mi małżeństwo... Oto mój błąd prawdziwy! to mój wstyd! — Co się z Robertem stało?... Czy ja go ujrzę kiedy?... czy mi przebaczy?... — Czemużby nie? — Przecież ja przebaczyłam swemu ojcu... ojcu, jedynej przyczynie wszystkiego com od dziewiętnastu lat wycierpiała... — Dziewiętnaście lat... wiek mojej córki!... Jakaż ona musi być duża i piękna, moja córka!...
Świeże łzy zasłoniły wzrok biednej matki.
Zlekka ktoś do drzwi zapukał.
Wstała, otarłszy oczy i rzekła:
— Proszę...
Ukazał się totumfacki Jovelet.
— Czy Prosper przyjechał? — zapytała żywo Małgorzata.
— Nie, pani, jeszcze nie.
— Więc cóż pan chcesz?
— Panna de Terrys i pan Paweł Lantier, siostrzeniec pani, pragną się z panią widzieć.
— Czy w salonie jest dużo gości?
— Już sporo, proszę pani.
— Przyjmę tylko samych krewnych.
— Czy pani nie zrobi żadnego wyjątku?
— Żadnego... — Proszę tu przyprowadzić pannę de Terrys i mego siostrzeńca Pawła...
— Słucham pani...
Jovelet wprowadził do pokoju wdowy dwie wymienione osoby.
Paweł Lantier miał około dwudziestu lat. Był to chłopak wysoki i odznaczający się, z brunatnym naturalnie wijącym się włosem, z dosyć gęstym wąsem, kryjącym mu na poły usta, świeżości których pozazdrościłaby kobieta.
Spojrzenie jego dużych czarnych oczu było szczere i prawe. Twarz o delikatnych rysach wpajała zaufanie i sympatyę.
W tym młodzieńcu wszystko przedstawiało to nieokreślone piętno zwane rasą.
Bardzo on był podobny do swojej ciotki Małgorzaty Bertin, której siostrę zaślubił jego ojciec Paskal Lantier.
Panna Honoryna de Terrys, córka hrabiego Adryana Roberta de Terrys, miała lat dwadzieścia trzy, lecz wyglądała na dwadzieścia.
Trudno było marzyć o doskonalszej piękności.
Średniego wzrostu, cudownie zbudowana i wdzięczna w najmniejszym ruchu, przedstawiała zdziwionemu oku twarz owalną i uśmiechniętą, idealnej świeżości, uwieńczoną wspaniałemi włosami koloru popielato-blond, który jest tak zachwycającym i rzadkiem.
Bardzo duże oczy niebieskie, koloru barwinku, wyrażały stanowczość i stałość, ale dobroć dawała się czytać na ustach wilgotno-koralowych. Panna Honoryna miała nóżkę Kopciuszka a ręce księżniczki.
Skoro tylko przestąpiła próg sypialni, poskoczyła ku Małgorzacie, którą uściskała z wylaniem.
— Co za wypadek, moja przyjaciółko!... — rzekła do niej. Co za wypadek!...
— Musiałam być na niego przygotowaną, moja pieszczotko... — odpowiedziała wdowa z największym spokojem, nie udając obłudnej boleści. — Dla pana Bertin nie było żadnego ratunku i koniec czy prędzej, czy później musiał nastąpić.
— Niech się Bóg nad jego duszą zlituje!... rzekło dziewczę. — Kłamałabym utrzymując że go żałuję!... Otoż, jestem szczera. Nareszcie jesteś wolną, droga Małgorzato i na przyszłość możem się widywać bez przeszkód i kochać bez przymusu.
Paweł Lantier, który się trzymał trochę na uboczu aby nie stać na przeszkodzie wylaniem panny de. Terrys, zbliżył się i z kolei uściskał ciotkę.
