Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom II/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Straszném było średniowieczne więzienie, po za którém tuż stały narzędzia męczeńskie, mające z winowajcy wymódz zeznanie; ciemne mury podziemia, łańcuchy... przegniła słoma na posłaniu, stęchła woda i chleb spleśniały... ale któż wie co straszniejszego, czy ten grobowiec murowany, czy te szufladki zatęchłe, w których dziś cywilizowany wiek ludzi postępu zamyka dla upamiętania?...
Więzienie średniowieczne miało w sobie jakiś żywioł poetyczny... dzisiejsze jest śmierdzącą prozą obrzydłą... w któréj okropność odziewa się w brudne szaty ze śmietniska podjęte.
Tu zamiast dzikiego Kalibana, oprawcy, pijany sołdat cuchnący gorzałką a zamiast sędziów zakapturzonych eleganccy sędziowie z salonów wybrani w żółtych glansowanych rękawiczkach, mordujący nieszczęśliwego francuskim sarkazmem i moskiewskim cynizmem. Po nad tamtém więzieniem był Bóg jeszcze... tam jego imię choć często nadużyte, wypisane było nad trybunałem, tu... nie ma Boga, tu jest Państwo... najokrutniejszy z bożyszcz, na rachunek którego palą się ofiary jak indyjskim Bogom... niezliczone tam były prawa i idea sprawiedliwości choć koszlawéj, tu nie ma żadnéj, — tu panuje — suprema lex — siłą...
Na cóż po raz setny opisywać więzienie moskiewskie? izbę brudną, wilgotną, ciemną, smrodliwą ze czterema ściany białemi, które poryła boleść, pozamazywało okrucieństwo... z oknem zabitém i zakratowaném, aby nie dopuściło widoku cmentarnego dziedzińca... z szybą we drzwiach, przez które zagląda sołdat ciekawy, aby ci samemu nie dał być z myślami, z łóżkiem, które boleść wyżłobiło. Po nad temi mury cisza gorsza niż śmierci, bo powolnego konania... szmery, które ją przerywają pełne grozy i prozy... Nie szukać tu poezyi, chyba takiéj, którą z głębin serca ludzkiego wszędzie dobyć można, jak złota odrobinę z każdego piasku. — Jest to coś niewysłowienie strasznego — zbydlęceniem ludzi i tych, co są strzeżeni i tych, co pilnują. W Moskwie wszystko się rachuje i czyni na niszczenie moralne i materyalne, nawet tam, gdzie pozornie cel inny. Szkoła na duchu zabija, kościół Bogu bluźni, dobroczynność truje ubogich a żywi bogatych spekulatorów, szpital lekarstwami napycha kieszeń doktorów... policya, co ma bronić porządku, mąci spokój i prześladuje, sąd wywraca pojęcie sprawiedliwości i tak wszystko.
Zostały wprawdzie nazwiska europejskie instytucyi, ale ich duch tatarski zgryzł je do szczętu. — Są one negacją tego, co przedstawiać mają. Jedno więzienie jest tu ideałem męczeństwa. Wyrafinowanie i instynkt składały się na uczynienie go najstraszniejszém narzędziem do złamania człowieka. Rzadko kto z niego wychodzi całym na umyśle, nie zgniecionym na sercu.
W takiéj celi więziennéj znajdujemy jenerała... w stanie ducha, w jakim go widzieliśmy już w chacie leśniczego, a o którym sądzić było trudno. Nieboszczyk Maciéj, dopóki żył, nie umiał w czasie choroby powiedzieć nigdy, co się działo z jego panem... Słowa od niego dopytać nie było podobna, zobojętniały był na wszystko... Napróżno stary paplał, pytał; oko nawet nie ożywiło się na wspomnienie żadne, chyba gdy Maciéj przypomniał petersburgskie czasy. Dziwiło go to i oburzało, gdyż on ze zgrozą i przykrością je przypominał, a jenerał zdawał się ożywiać, gdy o nich posłyszał.
