Przejdź do zawartości

Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom II/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Choć na polach i lasach szumiało wojną i pożogą wiało... w Warszawie nowe salony jenerałów i urzędników, którzy na żér stadami ciągnęli, wyglądały bardzo świetnie a żyło się w nich i wesoło i po europejsku.
Każdy z tych misyonarzy okrucieństwa otaczał się dla własnéj osoby największym zbytkiem i wykwintem na jaki go stało. A stać mogło na przepych królewski, bo w mętnéj wodzie poławiają się ryby złote...
To téż salon jenerała Morgena (przypuśćmy, że się tak ten znakomity dowódzca nazywał) był przepyszny... Kontrybucye, pensye, darowizny i kradzieże pozwalały nie oglądać się na wydatki wcale. Morgen tém bardziéj, że się dosłużył jeneralstwa z niczego, że pochodził z jakiéjś dziury kurlandzkiéj, któréj nikt wyśledzić nie umiał... potrzebował udawać człowieka wielkiego urodzenia i najlepszego towarzystwa. Do tego gołego zrazu nazwiska, które mogło być szwedzkie, niemieckie, francuskie i nie wiem jakie... przyrosło mu von nieznacznie, po tém tytuł baronowski, naostatek genealogia, herb i wszystko czego potrzeba, aby Niemiec szlachcica udawał...
Do obowiązków stanu teraz należało życie wykwintne, a salon co się zowie pański. Wprawdzie smaku nie miał nowo stworzony baron wcale, za to sądził dobrodusznie, iż dosyć być rozrzutnym, aby być wykwintnym.
Wszystko u niego musiało być zagraniczne i pierwszéj mody... W Warszawie o rzeczy zbytkowne nigdy nie trudno... Morgen wybierał jak najdroższe, w przekonaniu, że będą najpiękniejsze i że złożone do kupy, muszą się z sobą pogodzić... jako dobrzy powinowaci.
Salon jego w pałacu zagrabionym na prędce po kimś, kogo chciano mieć w podejrzeniu, aby go obedrzyć — wyglądał przepysznie... ale dla ludzi, co nie mają poszanowania dla zbytków, był śmieszny.
Dywany zdawały się przekomarzać obiciu, firanki kłóciły się z krzesłami, meble były w otwartéj wojnie między sobą — złoto kapało i stanowiło węzeł, mający to harmonijnie w całość połączyć.
Wieczorem, gdy zapalono lampy, gdy błyskotki wszystkie poczęły migotać tysiącem iskier i płomyków, gdy cień pożenił zwaśnione kolory... było to prawie znośne...
Mnóstwo kwiatów w oknach, które ogrodnicy ze strachu dawać musieli, napełniały pokoje wonią i przedstawiały Moskalowi ujarzmioną naturę, którą on woli w wazonie mieć lokajem, niż się do niéj fatygować, aby z nią zobaczyć.
Tego dnia przepyszny ów salon był pełen gości, jenerał przyjmował. Potrzebował po trudach śledztw, spraw, indagacyi, protokółów, odetchnąć wśród uśmiechających się twarzy. Pochlebiało mu to, że teraz towarzystwo nawet petersburgskie najwykwintniejsze, któreby nigdy tam krokiem progu jego nie przestąpiło, tu się doń garnęło.
