Zemsta za zemstę/Tom czwarty/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom czwarty
Część druga
Rozdział XII
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Z jednego przedziału portmonetki wypadł papier szarawy.
Co to jest? — zapytała studentka, Doprawdy nie przypominam sobie... —rzekła Renata rozkładając papier.
Nagle jej czoło pofałdowało się zmarszczkami.
Zirza spostrzegła to i rzekła:
— Cóż to jest znowu?
— Szczególnie i trochę przestraszające wspomnienie... szepnęła córka Małgorzaty.
— Przestraszające? Dla czego?
— Jest to list człowieka, który uciekł z więzienia w Troyes, kiedym była na pensyi u pani Lhermitte.
— Zbrodniarza! — zawołała Zirza.
— Paulina miała go za niewinnego... — odpowiedziała Renata, która wpadła w zamyślenie. — Opowiem ci to później...
U drzwi mieszkania zabrzęczał dzwonek.
Studentka pobiegła otworzyć.
Paweł z Juliuszem weszli do pokoju.
— Przyniosą śniadanie... — rzekł Juliusz. — Tyle tylko zostało czasu, aby stół nakryć...
Renata wyszła na spotkanie młodych ludzi z wyciągniętemi rękoma i uśmiechem na ustach.
— Twarz uśmiechnięta. — rzekł przyszły doktor. Brawo! umysł i ciało zarówno zdrowe.
— Tak jest — rzekła Zirza — umysł jest spokojny... Renata milczała, ale doznawała tych samych kłopotów co i ja... Gdy postanowienie faz zostało powzięte, troski znikły, jak gdyby czarami, i od jutra zaczynamy szukać skromnego gniazdka...
Paweł wydał głębokie westchnienie.
— Ja wiem, że to jest potrzebne — rzekł — ale Renata się z nami rozstanie, a to nie wesołe...
— Ponieważ tęgo koniecznie potrzeba... — wyszeptała córka Małgorzaty również wzdychając.
— Szczęściem rozłączenie będzie krótkiem... — rzekł student prawa. — Po zajęciu mieszkania, zaraz pójdziemy do mego ojca i panna Renata wkrótce przybierze nazwisko pani Lantier...
Odpowiedzią Renaty było długie wejrzenie, pełne wdzięczności i miłości?
Nakryto do stołu.
Gerson z poblizkiej restauracyi przyniósł śniadanie i dwie młode pary zasiadły do niego.


∗             ∗

Wybiła ósma wieczorem.
Czas był suchy, zimno bardzo silne.
W sypialnym pokoju domu przy ulicy Tocanier, zajmowanym przez Leopolda i Jarrelonge’a, palił się spory ogień z węgli kamiennych.
Leopold zjadłszy obiad w Paryżu, tylko co po» wrócił i opanowany przez mocny katar, postanowił trzymać się ciepło i położyć do łóżka.
Siedząc w wygodnym fotelu przy kominku, przygotowywał sobie grog gorący, na sposób amerykański, lekarstwo swego pomysłu, o którego skutku nie wątpił.
Leopold był sam.
Jarrelonge, którego mocno zaniedbywał, — (o co słyszeliśmy skarżącego się tego ostatniego) — korzystał z zupełnej wolności, odwiedzając szynkownie i swoich dawnych znajomych.
Musimy nadmienić, ze postępowanie jego było szczytem oszczędności i postanowił stanowczo, nie mięszać się do jakiejkolwiek bądź operacyi, w której, by mu ofiarowano udział w niebezpieczeństwach i korzyściach.
— Wspólnicy — mówił sam do siebie — to kiepski inters! — Tego lub owego dnia następuje poróżnienie, rozdział i pierwszy złapany wydaje innych. Obejdzie się bez tego!... Gdy będę pracował, to sam... To rzecz pewniejsza...
Tymczasem życie pełne uciech i zupełnie bezczynne, nudziło wysłużonego łotra; — pił aby się rozerwać i upijał się, pijąc.
Dwa lub trzy razy powrócił do domu w stanie zupełnego opilstwa, lecz działo się to podczas nieobecności Leopolda, który zaleciwszy mu najnormalniej wstrzemięźliwość, byłby to bardzo źle przyjął.