W czasie całéj wyprawy powstańczéj pełnił swe obowiązki żołnierza z największą pilnością, ale ognia i zapału próżno w nim było szukać. W chwili wielkich uniesień, gdy wszyscy płakali, śpiewali, lecieli naprzód, Zbyski stał martwy, ruszał ramionami, uśmiechał się i szedł mechanicznie, dopełniając obowiązku, ale w tém serce nie miało udziału. Uczucie dla Polski było może w głowie, ale moskiewskie wychowanie wyrugowało je z piersi. Zdawało się czasem, że on sam cierpiał na tém... że był jakby upokorzony tém ostygnieniem, a wynijść nie mógł z niego.
Nie spowiadał się wprawdzie nikomu z tego, co się w nim działo, łacno się jednak było tego domyślić...
Władek, który miał wielkie pojęcie o jego charakterze i zdolnościach, — napróżno go usiłował żywiéj wcielić w powstańczą wojnę, zbliżyć do ludzi, wyrozumieć, pociągnąć... uznał się w końcu bezsilnym i wyznał, że go nie rozumiał.
Wśród tego boju, gdy oddział, ze wszech stron zaskoczony, rozpaczliwie się musiał bronić, nie chcąc poddać się nieprzyjacielowi, Stanisław z zaciętemi usty stanął w szeregach i bił się wściekle, dopóki kula nogi mu nie strzaskała, a żołdactwo nie pokłuło bagnetami. Padł, nie broniąc się śmierci, prawie rad, że go uwolniła od życia, które było ciężarem...
W chacie leśnika nie można było dowiedzieć się od niego, co z sobą chciał uczynić, z największą obojętnością dawał się leczyć i zdawał nie mieć żadnéj jasnéj myśli na przyszłość. Gdy go wzięto, dał się ująć bez obrony, bez trwogi, bez przerażenia niebezpieczeństwem... Zawieziono go pod strażą do cytadeli... legł na łóżku i nie okazał, aby ta przemiana położenia wywarła na nim jakie wrażenie. Doktor, który przychodził go opatrywać, odbierał zamiast odpowiedzi, ledwie znaki dawane głową i skinienia niechętne. Rezygnacya dochodziła w nim do obojętności... Od pierwszéj chwili, w któréj Arsen Prokopowicz przyszedł mu się pokazać jako sprawca... nie zważał wcale na niego, podłość nawet tego człowieka oburzyć go nie mogła.
Działo się w nim coś niezrozumiałego... Zażądał Biblii, rozłożył ją... próbował czytać, porzucił... całe dnie obrócony do muru trawił na zadumie osłupiałéj... Kilka tylko razy próbował mówić z żołnierzami na straży, ale tym ich regulamin zabraniał z więźniem rozmowy...
Widoczną dystrakcyą czyniły mu zmiany warty, którym się przypatrywał przez okienko. Chory, przeodziany, zbiedzony, zachował postawę, ruchy, coś żołnierskiego, powiedzmy szczerzéj moskiewskiego...
Zdawszy go na ręce władzy, dokonawszy dzieła nad którém długo pracował, Arsen Prokopowicz dopiero począł szukać Maryi Pawłownéj, aby się jéj dziełem swém pochwalić. Bawiła ona w Warszawie ukryta w zakątku hotelu... nie mogąc się oddalić... czując jakiś obowiązek, potrzebę trwania na tóm stanowisku.
Byłoli to przeczuciem czy fantazyą? któż wytłómaczy?
Arsen, który umiał wcisnąć się tam, gdzie go najniemiléj widziano, gdzie się czuł natrętnym, znalazł chwilę sposobną, drzwi na pół otwarte i jenerałową w żałobie samę jednę, chodzącą po pokoju.
Kilka miesięcy ostatni ślad młodości starły z jéj twarzy, wychudła była, żółta, obudzająca litość, z dawnéj piękności skelet tylko pozostał, postawa dumna i pańska... ale oko było martwe... policzki wpadłe, usta blade, ręce wychudłe... a czoło pofałdowało się i zmarszczki oplotły powieki... Ze stroju i powierzchowności widać było, że najmniejszéj już wagi nie przywięzywała do twarzy swojéj i wdzięku dawnego...
Postrzegłszy nieprzyjaciela w progu, wzdrygnęła się ale pomiarkowała i stanęła milcząca. Jego fizyonomia uszczęśliwiona uderzyła ją...
