Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | pierwszy |
Część | pierwsza |
Rozdział | I |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nader ciężka zima mająca trwać aż do miesiąca marca 1880 roku, pod koniec października 1879 objawiła się przez wczesne i ostre zimna; już okolica Paryża i samo miasto były pokryte grubym całunem śniegu.
Dwudziestego października około dziesiątej z rana, przed jednym z pałacyków przy ulicy Varennes stał furgon zakładu pogrzebowego, i officyaliści zarządu rozpinali przy bramie wjezdnej żałobne draperye.
Tarcza z dużą literą B widniała u wierzchu tych draperyi.
Officyaliści umieścili przenośny katafalk w kaplicy pogrzebowej, urządzonej pod sklepieniem bramy.
Mnóstwo lichtarzy z zapalonemi świecami ustawiono w około katafalku; potem na znak kierującego robotami, czterech żałobników, czekających tylko rozkazu, weszło do pałacyku.
Na ławeczce w przedsionku siedział służący z niedbałą miną.
— Czy już czas? zapytał żałobników.
— Już trzeba wystawiać, proszę pana.
— Więc pójdźcie za mną.
Wstąpił na szerokie kamienne schody o poręczy z kutego żelaza, wszedł na pierwsze piętro, przebył dwa salony, których umeblowanie okazywało zbytek zastarzały i otworzył drzwi do bardzo obszernej sypialni.
Pośrodku pokoju, umieszczona w poprzek dywanu, stała trumna, obok której paliła się świeca.
W pokoju nie było nikogo. Nigdy opuszczenie nie było zupełniejszém.
Żałobnicy się schylili, ujęli trumnę za metalowe antaby i zeszli powoli.
W kilka chwil trumna okryta całunem spoczywała na ustawionym w tym celu katafalku i służący na całunie postawił krucyfiks.
Na czarno okrytym stołeczku stało naczynię z wodą święconą i kropidłem.
Służący powrócił do pałacu, furgon odjechał, a czterej officyaliści zakładu pogrzebowego, czekając na pogrzeb, udali się na śniadanie do handlu win z restauracyą, znajdującego się w domu przeciwległym, na dole.
— Z tego wszystkiego, koledzy, widać, — rzekł jeden z nich — że mamy chować jegomościa, którego jak się zdaje, nie bardzo żałują w domu.
— Bardzo wierzę, — odparł drugi żałobnik Trumna na środku pokoju, rzucona jak stara waliza... Jedna świeca... Ani pies nie czuwał... przy zabraniu trumny sam tylko służący... Wszystko to nie wesołe!...
— Założyłbym się niewiedzieć o co, że wdowa nie zrujnuje się na wieńce! — zawołał trzeci.
W tej chwili zona kupca, dzielna kumoszka, cokolwiek gadatliwa, kręcąca się przy nakrywaniu stołu i nadsłuchująca o czém mówiono, wzięła udział w rozmowie.
— Mówicie panowie o domu z przeciwka, czy tak? — zapytała.
— Tak jest, kochana pani... — Czyś pani znała nieboszczyka?
— Ba! cły cyrkuł go znał...
— Cóż to był za człowiek?
— Pan Bertin... Prawdziwy niedźwiedź... Człowiek, z którym żona nie bardzo była szczęśliwa.
— Zkądże pani wiesz o tem?
— No, od służących! — Zapewniam panów, że ona, pani Bertin, wcale teraz nie zalewa się łzami.
— Czy mąż był bardzo stary?
— Nie, miał co najwięcej pięćdziesiąt lat... lecz dobrze je znać było na nim...
— A jego żona?
— Zaledwie trzydzieści dziewięć lub czterdzieści... lecz nie wygląda na tyle.
— Czy pani sądzisz, że z taką samą uciechą włoży na siebie żałobę, z jaką brała suknię ślubną?
— Z daleko większą, zaręczam. Będzie mogła choć trochę użyć spokoju i swobody, biedne kobiecisko! Wystawcie sobie, że była najzupełniejszą niewolnicą... Ten łotr mąż, złośliwy jak rudy osieł a zazdrosny jak tygrys, z byle jakiego powodu, a nawet bez niego, historye z nią wyprawiał... A! żałowano jej też w cyrkule, w którym całkowicie poświęcała się dla ubogich.
— Czy ona bogata?
— Ma miliony....
— To jej pozwoli przyjemnie pędzić wdowieństwo.
— Nie potrzebowała ona by tego, gdyby lubiła wesołe życie, gdyż jest jeszcze bardzo piękna... odpowiedziała gospodyni; ale zdaje mi się że ona najmniej dba o przyjemności... inaczej służący byliby powiedzieli...
Wcale nie jest zalotną i myśli tylko o ubogich. Wyobraźcie sobie panowie, że oprócz dni, w które wychodziła bez męża i w takie gdy biedacy schodzili się po jałmużnę z gotówki i ubrania, siedziała zawsze zamknięta w swoim pokoju, śmiertelnie smutna i ciągle spłakana.
A do licha! życie wcale nie wesołe... — Nie, mówiąc między nami, było czego płakać....
I to nie wszystko, — ciągnęła dalej kupcowa tonem poufnym i trochę zniżonym głosem, — powiadają że w życiu pani Bertin jest jakaś wielka tajemnica... tajemnica, która ją nurtuje i trawi.
— Być może!... Tyle bywa tajemnic w rodzinach nawet najznakomitszych... ale cóż to być może?
