Zbuntowane i zwyciężone/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zbuntowane i zwyciężone
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Instytut Wydawniczy Inwalidów Wojennych i Byłych Wojskowych
Data wyd. 1925
Druk Tłocznia Tow. „Straży Kresowej“,
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
ŻYWY ŁADUNEK.

Na godzinę przed wyjściem z portu komendantowi, który właśnie po raz ostatni obchodził okręt, doniesiono, że chce go widzieć jakaś dama.
Stenersen, bardzo zdziwiony, zeszedł na brzeg.
Tu oczekiwała nań młoda dziewczyna w szerokim podróżnym płaszczu, z żółtą torebką, przewieszoną przez ramię.
— Muszą pomówić z panem, kapitanie — powiedziała, podnosząc nań śmiałe, jasne oczy.
— Słucham panią — uchylając czapki odparł Stenersen. — Muszę jednak panią uprzedzić, że okręt mój przed upływem godziny opuszcza port. —
— Tak, wiem o tem — odpowiedziała, wchodząc z nim na pokład „Oceanu”.
Wprowadziwszy swego niespodziewanego gościa do salonu okrętowego, Stenersen bacznie przyglądał się dziewczynie. Widział świeżą, młodą twarz, głębokie, modre oczy i energiczny podbródek. Z pod kapelusza wymykał się pąk nieposłusznych kasztanowatych włosów. Dziewczyna niecierpliwemi ruchami przepięknych, wąskich rąk, o długich, cienkich palcach, poprawiała włosy, i coraz bardziej mieszała się pod zachwyconem spojrzeniem marynarza. Zaczerwieniwszy się aż po szyję, powiedziała nareszcie nienaturalnie surowym głosem:
— Ja... Marta Kielland, córka jednej z waszych niewolnic, kapitanie... —
— Co? — drgnął Stenersen — Jakto? Pani jest córką tej, o której opowiadają tyle strasznych rzeczy?! Przecież to ona, matka pani, wynalazła materjał podpalający?! —
— Nikt z nas temu nie zaprzeczy! — dumnie podniósłszy głowę, odrzekła panna Kielland. — Tak, to moja matka. Lecz przystąpmy do sprawy... —
Dziewczyna ścisnęła ręce, znowu bardzo wzruszona.
— Kapitanie — mówiła po chwili. — Wyrusza pan zaraz na morze. Niech mnie pan weźmie ze sobą w charakterze uwięzionego pasażera. Ja nie mogę opuścić swej matki! Ona chora, stara kobieta! Kapitanie, przecież pan miał także, a może ma jeszcze matkę! Pan rozumie, jak to ciężko, jak strasznie... —
— Dobrze. Przyjmę panią na mój okręt — po długim namyśle powiedział Stenersen. — Ale pojedzie pani w charakterze zwykłego pasażera. Muszę panią także uprzedzić, że najprawdopodobniej odwiozę aresztowanych na jedną z wysp Antarktydy. —
— Tam zostanę — po prostu odpowiedziała.
W godzinę po tej rozmowie dziewczyna siedziała już w wygodnej kajucie, a na pokładzie grzmiały łańcuchy, wyciągające kotwicę, i rozlegał się gniewny głos Stenersena, wydającego ostatnie rozkazy, dotyczące wyjścia z portu.
Na pełnem morzu Stenersen nudził się, jak nigdy. Było to bardzo proste. W czasie zwyczajnych podróży na okręcie było szumnie i wesoło. Pasażerowie urządzali różne zabawy, i obecność ludzi przerywała monotonję długiej podróży.
Teraz wszystko było inaczej. Na pokładzie znajdowali się tylko dyżurni marynarze, jakoś żałośnie patrzący za burtę, i od czasu do czasu rozlegał się krzyk:
— Statek wojenny z prawej burty! —
— Żaglowiec za rufą! —
I Stenersenowi wydawało się, że okręt wiezie ładunek trupów.