— A! Maryo Pawłowno! zawołał — co wy najlepszego robicie? po co na was ta przeklęta polska żałoba? czybyście i wy mieli spolaczeć? Po co wam tu się męczyć? czemu nie powracacie do stolicy?... Teraz przynajmniéj oznajmić już wam mogę, że wszystko skończone.
— Co skończone?
— Stanisława Karłowicza karyera i życie... zdaje się skończy się wkrótce. Macie zemstę najwykwintniejszą, jakiéj mogliście pragnąć... przyprawcie ją sobie teraz, jak się wam podoba.
Marya Pawłowna patrzała na niego, nie śmiejąc ust otworzyć, lekkiego drżenia, które ją opanowało, nie dostrzegł Arsen Prokopowicz...
— Ja czasem bywam szczęśliwy i nie głupi, mówił daléj. Cała ta komedya śmierci jenerała była dla mnie podejrzaną, miałem moralne przekonanie, że on żyje i poszedł do powstania... Otóż nie omyliłem się. Chociaż krył się dobrze, choć naszych szpiegów niby to wieszali (to jest zawsze tych, co byli Bogu ducha winni, bo prawdziwi tęgo krzycząc uchodzili), dowiedziałem się gdzie był jenerał.. Poznaliśmy go po starym słudze... W jednéj potyczce bił się, no, to wszyscy mówią, że się bił jak lew, i nie dziwię się, wiedział co go czeka gdy będzie wzięty... Zostawiono go na placu za umarłego... Służący ów, stary żołnierz, wyniósł go na barkach, przywołał do życia... schowali go w lesie.. i tam miałem przyjemność go ująć...
— Gdzież jest? słabym głosem spytała jenerałowa... Ręce jéj, splecione na książce, ścisnęły się konwulsyjnie... gdzie jest?
— Już teraz tam ztąd nie wyjdzie, aż na stok cytadeli... na rozstrzelanie... albo pod szubienicę... Do woli waszéj, miła pani, daję wam do wyboru, a ręczę, że się spełni, co nakażecie swemu słudze, który z największą przyjemnością wykona wasz wyrok...
Jenerałowa patrzała na niego długo milcząc, on badał ją także i nie wiedział, jak ma sobie tłómaczyć wyraz twarzy dziwny. Malowało się na niéj przerażenie raczéj, niż pragnienie zemsty... Kilka razy próbowała usta otworzyć, poruszyły się wargi. Słowo z piersi wyjść nie mogło... Widocznie siliła się, by przemódz uczucie, opanować siebie i nie wydać. Arsen patrzał i czekał...
Drżącą podała mu rękę.
— Ale powiedzże, spytała — możeż to być? widziałeś go? nie mylisz się? mówiłeś z nim?
— Tak jak oto was widzę... mówić wprawdzie nie raczył do mnie, ale przecieżbym go w piekle poznał. Omylić się nie można... dwóch takich ludzi nie ma na świecie...
— O! to prawda! cicho ozwała się jenerałowa... dwóch takich zdrajców...
Arsen się ucieszył.
— Zdradził was, cara i Rosyą! podły, nikczemny człowiek...
Marya szepnęła coś niezrozumiałego, zaczęła się przechadzać po salonie.
— Teraz więc... więzienie... w cytadeli, nie prawdaż?
— W cytadeli... ale że od ran chory, ma izbę, późniéj kazemata...
— No, i śledztwo?
— A tak! i sąd wojenny. Sąd ciekawy, bo jenerał wykreślony ze spisów jako umarły, a tu trzeba pokazać świadectwem ludzi co go znali, że żywy. Ja także spodziewam się stawać z wielką przyjemnością. Zbrodnia skomplikowana wszelakim sposobem, nie ma więc ani podobieństwa, ażeby wyszedł gdzieindziéj, jak na śmierć. Gdyby go ułaskawili, inaczéj nie mogą, jak na wieczną katorgę, a dla niego będzie tak smaczna, że stanie za dwie śmierci. Ale to nie może być! Trzeba mieć litość i — kulą w łeb... łaskawa pani... z katorgi czasem ludzie cudem powracają, a z tamtego świata nigdy.