— Doprawdy gdyby wierzyć półsłówkom Prospera....
— Któż to jest ów Prosper? przerwał jeden z żałobników.
— Dawny kamerdyner nieboszczyka, posiadający zupełne zaufanie pani, na co zasługiwał, lecz który opuścił służbę w skutek sprzeczki z panem….. Otóż gdyby wierzyć Prosperowi, szło o dziecko...
— Dziecko?
— Tak... Pani Bertin miała córeczkę...
— A więc, cóż w tem złego?
— Złego, przypuszczając że to, rozumie się jest prawdą, lecz na to nie mam żadnych dowodów, iż dziecko, urodzone przed ślubem, nie było dzieckiem nieboszczyka Bertin... — Ukryto przed nim ciążę i połóg; on o tym sekrecie dopiero się później dowiedział, po niewczasie, i od chwili tego odkrycia biedna kobieta, zaślubiona pomimo woli gburowi, była dręczona, potrącana, znieważana... krótko mówiąc, mąż życie jej uczynił niemożliwém...
— Ha! to się rozumie... — rzekł jeden z żałobników. Co prawda... to nie miła rzecz, dla męża, dziecko już gotowe.. A córeczka?
— Zdaje się...
— Czy zawsze według słów pana Prospera?
— Zawsze... Zdaje się, że dziecko zostało jej porwane we dwie godziny po urodzeniu przez kochanka i że od tej chwili, ona nigdy nie ujrzała ani jego, ani maleństwa.
— I to dawno temu?
— Dosyć... pani Bertin zamężna jest już od lat dziewiętnastu...
— Zatem jej córeczka miałaby prawie tyle...
— No jeśli to prawda, to teraz nic nie przeszkodzi wdowie, wziąść córkę do siebie...
— Prawdą, że musi być uszczęśliwiona tem wdowieństwem, które ją wyswobadza z niewoli. Ale czy ta historya prawdziwa?..? — Pan Prosper nie mówił o tem stanowczo... trzeba się było domyślać z półsłówek; zresztą może dziewczyna nie żyje...
— Wszystko to być może, kochana pani. — Ale każ pani prędko podawać, nam pilno...
Zostawmy żałobników zajadających i udajmy się do sypialnego pokoju wdowy.
Małgorzata Bertin, licząca lat trzydzieści dziewięć, pomimo cierpień i przebytych zmartwień, wyglądała zaledwie na trzydzieści pięć.
Była ona wysoka i szczupła, bardzo dobrze zbudowana, o ruchach wdzięcznych i dystyngwowanych.
Ciemno niebieskie oczy z melancholicznym zwykle wyrazem ożywiały twarz o regularnych i sympatycznych rysach, otoczoną bujnym miękkim czarnym włosem, o niebieskim odcieniu i mającym zaledwie gdzieniegdzie, srebrne nitki.
August Dominik Bertin, umierając zostawił pięć milionów majątku, zabezpieczonego kontraktem ślubnym żonie, którą przez dziewiętnaście lat karmił upokorzeniem i zniewagami.
W grubej żałobie wdowiej, Małgorzata siedziała w towarzystwie człowieka mającego około pięćdziesięciu lat, ubranego czarno, w białym na szyi krawacie.
Był to marszałek dworu i intendent a raczej totumfacki nieboszczyka Bertina.
— Pani kazała mnie wołać?
— Tak jest, panie Jovelet... Chciałam się dowiedzieć czyś pan wykonał moje zlecenia co do dawnego kamerdynera p. Bertin...
— Literalnie, łaskawa pani... Poszedłem wczoraj sam do pałacu barona de Rullières...
Pan de Rullières znajduje się jeszcze w swoim zamku Tréville, pod Compiegne i pan Prosper jest z nim razem...
— Trzeba było posłać do Prospera telegram... Mówiłam panu, że interes jest pilny...
— Telegrafowałem nie tracąc ani chwili czasu i myślę, że pan Prosper, którego przywiązanie do pani jest dobrze znanem, uzyska od swego pana pozwolenie przybyć dziś jeszcze do Paryża.
— To dobrze... jeżeli przyjedzie proszę go przysłać natychmiast do mnie...
— A jeżeli przyjedzie podczas pogrzebu?
— Niech tu zaczeka.
— Czy pani ma zamiar jechać za pogrzebem żałobną karetą.
— Przyzwoitość tego wymaga i ja to uczynię.
Intendent chciał się oddalić.
Małgorzata zatrzymała go gestem.
— Jeszcze słowo... — rzekła.
— Słucham panią.
— Czyś pan starannie zamknął wszystkie papiery znajdujące się w biurku pana Bertin?
— Tak jest, pani, i dołączyłem do nich inne, zresztą nieliczne, które się znajdowały w innych meblach sypialni.
— To właśnie chciałam wiedzieć... — Możesz pan odejść.
Intendent wyszedł.
— I te papiery w niczem mnie nie objaśniły!! szepnęła Małgorzata zostawszy sama, padając zniechęcona na krzesło. — Nie znalazłam nic... ani śladu!..
ani wskazówki!.. — Przez dziewiętnaście lat musiałam milczeć i w głębi serca ukrywać swoje cierpienie i rozpacz, nie mając nawet możności szukania mojej córki... Czy też ona żyje jeszcze? — Gdzie się znajduje? — Czy Robert żyje czy umarł? On by mi ją mógł powrócić, ON, gdyż on wie! Teraz jestem wolna... i bogata... muszę koniecznie się dowiedzieć...