Jarrelonge cały dzień przepędził przy rogatce Vincennes, chodząc od kawiarni do kawiarni, od jednej knajpy do drugiej.
Obiad jadł w garkuchni, w towarzystwie trzech czy czterech podejrzanych jegomościom, którzy, po obiedzie, zaproponowali mu partyę pikiety.
Czując, że mu głowa cięży i zresztą, nie zachwycając się nad miarę powabami pikiety, Jarrelonge nie dotrzymał swoim towarzyszom placu i udał się na ulicę Tocanier.
Przy wyjściu z szynku ogarnęło go zimno i w jednej chwili rozwinęło nieobjawiający się dotychczas stan opilstwa.
Potykał się co krok i ślizgał, abtego wieczora opilstwo jego było wesołe i przesuwało przed jego Oczyma widziadła różowego koloru.
Wskutek więc tego śpiewał.
Dwa wiersze zapożyczone z jednej piosenki, zwrotka z drugiej, pół kupletu z trzeciej, wszystko to następując po sobie, łącząc bez rymu i sensu, tworzyło prawdziwe pot-pourri, zakończone dziwnym wykrzykiem, któryśmy już raz słyszeli w okoliczności dramatycznej i który miał początek w improwizatorskiej werwie tego nędznika:

„Zaraz będziemy na moście
Faridondaine, faridondon.
Zaraz na moście Bercy
To tu...
Tak jak Barbari
Mój przyjaciel!...“

Dziesięć zaledwie kroków dzieliło go od drzwi domu, gdy głosem opiłym lecz dźwięcznym, zaczął śpiewać tę zwrotkę złowrogiej pamięci.
Leopold Lantter. siedząc przy ogniu i przygotowując swój grog, usłyszał go.
Zadrżał na całem cięte, przypominając sobie, że te słowa były dlań sygnałem morderstwa, morderstwa, które, jak mu się zdawało, popełnił na osobie Renaty.
— To Jarrelonge! — szepnął, zaciskając pięści. — Ten idyota mógł był wybrać inną piosenkę!...
Drzwi od ulicy otworzyły się i zamknęły.
Ciężki krok odezwał się na dziedzińcu, śniegiem wysłanym, poczem z kolei drzwi od domu obróciły się na swoich zawiasach.
Jarrelonge otworzył trzecie drzwi, prowadzące do pokoju sypialnego i stanął, oparłszy się o futrynę dla utrzymania równowagi i patrząc na Lantiera.
— O! o! — rzekł bełkocąc z głupowatym śmiechem — widzę tu sobie sami wyprawiają małą ucztę Baltazara! Więc milord dzisiaj nie poszedł do klubu!... Milord dziś nie otrzymał zaproszenia od żadnego ambasadora?...
Leopold wzruszył ramionami.
— Pijany, jak bydlę! — pomyślał.
Poczem głośno i opryskliwie dodał:
— No, wchodź i zamykaj drzwi...
— Zamykać drzwi?... — powtórzył Jarrelonge.
— Tak, dokroćset.
— Czy to mam zamykać jak przyjaciel, czy jak służący?...
— Jak ci się podoba, bylebyś tylko zamknął!.. Tylko się śpiesz, bo zimno, a ja mam katar.
— Doskonale... ponieważ jak przyjaciel, wiec jestem posłuszny...
Bandyta popchnąwszy drzwi, znowu się roześmiał bydlęcym śmiechem ludzi pijanych i zaczął mówić przez nos, naśladując Lantiera:
— A! jesteś zakatarzony! Więc mój kochany potrzeba ci lemoniady gorącej albo ziółek z mchu i jujuby... Co ty tam pijesz?
— Bardzo gorący grog amerykański...
— Podaj no mi butelkę z arakiem.
I Jarrelonge wyciągnął rękę, aby pochwycić flaszkę.
Leopold zamiast mu podać, szybko ją usunął.
— Hę? — rzekł Jarrelonge. — Co to jest? Odmawiasz mi kropelki?...
— Najzupełniej.
— A! ba, a to dla czego?...
— Boś już pił dosyć...
— Może i dosyć... — odparł pijak kwaśno. — Tak... dosyć... ale nie za wiele...
— I owszem, za wiele! i bardzo za wiele!... Dowodem zaś tego jest, że nie masz zimnej krwi...