— To prawda, dodała zimno Marya — z tamtego świata nigdy..
Arsen te wyrazy, które się zadumanéj wyrwały, wziął za potwierdzenie własnéj myśli...
— Tylko się nie spieszcie, rzekła po chwili Marya — męczył on nas, niechże się pomęczy...
— O! o to nie ma obawy — podchwycił Arsen... choć sąd wojenny gorący, ale tu dużo formalności brak, to to się musi przeciągnąć...
— A potém... machinalnie rzekła jenerałowa... i nie dokończyła...
Arsen był z niéj dosyć zadowolniony, znajdował ją tylko za zimną.
— Pozwólcie sobie powiedzieć — szepnął, że jak na taką dobrą wiadomość, znajduję was nieco obojętną..
— Cóż chcecie, wszystko mi teraz obojętne prawie — odpowiedziała, życie, Śmierć, nawet zemsta...
— Ale na rozstrzelanie, ja wam pierwsze miejsce wyrobię... pod samą cytadelą, albo w oknie, zkąd widać najlepiéj... i on was widzieć będzie mógł... To mu będzie miło, położy rękę na sercu, albo od ust pośle pocałunek... i... brzdęk... skończyło się wszystko...
Twarz Maryi pokraśniała, zbladła... poczęła drżeć...
— Tylko po nim nie płaczcie! zawołał.
— Ja płaczę po sobie! odezwała się.
— O! wam się jeszcze życie uśmiechnie, bo to powoli się zapomni...
— Arsenie Prokopowiczu, rzekła nagle, podnosząc oczy zaognione — o jedno was proszę... niech ja wiem, co się tam dziać będzie... Przyjdźcie do mnie z raportem... proszę... szczegółowym...
— Jak do głównokomenderującego — rzekł Arsen z uśmiechem.
— Cóż wy dzisiaj robicie? spytała.
— Dziś... nie wiem...
— A wieczorem?
— Jestem proszony przez hrabiego.... na herbatę.. będziemy z nim planować, jak tę Polskę po naszemu urządzić, bo tu wszystko z gruntu naprzód wywrócić potrzeba.
Jenerałowa skinęła głową... z widoczném wahaniem jakby zmuszona podała mu rękę, żegnając się z nim... Gdy wychodził, powiodła za nim okiem, byłby się może uląkł tego wejrzenia... gdyby ją zobaczył, ale nie widział nic, oprócz swojego tryumfu.
Wysunął się, poświstując...
Zaledwie drzwi się za nim zatrzasnęły, fizyognomia kobiety przybrała nagle wyraz przerażenia, jak gdyby tłumione uczucie rozlało się po niéj. Poczęła biegać po pokoju... nie wiedząc co począć, stanęła, myślała... zawołała sługi, spojrzała na zegarek... kazała podać sobie suknią inną. Gorączkowo, nieprzytomnie ubrała się w mgnieniu oka, zarzuciła zasłonę i wybiegła..
Wychodząc jednak z hotelu, obejrzała się do koła, znać lękając się, ażeby ją Arsen nie śledził,... potém poczęła przechadzkę dziwną po mieście, jak gdyby na wypadek szpiega ślady po sobie zatrzeć chciała i mrok już był, gdy, siadłszy do doróżki, kazała się wieść do jakiegoś domu, którego adres wyszepnęła bojaźliwie..
W głąb powozu wsunąwszy się, nie ocuciła aż stanął, odprawiła woźnicę i wbiegła szybko na wschody.. Dom był cichy i smutny, służący w przedpokoju czytał książkę pobożną..
Jenerałowa nie mówiła po polsku, łamanym językiem kazała oznajmić, iż nieszczęśliwa kobieta, żądająca pomocy, prosi i zaklina gospodyni, by się z nią natychmiast widzieć mogła.
— Ale pani nie przyjmuje nikogo!
— Powiedz jéj — musi, powinna mnie przyjąć.
— Mnie zakazano meldować...