Cicho i spokojnie było w więziennych kajutach, i nawet nocą, kiedy wszystkie dźwięki stają się głośniejsze i wyraźniejsze, komendant napróżno wytężał słuch, by usłyszeć choć jedno głośne słowo. I napróżno szukał spotkania z panną Martą Kielland, która czas cały spędzała z aresztowanemi, rzadko nawet na noc udając się do swej kajuty.
I dopiero, kiedy „Ocean” zaczął się zbliżać do zwrotnika Raka, zobaczył ją wczesnym rankiem na pokładzie.
Słońce stało jeszcze nisko nad horyzontem, lecz morze odbijało już jego rozpalone promienie, sycące żarem pokład i rozciągnięte nad nim płótno. Dziewczyna siedziała smutna i obojętnie przypatrywała się wielkiej łodzi z żaglami.
Na tych wąskich, z wysokiemi wierzchołkami na nosach, łódkach chodzili i śpiewali żałosnemi głosami czarnoskórzy rybacy w czerwonych przewiązkach na biodrach i na głowach.
Akuły wysuwały z wody swe czarne, gładkie głowy, i przewracając się, błyskały białemi brzuchami, ukazując wstrętne paszcze, usiane kilkoma rzędami zębów.
Na ich widok słabi argonauci zwijali swe pstre żagle, i powoli jakdyby pogrążali się w morzu nakształt niewyraźnych, szarych bryłeczek.
Stenersen długo patrzył na dziewczynę, wreszcie zdjął czapkę, podszedł i pozdrowił.
— Znowu gorąco — powiedział — a ja, mówiąc szczerze, miałem duże nadzieje na północno-wschodni passat, który wieje czasami i o tej porze i przynosi z sobą nieco deszczu i ochłody. Teraz jednak wiem, że będziemy płynąć do drugiego zwrotnika, do przylądka Frio, w upał i żar. —
Dziewczyna słuchała go z roztargnieniem, a po chwili, zakrywszy nagle twarz rękoma, rozpłakała się.
— Co pani?! — zaniepokoił się Stenersen — Proszę powiedzieć! Może będę mógł coś pomóc. —
— Stało się to, czego się tak bałam — wyszeptała dziewczyna — one zaczynają chorować. I moja matka... ona także...
— Dlaczegóż mi pani o tem nie mówiła?! — wykrzyknął komendant. — Mamy przecież doktora i aptekę! —
— One nie chcą! — odpowiedziała Marta — Wiedzą przecież, że muszą umrzeć, umrzeć w wielkich męczarniach, i dlatego wybierają śmierć lżejszą tu, na pokładzie okrętu!
— Ale ja nie mogę na to pozwolić! — surowym głosem zdecydował Stenersen. — Natychmiast rozkażę wszystkie aresztowane umieścić w kajutach drugiej i pierwszej klasy...
— One nie chcą — powtórzyła dziewczyna — a ja nie wiem, co robić...
— Proszę mi wybaczyć — już tonem rozkazu powiedział komendant — wiem, co do mnie należy. Jestem obowiązany przywieść na przylądek Dobrej Nadziei wszystkich powierzonych mi ludzi żywych i zdrowych, i dowiozę.
Jakoż w tej chwili ruchem ręki przywołał dyżurnego marynarza i rozkazał:
— Zwołać na pokład zmianę rezerwową! Uporządkować wszystkie kajuty, przygotować wszystko na pełny komplet pasażerów! A szybko!
— Jest! — krzyknął, prostując się, marynarz, i pobiegł w głąb okrętu.
Wkrótce na przodzie i na rufie rozległy się świstki i szybkie kroki biegnących marynarzy. Robota zakipiała.
Kiedy wszystko było gotowe, komendant wezwał okrętowego doktora i rozkazał mu zająć się przeniesieniem wszystkich aresztowanych z więzienia do pasażerskich kajut. W czasie jednak przenoszenia Stenersen zamknął się w swej kajucie i nie wyszedł ani na chwilę, oddawszy komendę w ręce starszego oficera.