— Nauki, papie?...
— Tak, lekcye, które jak się spodziewam, przypomnę ci o roztropności; Coś ty śpiewał na całe gardło idąc tutaj?
Jarrelonge przybrał zadowoloną minę.
— Com śpiewał? — powtórzył. — Piosnkę swojej kompozycyi, którą musisz pamiętać.
— Właśnie dlatego, że pamiętam, uważam ją za kompromitującą w najwyższym stopniu! Pamiętaj, że dosyć, aby ktoś jedno słowo zapamiętał z niej w owej nocy, gdyśmy byli na moście Bercy, aby nas zaprowadzić tam, gdzie iść żaden z nas nie ma ochoty.
— Gdzie, naprzykład?
— Pod rogatkę Świętego Jakóba! Prócz tego, mój stary, zanadto często się napijasz i jeżeli tak dłużej będzie, to kwita z przyjaźni...
— Co to jest?... Jaśnie pan mi grozi?
— Nie grożę... Ostrzegam...
Pijak stawił się opornie.
— Ja nie lubię ostrzeżeń, rozumiesz! — zawołał Jeżeli sobie trochę pozwolę, to twoja wina! Nie mam nic do roboty i nudzę się... Nudy mnie drażnią — a gdy jestem rozdrażniony, piję, à gdy piję, jestem wesoły... Zdaje mi się, że w tem nie ma nic złego... A zresztą, przeciężeśmy nie wzięli ślubu z sobą, nie prawda? jeżeli ci się moje postępowanie nie podoba, rzeknij tylko słówko, poszukam sobie innego mieszkania...
Leopold pomyślał, że mu się nadarza wyborna sposobność, bez hałasu, przywieźć do skutku swój projekt rozłączenia.
Myślał z tego skorzystać.
— To może będzie najlepszem... — odparł.
— Tak, naprawdę? Ten dobry chłopak Jarrelonge służył jaśnie panu, który teraz spoczywa na laurach i jest wypchany banknotami, jak gęś nadziewana jabłkami... Teraz, jaśnie pan nie potrzebuje tego dobrego Jarrelonge’a i naturalnie powiada mu: Na lewo w tył i wynoś się! to będzie najlepszej, co można zrobić! Śliczne rozumowanie!
— Ech! — odparł Leopold kwaśno — przecieżeś mi darmo nie służył! Zapłaciłem ci!
— Prawda... — rzekł Jarrelonge — zapłaciłeś mi, ale to mi nie zabezpieczyło przyszłości i mówiąc między nami otwarcie, miałem prawo się tego spodziewać, bo mi obiecywał złote góry, gdyś mnie potrzebował... Ha, zresztą cóż dziwnego, nie wdzięczność leży w naturze! Przestałem być użytecznym, więc jestem godzien tylko na śmiecie.
— Wszystko co było do zrobienia, zostało już zrobione... Ja się już nie chcę mięszać do niczego, lecz nie bronię ci pracować z kim innym... Wolność nieograniczona...
— I chcesz abym się wynosił?...
— Ponieważ ci się tu niepodoba...
— A prócz tego stoję ci na zawadzie...
— Ba! wzajemnie zawadzamy sobie...
— Tak mi się zaczyna zdawać...
— A ja, jestem tego pewny...
— A więc! mój stary, zgoda... Nie długo będę pleśniał w nieruchomości przy ulicy Tocanier.
— Masz słuszność, ale pomimo to, zostaniemy z sobą w przyjaźni.
— Ba!... inaczej przyniosłoby to obudwóm nieszczęście... Nie boimy się siebie wzajemnie, gdyż jeden drugiego trzyma w swojej mocy, a chcąc się rozstać w przyjaźni, musimy przedewszystkiem uregulować swoje rachunki.
Leopold rzucił na Jarrelonge’a rozgniewanym wzrokiem i zapytał groźnie:
— O jakich to mówisz rachunkach? Ja ci za każdy interes oznaczyłem wynagrodzenie... Czyś go nieodebrał?...
— Nic nie dostałem za zrobienie fałszywych kluczów...
— Turlututu!... — zawołał Jarrelonge szyderczo. Powiedz to komu innemu, tatulku! Tybyś pracował nadarmo? Nigdy! Wziąłeś za to grosze od jegomości, który cię używa...