Jenerałowa dobyła woreczka, zapomniawszy, że się oznajmywała jako nieszczęśliwa żądająca pomocy i że — nie była w Moskwie. Sługa przerażony się cofnął na widok pieniędzy, — ale w téjże chwili bez namysłu i pytania jenerałowa rzuciła się wprost ku drzwiom, otworzyła je i wpadła do salonu. Tu nie było nikogo — z drugiego pokoju słaby głos zapytał — kto tam...?
Marya śmiało odpowiedziała po francuzku — pani! — muszę się z tobą widzieć.. musisz mnie przyjąć!
Na głos ten nieznany pułkownikowa zerwała się z krzesła i wybiegła.
Dwie kobiety stały na przeciwko siebie, przybyła złożyła ręce jakby błagając miłosierdzia.
— Musisz mnie pani przyjąć.. przychodzę w sprawie twego syna..
— Mój syn!.. krzyknęła wdowa.
— Bądź pani mężną.. twój syn był rannym, jest wzięty w niewolą.. jest w cytadeli.
Ledwie domówiła tych słów, gdy pułkownikowa załamała ręce i z krzykiem padła na podłogę.. Marya pospieszyła pochwycić ją... kobiety się zbiegły, ale po pierwszym ratunku... jenerałowa odprawiła je rozkazująco i pozostała z nią sama.
— Pani jesteś matką, rzekła — pani go kochasz.. nie pytaj mnie kto jestem.. powiem ci tylko jedno, uczynię co jest w mocy ludzkiéj, aby mu — życie ocalić — ale pomożcie mi..
— Ja? ja?
— Tak jest pani — dokończyła energicznie Marya.. on był podanym za umarłego, muszę mu dowieść świadectwem niezbitém.. kto on jest.. Ci ludzie.. ja nie wiem, oni gotowi... powołać się do najświętszego uczucia matki, by syna zdradziła... On ma nieprzyjaciół.. on ma nieprzyjaciela, jednego, strasznego!
— A! zawołała nagle — zabijano tylu, czemuż nie ma nikogo, coby zabił tego człowieka!!
Przerywanych wyrazów Maryi drżąca matka słuchała, nie mogąc dobrze zrozumieć.. Pojęła tylko, że mogą ją postawić naprzeciw niego i... kazać synowi wybierać między uściskiem matki, a szubienicą, kazać mu się jéj zaprzeć lub umierać — a jéj odepchnąć dziecię, aby je ocalić!!
Ta okropna ostateczność widzenia Stanisława i wyrzeczenia się go... przyprowadzała ją do szaleństwa.
— A! ja nie potrafię skłamać! zawołała..
— Gdybyś chciała.. nie możesz, wyda cię głos, wejrzenie, płacz... Gdy go zobaczysz wynędzniałym, okutym, bladym... schorzałym od więziennego powietrza, rzucisz mu się w objęcia...
— Cóż począć! o Boże! co począć!
— Uciekaj pani! — zawołała Marya.. jutro ja ci dam paszport.. dam pieniądze.. wszystko co chcesz — uciekaj...
Pułkownikowa wzdrygnęła się — wiedziała kogo miała przed sobą. — Od niéj, od téj kobiety przyjąć pomoc jakąkolwiek.. od téj, co go zgubiła. Mimowoli cofnęła się.
— Pani to musisz uczynić, bo go zdradzisz...
— Ale zdradzi go ten nieprzyjaciel, który go znał... inni — mnie przecie ci ludzie okrutni na świadectwo przeciw dziecku używaćby nie śmieli.
Jenerałowa porwała się śmiejąc boleśnie.
— Oni! nie śmieli! mylisz się pani! Ci ludzie to panowie wykształceni, oni czytali Sofoklesa i Szekspira, im przyjść może artystyczna fantazya zobaczyć żywą scenę dramatu... Co im do tego, że serce od niéj komu pęknie... cóż dla nich znaczy człowiek! Wy nie znacie tych ludzi... ale ja ich znam!!...
Wdowa osłupiała, słuchała. Marya przysiadła znowu przy niéj...
— Pani, ratuj syna... pani musisz tu znać ludzi... tu są tacy, co zabijają? nieprawdaż? Wszakże zabili szpiegów kilku! to szpieg, to zdrajca, to najplugawsze stworzenie, jakie nosi ziemia... powiedz mi — pomóż... ja zapłacę, niech go kto zabije... co najprędzéj, dziś jeszcze!!