Wielką znajdował przyjemność, gdy wśród rozrzuconych na stole biletów znajdował Sergiusza Aleksandrowicza, Natalią Jurjewnę i tym podobne gwiazdy, które tu burza zagnała. Naówczas, twarz szanownego barona, blada, żółta, podobna w chwilach złego humoru do zgniłego jabłka.... przybierała dodatkowo coś purchawkowatego... odymała ją rozkosz.... oczy tonęły w zmarszczkach... Morgen, niestety — pięknym nie był, wprawdzie żonę miał krasawicę i z wielkiego domu — ale sam... nawet przy największém staraniu o poprawienie Bożéj omyłki nie mógł dojść do tego, by twarz swą znośną uczynić. Baronowa, niegdyś znakomita piękność, odznaczała się tém tylko, że uchodziła w salonach petersburgskich za taką nicość, iż dowcipnisie dawali do rozwiązania zagadkę — co było większego czy piękność Julii Fedorownéj, czy — niegrzecznie mówiąc, jéj głupota... Morgen miał niesłychany kłopot z żoną, gdyż przytém była uparta bardzo, a rzadko dzień upłynął, żeby nie powiedziała heroicznéj niedorzeczności. Polityka jego wewnętrzna zasadzała się na tém, żeby Julia Federowna jak najmniéj mówiła. Jakim sposobem piękność tak nadzwyczajna mogła się połączyć z taką nieudolnością umysłową, to wiedział tylko Pan Bóg, który tę mieszaninę przyrządził — a tajemnicy nie powierzył nikomu.
Na kominku palił się ogień, jenerał oczekując na gości, grzał się przy nim poufale bardzo. Julia Federowna siedziała na kanapie. Dzieci nie mieli, ale były dwa pinczery, które je zastępowały. Pani jednego z nich ciągnęła za ucho a ten jéj zęby pokazywał... co ją niezmiernie bawiło.
— Julio Fedorowno! odezwał się jenerał.
— Co Osipie Francowiczu?
— Julio Fedorowno, żeby ty mnie raz posłuchała.
— Jak...?
— I zrobiła o co poproszę...
— Jeżeli potrafię... ale ty wiesz, że ja jestem taka głupia... wszyscy się ze mnie śmiejecie a co ja temu winna?
— Julio Federowno, ogadujesz się, ogadujesz... ty tylko jesteś nieuważna...
— Jaki pan dziś grzeczny...
— Ale słuchaj, bo lękam się żeby kto z gości nie nadszedł. My dziś będziemy mieli bardzo znakomitą osobę, co bywała na carskim dworze, wielkiéj familii... bardzo złośliwa...
— Kobieta?
— Czyż się nie domyślasz?...
— Ja się nie umiem domyślać...
— Przecie mówię o Maryi Pawłownie. Ona tu jest jakimś przypadkiem w Warszawie... licho ją wie czego... Ale znaczenie ma ogromne i język ostry i pieniędzy wiele, trzy rzeczy, których ja się boję. Żebyś ty Julio Federowno nie powiedziała co przy niéj...
— A cóż ja mam powiedzieć?
— No wiesz, tobie się czasem co wyrwie.
— Bo ja mówię, co myślę...
— To i nie myśl nic i nie mów... rzekł jenerał.
— A jak zasnę?
— Śpij zdrowa... powiem, że to choroba nerwowa.
Julia Federowna poczęła głową kiwać.
— Zawsze ten swoje.
— Proszę, uważaj na siebie.
W téj chwili oznajmiono czynownika do szczególnych i nieszczególnych poleceń, który wcześniéj przychodził, bo się kochał w gospodyni. Wszyscy się kochali w téj nieszczęśliwéj Julii Federownie po troszę... ale gdy otworzyła usta...
Po czynowniku wszedł pułkownik, nadjechała hrabina jakaś, jenerał, kilku urzędników, salon się zaczął napełniać...
Julia była bardzo przyzwoitą, trzymała się na wodzy, ale znać było, że to ją nudziło, ziewała, nawet się nie zasłaniając. Naostatek służący oznajmił Maryą Pawłownę i wszyscy ruszyli się przeciwko niéj.
Ten, kto ją wczoraj widział w domu zapłakaną i zestarzałą a zobaczył teraz... mógłby był z podziwu nad metamorfozą osłupieć... Widocznie Marya Pawłowna potrzebowała być tego dnia piękną, imponującą, wdzięczną, a jako kobieta z charakterem, która co chce z siebie uczynić może... potrafiła znowu odmłodnieć, stać się wesołą, zalotną... miłą... jakby otrząsła na progu domu żałobę, rozpacz... ślady łez i znużenia.