— Kochana ciociu, — rzekł, — nakoniec nadeszła dla ciebie chwila oswobodzenia, i po tylu burzach rozpoczyna się cisza! — Nie mogę opłakiwać zmarłego krewnego, gdyż on był dla mego ojca i dla mnie, tak samo jak i dla ciebie, wrogiem...
— Umarł, moje dzieci, — odpowiedziała Małgorzata, a śmierć jest świętą... — Widzieliście, poznali ilem cierpiała... a jednak przebaczam i zapominam.... Uczyńcie tak samo... przebaczcie... zapomnijcie...Pawle, jakże się ma ojciec?...
— Zdrów, kochana ciociu, ale się trochę niepokoi zbyt wczesną ostrością zimy, która krępuje jego liczne zajęcia.
— Dalby Bóg ażeby nie przedsięwziął prac nad swoje siły!...
— Ojciec mój jest odważny i niezmordowany, jak ci o tem ciociu wiadomo...
— Zapewne, a przytem jest inteligentny, ale czasami człowiek się łudzi... uważa za możebne to co jest niepodobném do wykonania.
— Ojciec mój ma w sobie zaufanie... Dotychczas wszystko mu się udawało...
— Pracą dorobił się pięknego majątku, wiem o tém, ale on obraca nie tylko swoim funduszem, obraca on znacznemi kapitalami osób obcych, a stracić bardzo łatwo... — Im z większej wysokości się pada, tem upadek jest straszniejszym.
— Upadek, gdy się dochodzi do celu, to byłoby okropném! — szepnęła panna de Terrys — ale na szczęście to jest niepodobieństwem... — Pan Lantier uchodzi za człowieka, którego śmiałość nie usuwa roztropności... Wedle ogólnego zdania on umie doskonale obliczać...
— Zasługuje on na takie mniemanie, pani, odrzekł Paweł. — Mój ojciec w niczem nie spuszcza się na przypadek i długo waży dobre i złe szansy interesu zanim się weźmie do niego.
— Czy przyjedzie? — zapytała Małgorzata.
— Bez wątpienia!... — Byłby zemną przyszedł, ale musiał wydać pilne rozporządzenia co do budowy... — Przedwczesna zima, przy śniegu, zaskoczyły go znienacka... Trzeba wszystkiemu zapobiegać... — Kazał mi powiedzieć ci, ciociu, że ma nadzieję odtąd, widywać cię częściej...
— Bardzo będę temu rada... Teraz mi wolno przyjmować osoby, które mnie kochają.
— A my nie byliśmy kochani przez pana Bertin... O! nie! — rzekł Paweł z uśmiechem.
— To prawda, moja familia, nawet przybrana, budziła w nim wstręt głęboki...
— Ach! — szepnęła półgłosem panna de Terrys, to był szkaradny człowiek...
— Pst! — rzekła żywo wdowa. — Postanowiliśmy to zapomnieć o wszystkiem...
I zwracając się do Pawła, dodała:
— Jak dawno wróciłeś do Paryża?
— Od dwóch tygodni, kochana cioteczko...
— Nie tęgą miałeś podróż...
— Zimno, ale mi to wszystko jedno... Moim celem było zebrać pewne notaty w bibliotekach publicznych i zapewniam cię że tam było bardzo gorąco... Starzy uczeni tak lubią ciepło!...
— Bawiłeś jakiś czas w Troyes?
— Parę tygodni.
— A pan Paweł jeździł do Troyes?... żywo Honoryna.
— Tak, pani... Znalazłem tam drogocenne dokumenta do małej rozprawki, którą piszę kończąc prawo... Pani znasz to miasto?
— Wychowywałam się w niem do ośmnastu lat. Byłam na pensyi pani Lhermitte, której zakład styka się z więzieniem.
Słysząc te słowa, Paweł zarumienił się aż po białka oczu.
— Mieszkałem w „Hotelu Prefektury“, który się znajduje naprzeciwko... — wyjąkał.