Pułkownikowa cofnęła się od niéj z przerażeniem.
— Mylisz się pani... u nas... nie zabijają, my potępiamy skrytobójstwo, nam każde z nich zakrwawia serce, wstydem okrywa czoło.
Myśmy narodem, dodała z dumą, co był zabijanym ale nie zabijał nigdy... Dość téj krwi...
— A! przebacz pani! chwytając za ręce i schylając się, aby je pocałować, zawołała jenerałowa... daruj, ale w obronie życia zabójstwo... wszak nie jest zbrodnią... jeśli On będzie żyw, syn twój zginie...
Krzykiem i nowém omdleniem odpowiedziała nieszczęśliwa kobieta na te słowa... a gdy się ocuciła z omdlenia, płakać już tylko mogła. Marya patrzała na nią z rozpaczą, jakby ostatnia deska zbawienia z rąk jéj wypadła...
— Nie ma więc ratunku, zawołała — a! nie ma ratunku! Ręce jéj splecione podniosły się nad głowę i twarzą rzuciła się na krzesło szlochając...
Tak upłynęła chwila długa... Na widok rozpaczy serce wdowy mimo wstrętu i obawy téj kobiety poruszyło się, spojrzała na nią z litością.
— Ocal mego syna! wyrwało się z jéj ust.
— A! dajcie mi siłę, dajcie środki? dam miliony moje... klejnoty... dobra... siebie... wszystko... daj mi pani człowieka! człowieka... jam sama tu... jam obca!!
Mówiąc to, znowu odzyskiwała energią... wstała.
— Tak, rzekła, potrzeba wszystkiego próbować... zrobić co może człowiek... a pani! pani jesteś czystą i pobożną, twoich modlitw Bóg może wysłucha, módl się... módl się za niego...
Nie dokończyła... schyliła się, całując ją w ramię i znikła...
Niemym świadkiem téj sceny była za drzwiami stojąca Michalina, weszła ona wypadkiem i nie śmiała progu przestąpić, nie straciła wyrazu... jak przybita stała, nie mogąc się ruszyć... Właśnie tego dnia wiadomość o losie, jaki spotkał Stanisława, miała w liście Władka nadesłaną... Władysław marzył, że ujść może pod cudzém nazwiskiem sądu zbyt srogiego, a z Syberyi — uciec potém. Marzył, jak naówczas marzyli wszyscy oni, bo dla nich niepodobieństw nie było. I wiele z tych marzeń najcudowniejszym ziściło się sposobem... przez Chiny... dostawali się tułacze do Francyi, która ich przyjąć nie chciała — wstawali z mogił... wracali z drugiego świata!!
Z tym listem nosiła się, nie śmiejąc nic powiedzieć a teraz nie miała odwagi wnijść... nie wiedziała co począć...
Szczęściem oczy pułkownikowéj szukały jéj, postrzegły, wyciągnęła ręce...
— Ty wiesz! ty wiesz...
— A pani moja, jam o tém wprzódy wiedziała...
— Mamże uciekać...
— Nie pytaj mnie...
— Słyszałaś tę kobietę...
— I drzałam słuchając jéj — szepnęła Misia... Coś dzikiego, strasznego było w jéj głosie, wejrzeniu, ulękłam się go więcéj niż słów...
Ale któż powtórzy tę cichą rozmowę dwóch istót bezsilnych, postawionych w obec wypadków, które przejmowały trwogą i wywoływały tylko łzy i modlitwę...
Miłość pułkownikowéj była wcale inną od téj szalonéj a namiętnéj miłości Maryi, ona byłaby dała życie swoje dla dziecięcia, ale wzdrygnęłaby się cudze mu poświęcić. Chciała go mieć żywym, wolała wszakże męczennikiem czystym niż spodlonym dla tego, co się życiem zowie a co jest przedłużoną chwilą jedną..
Marya okupiłaby życie wszystkiém, bo jéj namiętność żadnéj nie stawiła granicy sobie... myśl żadnego kresu temu, co godziwe... Miłość matki szła z nieba, kochanki rosła z ziemi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.