Stenersen postanowił nawet siedzieć u siebie trzy dni, aby tymczasem uspokoiło się wszystko, i aby nieuchronne uczucie wdzięczności osłabło wśród aresztowanych. Przeznaczenie jednak zepsuło jego plany. Tegoż dnia wieczorem zaraportowano mu, że jednocześnie zachorowali trzej mechanicy, i że z nich tylko jeden znajduje się jeszcze przy maszynach, aby nie zostawić ich pod opieką ślusarzy i nieinteligentnych palaczy. Wkrótce potem wszystkim trzem znacznie się pogorszyło, i maszyny zatrzymano, gdyż Stenersen nie mógł się zdecydować na powierzenie ich niższej obsłudze.
Była już noc. Pełny księżyc srebrzystym blaskiem zalewał spokojne morze. Gwiazdozbiory, nieznane człowiekowi północy, drżąc i migocąc różnemi ogniami, błyszczały na czarnem niebie, podobnem do kopuły, z wiszącą pod nią olbrzymią lampą księżyca.
Lustrzaną powierzchnię sennego morza mąciły jeno chwilami wysoko skaczące rybki, za któremi, jak strzała, wypadał na powierzchnię morski szczupak, drapieżna ryba o sprężystem i długiem, jak u żmii, ciele. Ryby spadały do wody, i tam trwała dalej pogoń i walka ostateczna. Zdradzał ją blask fosforyczny, rozpływający się długiemi strugami, lub też powoli gasnącemi kręgami.
Niekiedy tuż obok korpusu „Oceanu” przepływała łódka araba, potomka średniowiecznych rycerzy, którzy pokonali hiszpanów. Pan łódki siedział bez ruchu, jak widmo, na rufie, trzymając pod pachą ramię steru, a najemni marynarze, silni, nadzy senegalczycy i liberyjcy powoli poruszali skrzypiącemi w rzemiennych pętlach, długiemi, niezgrabnemi wiosłami. Widząc stojący na pełnem morzu okręt, arab wstawał i, podniósłszy w górą rękę, wołał w swem gardłowem narzeczu:
— Aj-aga! Imim adrar?[1]
Nie otrzymawszy odpowiedzi, klął długo, — i powoli jakby się rozpływał razem ze swą łódką w zalewie księżycowego światła, królującego nad wodą.
Komendant szybko chodził po mostku kapitańskim, niekiedy tylko zatrzymywał się i pochylał nad mapą, myśląc i rozważając, gdzieby zajechać, aby nająć dobrego mechanika. I już był prawie zdecydowany wyruszyć w kierunku angielskiej faktorj Baturst, i chciał właśnie zejść do swej kajuty, gdy nagle zdołu nań zawołano.
— Kto tam? — zapytał Stenersen, przechylając się przez poręcz mostku, starając się rozpoznać ciemną figurę, stojącą w mroku, rzuconym na pokład przez cień schodów.
— To ja, Kielland — odpowiedziano. — Czy można wejść do pana?
— Proszą bardzo, panno Marto! Będę szczęśliwy — ucieszył się Stenersen. — Czem mogą pani służyć?
— Ja do pana tym razem w pańskiej sprawie — poważnie odpowiedziała Marta. — Oczywiście, pan, jak i inni mężczyźni, śmiać się będzie z mojej propozycji, lecz, zdaje się, że nie ma pan wyboru, a przeto propozycja moja okaże się wygodną.
— Słyszę w słowach pani — uśmiechnął się Stenersen — ironję, a zresztą nie rozumiem.
— Widzi pan — zmieszała się Marta — chcę zaproponować panu moją pracę w charakterze mechanika. Mam dyplom inżyniera-mechanika, i maszyny znam znakomicie. Oprócz mnie, wśród pańskich pasażerów jest jeszcze kilku inżynierów. Jeśli więc przyjmie pan moją propozycję, to pańska obsługa maszyn jest gotowa.
