Zbuntowane i zwyciężone/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zbuntowane i zwyciężone
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Instytut Wydawniczy Inwalidów Wojennych i Byłych Wojskowych
Data wyd. 1925
Druk Tłocznia Tow. „Straży Kresowej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
UCIECZKA.

Stenersen i Reinert usłyszawszy świst towarzysza wybiegli na terasę.
— Prędzej! Prędzej! — krzyczał Karlsen i skierował w ich stronę światło swej latarki. Nie tracąc czasu na pytania, szybko zbiegli ze schodów i usiedli w automobilu. Dziennikarz usiadł na swem dawnem miejscu, obok ramisa, i był zdecydowany wpakować mu kulę w łeb w razie próby ucieczki lub nieposłuszeństwa. Lecz biedny potwór, przerażony jego wspaniałemi gestami, był ciągle pokorny i puścił maszynę najszybszym biegiem.
A z pod kół samochodu zrywały się co chwila jęki i wycie ramisów, nie widzących w mroku pędzącego wozu, który skakał po ich ciałach, drżał, kołysał się na miękkich resorach, i pędził dalej gdyby okrutny, żądny krwi majak.
Kiedy mknęli już w dół rzeki, Karlsen przechylił się do Stenersena i krzyknął:
— Ona żyje!
W mroku nikt nie zauważył, że marynarz pobladł i zadrżał, że całą siłą woli wstrzymywał krzyk i płacz, łże prawie nieprzytomny wychylał się z auto mobilu, jakgdyby chciał przyspieszyć jego bieg ku radości szalonej i szczęściu.
Wreszcie dojechali. Wraz z ramisem pędem przebyli tunel i wpadli do kabiny.

Przy świetle kieszonkowej latarki znajomili się ludzie i cieszyli się swojem szczęściem. Półprzytomny ze szczęścia Stenersen mówił swej dziewczynie jakieś ciche i proste, dyszące żarem i miłością słowa, a czas płynął szybko i niepostrzeżenie.
Pierwszy opanował się Reinert:
— Dlaczego stoimy? Dlaczego nie jedziemy na ziemię!? — krzyknął w nagłej trwodze.
— A gdzież energja? — zaśmiał się wesoło Karlsen. — Przecież mówiłem już wam o rozłączeniu górnych podziemi z podziemiami maszyn.
— Więc... znajdą nas — z przerażeniem wyszeptał uczony i ze zdumieniem patrzał w wesołą twarz Karlsena.
— Nie znajdą nas, nie! Przecież szybko poprawią przewody i oświetlą znów swoje podziemia.
— Wtedy właśnie nas znajdą! — niepokoił się Reinert.
— Ależ nie! Wtedy właśnie, skoro tylko energja biec zacznie i w górnem podziemiu, wtedy właśnie pojedziemy na ziemię! — i wskazał ruchem głowy ramisa, który w kącie kabiny oglądał i nastawiał rozliczne, błyszczące rączki, tabliczki i guziki. Jakoż wkrótce już kabina drgnęła i ruszyła z miejsca, a fioletowe światło odnowa zajaśniało wszędzie.

Na powierzchni ziemi oczekiwał ich oddział marynarzy z „Kapitana Stenersena” pod dowództwem jednego z oficerów.
Gude i Simonsen, nie doczekawszy się powrotu komendanta, śladem nart dotarli do baszty i znalazłszy notatnik profesora, natychmiast powrócili na brzeg i wezwali pomocy.
Z okrętu dostawiono nawet armatę i wzięto ją ze sobą na wszelki wypadek, a wszyscy marynarze byli uzbrojeni.
To też wyjście podróżników z baszty powitane zostało radosnym krzykiem załogi. Karlsen, uczyniwszy znowu swoje magiczne gesty przed oczyma ramisa, dał mu wielki kawał czekolady i rozkazał wracać.
Ubrawszy ocalonych w zapasowe futra, które zostawiono w obozie na szczycie, udano się na okręt, po raz ostatni obrzuciwszy spojrzeniem przeklętą dolinę, w której grób znalazły niemal wszystkie zesłane na wyspę Harveya kobiety, i w której pod grubym pokrowcem śniegu i lodu spała snem wiecznym, zabita przez surową zimę polarną, matka panny Marty Kielland.
„Kapitan Stenersen”, obawiając się pogoni podwodnych łódek kampartów, popłynął nie ku wyspie Enderbi, lecz na północny wschód ku ziemi Deliksanta, i dopiero minąwszy ten górzysty brzeg, zmienił kierunek podróży.

Minęły cztery lata. I oto w gazetach wszystkich państw pojawiło się ogłoszenie, donoszące, że skończył się termin zesłania sufrażystek i że międzynarodowa eskadra udaje się znowu na wyspę Harveya.
Lecz ta zjednoczona eskadra, zostająca pod dowództwem angielskiego admirała, błądziła w ciągu dni kilku na południe od wyspy Enderbi, i nie znalazłszy nigdzie ziemi, powróciła pod przylądek Dobrej Nadziei.
Wyspa Harveya znikła.
Zapadła się w odmęt polarnego oceanu razem z przybyłemi na ziemię z innego świata kampartami, z pokonanemi przez nich ramisami i zamęczanemi atrami, którzy rozbijali ziemię, skowaną przez odwieczne lody.
Na miejscu stałego lądu zgromadził mróz lodowe pola i góry, a na nich, jak dawniej, królowała śmierć — i gdyby blady majak unosiła się nad martwo milczącą pustynią, kryjącą w przepastnych swych grobach ciała tych, które, odrzuciwszy precz marzenia o sprawiedliwości, z męką poszły wypełniać zbrodnie, — a bez trwogi cierpiały i ginęły.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.