— Marya Pawłowna, rzekł, widząc ją wchodzący czynownik — nigdy chyba nie zestarzeje, zdaje się mieć lat dwadzieścia...
Arsen Prokopowicz, stojący w kącie, osłupiał także.. ale powiedział sobie.
— Jak to zemsta karmi i posila...
W istocie tego dnia wspaniała piękność jenerałowéj, jéj pełne majestatyczne kształty, kibić zręczna... były w całym blasku. Z dumą niosła na białéj szyi głowę z profilem klasycznym, któréj oczy tylko, mimo malowania i restauracyi toaletowéj nieco znużenia zdradzały. Ale na ustach igrał uśmiech, na czole wypogodzoném, wczorajszéj burzy ni śladu...
Julia Federowna przyjęła ją przestraszona... posadziła przy sobie i posłuszna milczała...
Zdala poczciwy Arsen Prokopowicz zadawał sobie pytanie. Po co ona tu przyszła? czy się chce bawić? czy... ale co?... któżkolwiek zrozumie? Sto djabłów, jaka jeszcze piękna... człowiekby się spokusił, żeby tylko — mógł...
Westchnął i zasiadł do kart... Tymczasem Osip Francowicz bawił jenerałową sam ze strachu, żeby się tego żona jego nie podjęła, a ją wyprawił pod jakimś pozorem...
Przechadzając się, wyszli do drugiego pokoju...
Rozmowa toczyła się pół głośno, pół cicho, a jak się zdawało, wypadki współczesne, których Marya Pawłowna była bardzo ciekawą, grały w niéj główną rolę... Uśmiechała się, żartowała, była w najlepszym humorze. Morgen był zachwycony, podbity, oszalały... Pierwszy raz w życiu taka salonowa znakomitość, za którą szalał sam car... raczyła tak serdecznie i poufale zbliżyć się do niego. Byłby w téj chwili oddał jéj na ofiarę Julią Federownę i dwa ulubione pinczery.
Jenerałowa była w takim humorze i usposobieniu, że nie odmówiła zagrać na fortepianie, chwaliła niezmiernie przepych i gust jenerała w urządzeniu salonu, co mu niezmiernie pochlebiało.
— Wie pani, że to ja sam wszystko do najmniejszéj rzeczy dysponowałem, Julia Federowna się do tego nie mięsza...
— O! pan masz gust!!
Jenerał sapnął aż z radości...
Przeszli do drugiego pokoju...
Arsen Prokopowicz, siedząc przy kartach, z podziwieniem widział, iż mówili śmiejąc się coś bardzo długo, nawet nadto długo, jak mu się zdawało.
— Co oni tam gadać mogą? to ciekawa rzecz! rzekł w duchu, a tu ani sposobu podsłuchać!
W istocie nie można było w żaden sposób odgadnąć co mówili tak długo, ale to pewna, że gdy wrócili do salonu, Marya Pawłowna była jeszcze weselsza, a Osip Francowicz zamyślony dziwnie i nadęty... Zdawał się pogrążony w jakichś algebraicznych rachubach...
Puściwszy go na wolność, Marya Pawłowna złapała jenerałową, wzięła ją pod rękę i zaczęła bawić, śmiać się, rozpowiadać jéj coś tak, że w pół godziny zrobiła z niéj przyjaciółkę, niewolnicę, powiernicę... Na ucho nawet szepnęła jéj Julia, jak to ją mąż niepotrzebnie nastraszył, malując tak groźnie osobę tak miłą i łatwą w pożyciu. Śmiały się obie serdecznie z tego poczciwego jenerała... szczególnie Julia Federowna.
Ale nie tylko jenerała Morgena, żonę, dwa pinczery — wszystkich tego dnia potrafiła urokiem, dobrocią, dowcipem ująć sobie pani Marya... tak, że gdy wyjeżdżała w salonie po sobie zostawiła same wykrzykniki uwielbień, a Arsen Prokopowicz westchnął okrutnie.
— Dla mnie ona nigdy taką nie jest!! to szatan nie baba! Ona z siebie zrobi co chce... Ale dla mnie... okrutna.