— Ani grosika!...
— Djabelnie żartujesz!...
— Powiadam ci, żem nic nie wziął i to z bardzo ważnego powodu.
— Jakiego?...
— Fałszywe klucze na nic się nie przydały...
— Uwierzę, jeżeli ci to zrobi przyjemność, ale z tem wszystkiem nie mało się napracowałem, zanim zrobiłem słowiki... słusznie mi się więc należy zapłata.
— Zgoda... Dam ci pięćset franków.
— Zaraz?
— Czy się dziś oddalasz?
— Nie... Muszę poszukać pokoju. Muszę się umeblować... Więcej szyku i mniej kompromitacji... Właściciele zajazdów prowadzą księgi i policya tam nos wtyka... Nie lubię uwag tych ludzi...
— Więc dobrze... Dam ci pięćset franków gdy się będziesz przenosił.
— Dobrze... A teraz poczęstuj że mnie... O! ja wiem dobrze że już mam dosyć. To też poprzestanę na małej kropelce rumu i potem pójdę spać...
Leopold wołał ustąpić niż się spierać.
Wziął butelkę z rumem, nalał kieliszek i podał Jarrelonge’owi, który go wypróżnił za jednym łykiem.
— Dobrze idzie... — rzekł pijak, klaszcząc językiem. Dobranoc!
Poczem udał się do pokoju, w którym sypiał.
— No, — pomyślał zbieg z Troyes zacierając ręce — osiągnąłem swój cel prędzej i łatwiej, niż się mogłem spodziewać... prawda, że mi sposobność przyszła z pomocą.... Jak tylko Jarrelonge się oddali, wyprowadzam się z kolei, nie zostawiając swego adresu i nie będę miał tego ciężaru na ramionach.
Ze swej strony pijak rozbierając się, tak mówił sam do siebie:
— Leopold jest figlarz... To też go puszczam przez nogę... Ale mu się ztąd wyniosę, muszę starannie przetrząść budę.
Poczem rzucił się na łóżko i natychmiast zasnął snem ciężkim, z którego obudził się nazajutrz bardzo późno.
Były więzień już był wyszedł.
Złodzieje z powołania — (rzecz szczególna lecz niezaprzeczona) — mają względną ufność w uczciwość swoich wspólników i ta ufność rzadko bywa oszukaną.
Krewny Paskala nie podejrzywał Jarrelonge’a że ten ma zamiar go okraść, ale wiedział, że jest ciekawy i nie zaniedbywał zabierać z sobą, wychodząc, kluczów od wszystkich mebli.
Szczegół ten zwrócił uwagę uwolnionego więźnia, którego sen nie pozbawił myśli o poszukiwaniu.
— Doprawdy nie ufają Bibi! — mruknął wykrzywiając się szyderczo. — Zabierają klucze! A to mi głupstwo! Jak gdyby to zamki nie były ze mną znajome! Przyjaciel Leopold nie jest zręczny... Nasuwa on mi myśl, że w którejś szufladzie ma coś, czego nie chce żebym zobaczył... może nazwiska tych, dla których pracuje... A to by mi była gratka! Zresztą zobaczymy... Teraz trzeba pójść szukać mieszkania, i żadnych głupstw... bądźmy ostrożni. Chcę grypsnąć Leopoldowi co będzie można... jemu mogłaby przyjść do głowy ta sama myśl... Do kroćset!... już się to nie raz trafiało... zabezpieczmy się...
Jarrelonge otworzył szufladę, wydostał pulares zwierający jego oszczędności i wsunął do kieszeni.
Potem ubrał się, wyszedł, skierował na przedmieście Świętego Antoniego, zjadł obfite śniadanie w mleczarni, kazał sobie podać mazagranu i kieliszek wódki, zapalił cygaro i puścił się w drogę z nosem zadartym do góry, w poszukiwaniu za mieszkaniem, któreby natychmiast było wolne.
Szedł przedmieściem na los szczęścia.
Nie dojrzał ani jednej karty.
Minąwszy plac Bastylli wszedł na ulicę Świętego Antoniego.
Nic i nic.
— Może łatwiej znajdę na przyległych ulicach... pomyślał.
I wszedł na ulicę Beautreillis.
