Za Drugiego Cesarstwa/Pojedynek

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Za Drugiego Cesarstwa
Podtytuł Powieść
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1892
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pojedynek.

Powóz szybko toczył się drogą ku Vaucresson. Wiatr rozpędził chmury, a z poza nich blade wyjrzało słońce, odbijając się w lśniącéj powierzchni śniegu.
Obaj sekundanci byli w tak wesołém usposobieniu, jak gdyby jechali na wieczerzę do Maison d’Or, albo na schadzkę z jaką piękną panią. Marceli zato siedział posępny i milczący, nie biorąc udziału w ich gawędzie.
— Zazdroszczę ci, mój młody przyjacielu — odezwał się boron La Chesnaye, nowe zapalając cygaro — będziesz dziś grał pierwszą rolę, kiedy my pozostaniemy w cieniu.
— Jakże ci się podobają te pistolety? — zapytał Gravenoire, otwierając szkatułkę — sam je wybierałem.
— Bardzo ładne — z roztargnieniem odrzekł Marceli.
— Przygotowaliśmy krótki artykulik objaśniający do dzienników, ale nasi przeciwnicy nie zgodzili się na jego osnowę.
— Cóż to za ludzie, ci sekundanci księcia? — zagadnął Marceli.
— Włosi: jakiś hrabia Canossa...
— To dobra szlachta lombardzka — przerwał Gravenoire.
— I jakiś pan Traventi; powiadam wam, mina zbira. Przypomniał mi pewnego żołnierza włoskiego, który służył w Algierze, w legii zagranicznéj, kiedy ja byłem majorem. Nazywał się Mariano i bił się tak dzielnie, że został podoficerem, ale pewnego pięknego dnia uciekł do Rzymu. Otóż kochał się w rudéj śpiewaczce z Oranu, zwanéj „Stalowe Serce”. Śliczne imię, nieprawdaż? Ale ty ziewasz, Gravenoire? Czyżbyś się nudził?
— Słyszałem już sto razy tę historyą, baronie.
— Ale nie słyszałeś jéj zakończenia. Owa śpiewaczka z Café chantant została generałową i wszyscyśmy ją podziwiali na balach w Tuilleries.
Tak rozmawiając, dojechali do oberży, poza którą krzyżują się drogi z Saint-Cloud i Saint-Germain. Szambelan wychylił głowę przez okno.
— Nie powiedziałem, że się spóźnimy! — zawołał — tamci już na nas czekają.
Przed oberżą stał powóz i dwóch panów przechadzało się z oznakami niecierpliwości.
— Sekundanci księcia Carpegna! — rzekł Gravenoire. — Muszę im powiedzieć, w którą stronę mamy jechać.
Wysiadł z powozu i udał się do nich.
— Ale co znaczy ta karetka stojąca na uboczu? — szambelan pytał Marcelego. — Koń czystéj krwi... okna podniesione i zasłonięte... To chyba jakaś awanturka miłosna.
Gravenoire tymczasem powrócił.
— Nie wiesz czyja to karetka?
— Nie wiem... Jedźmy.
Przez otwartą bramę wjechali do parku.
— Jesteśmy na miejscu... Stój! — zawołał Gravenoire.
Wysiedli, a tymczasem nadjechał drugi powóz, z którego wyskoczył książę Carpegna, jego sekundanci i lekarz. Zamieniwszy sztywny ukłon, wszyscy skierowali się w głąb parku prowadzeni przez właściciela, pana de Gravenoire.
Ten ostatni zatrzymał się na polance, otoczonéj stuletniemi kasztanami. Za każdym krokiem zeschłe liście szeleściły złowrogo, wiatr jesienny wstrząsał konarami wielkich drzew, nagich jak skielety; w oddali widać było wzburzoną toń Sekwany; wodociąg Marly, ubielony śniegiem, i domy Saint Germain, tonące w mgle i dymie. Ten wspaniały krajobraz, który wiosną i latem ma tyle uroku i wesela, w jesieni przygnębiające sprawiał wrażenie. Wszędzie posępna panowała cisza, przerywana tylko szumem wichru i jękiem drzew gnących się pod jego podmuchem; słońce zniżało się ku zachodowi.
Marceli Besnard skłamał, mówiąc o łagodnych warunkach pojedynku: miała to być walka na śmierć i życie. Książe Carpegna, spoliczkowany publicznie, sam tego żądał: przeciwnicy mieli stanąć o dwadzieścia metrów od siebie i, postąpiwszy pięć kroków naprzód, mierzyć przez minutę. Nie ulegało wątpliwości, że przy tych warunkach albo jeden albo drugi, albo nawet obaj muszą paść na placu.
Baron La Chesnaye miał najwięcéj doświadczenia w tych sprawach, jemu więc powierzono odmierzenie placu i ustawienie przeciwników. Dokonawszy tego, zawołał:
— Idźcie panowie!
Marceli postąpił pięć kroków, stanął i wycelował... Po chwili rozległ się strzał i książę Carpegna, trafiony w udo, zachwiał się. Mimo to nie upadł, zwolna dowlókł się do mety i wyciągnął rękę uzbrojoną... Marceli stał spokojny i nieruchomy, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma.
— Ależ strzelaj pan! — krzyknął Gravenoire.
— Strzelaj pan, do pioruna! — zaklął La Chesnaye.
Książę naciskał już kurek, kiedy wtém usłyszał lekki szelest w zaroślach. Odwrócił głowę, zaśmiał się dziwnie i strzelił w powietrze.
W téj saméj chwili jęknął okropnym głosem i runął bez zmysłów na ziemię.
Lekarze i sekundanci pospieszyli do niego: rana okazała się bardzo ciężką, krwi nie można było zatamować.
— Trzeba go zanieść do zamku — rzekł Gravenoire — kazałem przygotować pokój.
— To zbyteczne — odparł signor Traventi — Ekscelencya nigdyby się na to nie zgodził.
— Ależ on nie zniesie podróży — nalegał Gravenoire — toby go zabiło.
Lekarz włoski przychylał się do zdania pana Gravenoire.
— Rana bardzo niebezpieczna — mruczał, — może być źle...
— Mniejsza o to — odparł porywczo Traventi — jedźmy!
Drugi sekundant pobiegł sprowadzić powóz. Lekarze opatrzyli ranę i z ostrożnością zanieśli księcia do karety. Trzéj włosi wsiedli do niéj, podtrzymując rannego.
Andiamo! — zawołał Traventi.
Powóz jechał zwolna, jakby za pogrzebem, i zniknął w mgle wieczornéj. Przeciwnicy długo patrzyli za nim.
— Do Paryża zawiozą trupa — rzekł lekarz Marcelego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.