Tymczasem omylił się biedny... bo nazajutrz rano znalazł pierwsze w życiu... zaproszenie na herbatę i dał sobie słowo, że wprzódy pójdzie do najpierwszego fryzyera, nim się przed Maryą pokaże.
Nim jednak się wybrał do fryzyera na Krakowskie Przedmieście, — zachwyciła go w domu zupełnie niespodziana wizyta, którą na pierwszy rzut oka powitał wesoło — ale nie była mu tak przyjemną jak się spodziewał. Wszedł jeden z tych jenerałów, z któremi Arsen Prokopowicz o losie Stanisława często się w cytadeli naradzał, nie mający zwyczaju w mieście wizyt oddawać. Miał twarz chmurną i jakby zakłopotaną, a na powitanie gospodarza odpowiedział słowy niewyraźnemi. Prosił go usiąść, odmówił.
— Bardzo mi przykro, rzekł grzecznie, iż z obowiązków moich, wy najlepiéj wiecie, co służba znaczy — jestem zmuszony dosyć nieprzyjemną wiadomość wam przynieść.
— No? co? co takiego? cóż to może być.br> — Myślę, że fraszka — ale wiecie takie teraz czasy! musicie mieć nieprzyjaciół... to się rozjaśni...
— Więc o cóż chodzi?
— Głupstwo, odebrałem rozkaz... aresztowania was, rzekł przybyły.
— Co? mnie! Arsen począł się śmiać na całe gardło — żartujecie...
— Mówię seryo... musi to być jakaś omyłka...
— Nie musi być ale jest, odparł zaczynając się burzyć Arsen Prokopowicz, to rzecz po prostu niemożliwa!
— Ale cóż poradzić... po służbie...
— Jak to? seryo?
— I papiery wasze zabrać, dodał powoli gość.
Arsen zbladł i zatrząsł się, pobiegł do teki, otworzył ją i drzącemi rękami, wyrzuciwszy z niéj stos różnych pism, dobył na ostatek arkusza z pieczęcią, rozkładając go tryumfalnie przed jenerałem.
Gość popatrzał. — To prawda! rzekł... i sięgnął w téj chwili za mundur, wydostając z kieszeni podobny drugi arkusz z pieczęcią, który, trzymając w ręku, dał czytać Arsenowi. Twarz poczciwego Moskala mieniła się, silił się do uśmiechu, ruszał i nie mógł ruszyć ramionami.
— Poszaleli! zawołał.
— No, ja nie wiem... odparł cicho przybyły — ale wiecie — służba nie rozumuje...
— A to śmieszna rzecz! jak Boga kocham! rzekł Arsen i dokądże...
— No, dziś, rozumie się do cytadeli, a jutro was odprawię do Petersburga...
— Po co?
Nie było odpowiedzi...
— Co wam znaczy przespać się w wygodnym pokoju, ja dla was przecie znajdę izbę porządną...
— No! ale samiż powiedzcie, oni poszaleli chyba... głowy potracili! Ja im całe życie służę... sto tysięcy djabłów... a oni mnie do kozy pakują! mnie! kiedy? teraz, gdy ja im tu mógłbym wykryć najważniejsze w świecie rzeczy...
Gość powtórzył raz jeszcze — służba i zabrał się do papierów. Wszedł pomocnik... Arsen rzucił się w krzesło, podparłszy na dłoni głowę — sam nie wiedział co myśleć, a wściekłość go porywała. Rad nie rad wszakże pojechał tego dnia spocząć w dobrém towarzystwie, a nazajutrz dodnia w zapłaconym przez siebie wagonie drugiéj klasy z dwoma aniołami stróżami i opieczętowanym zbiorem dokumentów wyruszył w drogę do stolicy. Mamyż mówić i o tém, że nikt po nim nie płakał? wielu jednak na wieść o wypadku niezmiernie się dziwiło i ramionami ruszało. Komu tu już wierzyć! szeptano, wszakże on uchodził za... szpiega!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.