Kupido kiedyś ukochanéj żony Odbiegł, kropelką oleju sparzony,
Gdy mu się w nocy z lampą przypatrzała; Tak ta dziecina ognia nie strzymała.
Jeżeli uciekł ten bożek miłości Przed sparzeliną; czemuż w gorącości,
Pałającego ja mieszkam płomienia? Przecz się nie chronię swojego zginienia?
Etna śnieżysta choć ustawnie gore, Hekla choć ognie wciąż wyrzuca spore,
Tyle zapału w wnętrznościach nie mają, Jak go me piersi w sobie ukrywają;
I Kanikuła zda się, że świat chłodzi Względem płomienia, co mi w sercu wschodzi.
Niemały ogień snadź Troja wydała, Kiedy zdradzieckim pożogiem gorzała,
Lecz i ten pożar zdałby się dość mały, Gdyby me ognie z nim się równać miały;
Bo ustał wreszcie i on ogień w Trójéj Skoro dotrawił materyi swojéj,
Tak i ten, co mię tak bezmiernie piecze, Wtenczas mi zniknie i wtenczas uciecze,
Kiedy strawiwszy me wszystkie miłości Wraz z niemi spali wszystkie moje kości;
Lecz póki stanie człowieka żywota, Twoja to, Zosiu, palić mię robota.