— W Hotelu, którego okna wychodzą na wielki dziedziniec pensyonatu, co jest bardzo niedyskretnie... — rzekła Honoryna ze śmiechem. Podróżni przyglądali się nam podczas rekreacyi w sposób żenujący, a najmniejsze swawolnice, odpowiadały im grymasami... — Zostawiłam tam przyjaciółkę, mało co młodszą od siebie, Paulinę Lambert, z którą prowadzę ciągłą korrespondencyę... Rodzice jej mieszkają w Paryżu... — Prawdopodobnie ujrzę ją tutaj wkrótce, bo przecież wiecznie na pensyi pozostawać nie może.
Paweł znowu się zaczerwienił.
— Panna Lambert, mała brunetka bardzo ładna i bardzo żywa?... Czy ta?... — zapytał.
— Ta sama... Czyś jej się pan przyglądał tak jak owi nieceremonialni podróżni, o których mówiłam przed chwilą?
— Nie pozwalałem sobie przypatrywać się jej, alem ją widział w towarzystwie młodego zachwycającego dziewczęcia, i jeżeli wiem jej nazwisko, to ztąd, że raz przechodząc w niedzielę około pensyonarek idących do kościoła usłyszałem jak owa panienka ją tak nazwała.
— To ta co mnie zastąpiła w przyjaźni u Pauliny... — odrzekła panna de Terrys. — W każdym liście pisze mi o Renacie.
— Tak... tak właśnie!-zawołał Paweł — Renata!... twarz cudowna!... głowa madonny!
— Z tego budującego opowiadania, kochany Pawle — rzekła pani Bertin z lekkim uśmiechem, trzeba wnosić, jak mi się zdaje, że twoje zajęcia w Troyes zasadzały się przede wszystkiem na podpatrywaniu pensyonarek pani Lhermitte i chodzenia za niemi gdy szły na mszę....
— O! ciociu!... rzekł młodzieniec, którego twarz po raz trzeci oblała się purpurą.
— Kochane dziecię, ja mimowoli żartuję... — Wszystko to jest bardzo niewinne i właściwe twemu wiekowi, ale aby zobaczyć śliczne twarze nie potrzeba jechać aż do Troyes.
To mówiąc Małgorzata spoglądała na Honorynę i uśmiechała się do niej.
— A twój ojciec, pieszczotko, jak się ma? — zapytała zwracając do niej mowę.
— Zawsze bardzo słaby... bardzo cierpiący... niepokoi mnie... — Albo się bardzo mylę, — (a boję się bardzo iż się nie mylę), — albo stan jego się z każdym dniem pogorsza... Nakoniec czuję grożącą mi katastrofę i drżę na myśl samą……..
— Twoje dziecięce przywiązanie skłania cię do przesady, odpowiedziała wdowa. — Prawda, że od pięciu lat widzę iż hrabia de Terrys jest już cierpiącym, ale nie chorym i znajduję, że jak na człowieka znużonego długiemi podróżami, jest silny...
— Nieszczęściem ja nie mogę podzielać tego zdania... Kaszel, który go opuścił przez kilka miesięcy powrócił uporczywszy... ostrzejszy... z towarzyszeniem braku oddechu i osłabieniem...
— Cóż mówi jego lekarz?
— Ojciec nie chce przyjąć żadnego...
— Nie ustępuj mu w tym względzie, kochanko... — Zmuś go aby się zgodził na konsylium, choćby dla twego uspokojenia...
— To jest niepodobieństwem... on się nigdy na to nie zgodzi... Gdybym wezwała doktora, odprawiłby go, niechcąc go nawet słuchać... — On lubi powtarzać: — „Ja jestem własnym lekarzem, i temu zawdzięczam że jeszcze żyję. Gdybym wykonywał co mi przepisze jaki adept Fakultetu, nie żyłbym już od lat pięciu!“ — I cóż odpowiedzieć na takie rozumowanie, prawdziwe lub fałszywe?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.