— Nie umiem pięknie mówić — powiedział, podając jej rękę, Stenersen — to nie mój zawód! Wdzięczny jednak pani jestem z całej duszy, i, oczywiście, z radością przyjmuję pani propozycję. Co zaś dotyczy wdzięczności mojej...
— Ach, o tem nie będziemy mówić — przerwała mu Marta — wszystko zrobiłybyśmy dla pana! i zawsze będziemy panu wdzięczne, szczególniej zaś ja...
Teraz zmieszał się Stenersen, i stojąc przed piękną dziewczyną, szukał słów odpowiednich, lecz napróżno. Zaś Marta urzędowym już głosem mówiła:
— Natychmiast zorganizuję służbę, i niezwłocznie ruszymy w drogę.
Szybko zeszła z kapitańskiego mostku, a w pół godziny później komendanta wezwał telefon oddziału maszyn.
Marta, znowu służbowym, gdyby przyzwyczajonym do posłuszeństwa głosem raportowała:
— Na „Oceanie” mamy cztery warty inżynierów w oddziale maszyn; od godziny l do 7 wieczorem znajduję się w oddziale maszyn ja, inżynier, Marta Kielland; warty następne pełnić będą po kolei moje towarzyszki, nazwiska których zostaną wpisane do dziennika wart. Czy pozwala pan, kapitanie, wyruszyć?
— Proszę natychmiast wyruszyć pełnym biegiem. Spóźniamy się...
W dwie godziny później „Ocean” zostawiając za sobą długą wstęgę czarnego dymu, z potęgą rozcinał fale Atlantyku, kierując się na wyspy Wniebowstąpienia.
Od tego dnia szło wszystko pomyślnie. Chore sufrażystki i mechanicy zwolna do sił powracali, i tylko jednemu z mechaników trzeba było przeciąć wrzód, skutek tropikalnej febry, którą na wyspach Kanaryjskich nazywają „kajtamja”.
Dobroduszny lekarz okrętowy, który przywykł leczyć wszystkich marynarzy chininą, a pasażerów sodą, walerjanowemi kroplami i cytryną, przeraził się zrozumiawszy, że zachodzi konieczność poważnej operacji.
Zastąpiła go jedna ze skazanych na wygnanie, Anna Hansen, chirurg, która do niedawna cieszyła się wszechświatową sławą.
Wśród takich warunków chociaż oznaczony termin przybycia na przylądek Dobrej Nadziei się zbliżał, Stenersen był zupełnie spokojny i wiedział, że „Ocean” w dzień naznaczony zarzuci kotwicę pod Kapstadtem.
Niechętnie jednak o tem myślał. W czasie podróży bowiem zaczął poważać te energiczne, spokojne kobiety, a uczucie zachwytu powstawało w nim, kiedy spoglądał na czarne i zgrubiałe, a przecież jeszcze piękne ręce panny Marty Kielland.
Pewnego razu, kiedy „Ocean”, minąwszy wyspę św. Heleny, znajdował się już na paraleli angielskiej kolonji Schepmansdorf, na zachodzie ziemi hotentotów, napieranych z północy i z południa przez niemców z Damary i Namakua, Stenersen podszedł do przechadzającej się po pokładzie dziewczyny i cicho zapytał:
— Czy mogę mieć nadzieję, że będę wiózł panią nazad do Norwegji?
— Proszę mi powiedzieć, panie Fryderyku — również cicho odpowiedziała dziewczyna — czyż pan opuściłby w takich warunkach swego ojca?
Komendant milczał długo, walcząc ze swemi myślami, machnął wreszcie ręką i rzekł:
— Poszedłbym za nim w takich warunkach wszędzie!
I zwróciwszy się na obcasach, odszedł szybko z nisko opuszczoną głową i zamknął się w swej kajucie.
A „Ocean”, spokojny i potężny, szybko posuwał się na południe i wiózł bezwolnych pasażerów ku nieuniknionej zatracie, a młodego komendanta ku mękom nieuchronnego cierpienia.





  1. Hej, komendancie! Co się stało?!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.