Zaledwie uszedł dwadzieścia kroków, gdy wzrok jego zatrzymał się na karcie.
Na niej był napis następujący:
Pokój kawalerski do najęcia w każdym czasie. — Odźwierny wskaże“.
— Jeżeli jest wolny, to mam co mi potrzeba — rzekł Jarrelonge do siebie, wchodząc do sieni domu.
Była to duża budowla, stanowiąca niegdyś część pałacu przyległego do ogrodów kościoła Ś-go Pawła.
Uwolniony więzień otworzył drzwi od loży odźwiernego.
Odźwierna, osoba trzydziestoletnia, szyjąca na maszynie damskie buciki, podniosła głowę i spojrzała nań ciekawie.
— Masz pani pokój kawalerski do najęcia? — zapytał.
— Tak panie... to karta objaśnia.
— Na którem piętrze?
— Na czwartem.
— Cena?
— Dwieście franków rocznie, z zastrzeżeniem, że lokatorom nie wolno przyprowadzać kobiet...
Jarrelonge przybrał fizyognomię w najwyższym stopniu obłudną.
— Zastrzeżenie to pojmuję i pochwalam. — rzekł. — Dom uczciwy i porządnie utrzymywany tak jak ten, nie powinien być widownią nieprawych stosunków...
— Właściciel tego wymaga.
— Tem więcej go za to szanuję...
— Nie masz pan psa?
— Nie, pani, ani psa ani kota...
— Nie masz pan papugi?...
— Ani papugi, ani kanarka.
— Nie masz pan jakiej maszyny?... Maszyny są zabronione, z wyjątkiem dołu.
— Żadnej a żadnej... Jestem komisantem fabryki papieru kolorowego.
— Dobrze... Chcesz pan zobaczyć pokój?
— Tak, jeżeli jest wolny zaraz...
— Jeżeli pan masz ochotę, to możesz się dziś wieczorem wprowadzić... A! muszę pana o jednej rzeczy uprzedzić...
— O jakiej?...
— Opłata za kwartał z góry...
— Zastosuję się do tej reguły i to mi nie sprawi różnicy... Jak mnie pani widzisz, jestem dosyć zamożny...
— Tem lepiej dla pana... Zaprowadzę pana.
Odźwierna wzięła klucz, wyszła z loży, której drzwi zamknęła i weszła na szerokie schody, których poręcz była z żelaza kutego, z siedmnastego wieku.
Odstępy ha schodach były obszerne, sufity wysokie, okna szerokie.
Na czwartem piętrze poczciwa kobieta stanęła aby odetchnąć.
— Czyi już jesteśmy? — zapytał jej Jarrelonge...
— Prawie... — odpowiedziała, zabierając się do drogi i zapuszczając w korytarz jasno-oświetlony.
Stanęła przy jednych drzwiach i otworzyła drzwi.
— Wejdź pan — rzekła — to tu.
— Pokój, do którego wszedł Jarrelonge, był obszerny i wysoki...
Oświecony był szerokiem oknem, wychodzącym na ogród.
Były wspólnik Leopolda Lantier rzucił wokoło wzrokiem. — Do djabła! — rzekł. — Nie ma kominka.
— Tak, boprzedzielono forsztowaniem pokój na dwie połowy i kominek znajduje się w drugiej połowię... Ale będziesz pan mógł mieć piecyk... To tak samo grzeje i jest wygodniejszem... A może pan chcesz pokój sąsiedni z przyległym gabinetem. — Tylko ze to cokolwiek za drogo.
— Ile?
— Dwieście pięćdziesiąt franków.....Czy się pan zgadzasz?
— Nie, nie, biorę ten i oto jest zadatek.
Jarrelonge włożył pięć franków odźwiernej w rękę i mówił dalej:
— Jutro sprowadzę rzeczy...
— No, to dzisiaj wyporządzę mieszkanie, dziś wieczorem będzie gotowe...
— Za chwilę przyślę tu piecyk, który pani będziesz łaskawa podpalić, aby było ciepło przy porządkowaniu... Oto jest sto sous na opał... Komorne za kwartał zapłacę po wprowadzeniu...
— I przy podpisaniu kontraktu... Taki jest zwyczaj gospodarza...
— Dobrze, pani...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.