Za Drugiego Cesarstwa/Opętany

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Za Drugiego Cesarstwa
Podtytuł Powieść
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1892
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Opętany.

Grudzień się kończył zimny i dżdżysty, ale rozbrzmiewający echem zabaw, któremi słynęły czasy drugiego cesarstwa. Rok 1858 rozpoczął się przy dźwięku polek i kontredansów, odtąd bale następowały jedne po drugich. Tańczono wszędzie: w Tuilleries, w ratuszu, w prefekturze, w pałacach ministrów i dostojników dworu. Był to istny szał uciech; co noc odgłosy muzyki, wybuchy śmiechu i hałas taneczny cały napełniały Paryż. Od stu lat Francya nie bawiła się tak wesoło.
Kiedy stolica oddawała się zabawom i korzystała z karnawału, w pałacu hrabiego Besnard’a dni wlokły się smutnie i jednostajnie. Marceli zmienił się zupełnie od swego powrotu; niktby teraz w tym dzikim odludku nie poznał dawnego hulaki, wytwornego tancerza, o którego ubiegano się w salonach. Nie bywał ani w klubie, ani w teatrze, nie oddawał wcale wizyt i wszystkie odrzucał zaproszenia; nie raczył nawet pójść na pierwszy poniedziałek cesarzowéj. Zasmucony ojciec nieraz czynił mu łagodne uwagi, ale syn wzruszał tylko ramionami, nic nie odpowiadając.
Zato pracował jak szalony. Dzięki ojcowskiemu pośrednictwu, przebaczono mu długą nieobecność w Radzie Stanu, i po krótkiéj przemowie prezesa, pana Baroche, który lubił strofować młodych audytorów, Marceli Besnard objął napo wrót swoje obowiązki. Odtąd nie opuścił żadnego posiedzenia i mógł służyć za wzór gorliwości.
Codzień o jedenastéj wchodził do wspaniałéj sali pałacu Orsay, ozdobionéj freskami, i brał się do roboty. Raporty jego zachwycały prezesa, który przepowiadał mu świetną przyszłość.
Wieczorem wychodził ztamtąd ostatni i szedł wzdłuż Sekwany aż do posępnego pustkowia, które rozciąga się w stronie Grenelle. Wiatr mroźny smagał go po twarzy, śnieg lodowatemi obsypywał igłami, ale on nie zważał na to i szedł szybko, nie patrząc przed siebie. Zatrzymywał się niekiedy i, pochyliwszy się nad rzeką, wpatrywał się w ciemne jéj nurty, wsłuchiwał w szum brył lodowych, unoszonych przez fale. Jakimże wzrokiem śledził czarne głębie!
Przeszedłszy most Jena, zapuszczał się na Trokadero, które wówczas było jeszcze pustym placem, zarzuconym kamieniami, zarosłym gęstwiną nędznych krzewin. Tam siadał na pierwszym lepszym głazie i wpatrywał się w światełka, błyszczące na przedmieściu Passy. Ona, zawsze ona!...
Naraz zrywał się i biegł do domu. Ojciec, patrząc na niego, smutnie potrząsał głową, Marya-Anna skrycie łzy ocierała, ale on milczał jak grób, albo też wybuchał jakąś dziką wesołością, okropniejszą niż płacz i jęki.
Raz zapuścił się aż do Passy i stanął przed wytwornym pawilonem w stylu Ludwika XVI: to była jej pustelnia. Dziś odludno, w oknach żadne nie jaśniało światło, drzwi były szczelnie zamknięte. Z dachu śnieg tajał wielkiemi kroplami, jakgdyby i on roniły łzy nad losem zdradzonego kochanka. Marceli stał i patrzył, a pomimo zimna czoło miał spocone i ogień w piersi.
Znał każdy zakątek téj willi, każdą ścieżkę tego ogrodu. Ileż razy przebiegali je razem. Gwałtownym ruchem pochwycił za dzwonek i targał go z całéj siły... Nic, milczenie... Więc ta kobieta opuściła Paryż, nie wróci tu już nigdy...
— Jakże jestem nikczemny! — szepnął do siebie, zaciskając pięści.
Nazajutrz machinalnie skierował się znowu ku willi w Passy, ale tym razem dom musiał być zamieszkały: w oknach widać było światło, na szybach przesuwały się cienie. Marceli pobiegł i pochwycił za dzwonek. Długo czekał, aż wreszcie otworzono okienko w sieni i jakiś głos zapytał grubiańsko:
— A co tam?
Marceli miał już na ustach imię księżnéj Carpegna, ale nie śmiał go wymówić, więc zagadnął nieśmiało:
— Do kogo należy ta willa?
— Do barona La Chesnaye — odpowiedziano i zamknięto okno.
La Chesnaye! Więc to on kupił ten dom, ale w takim razie musiał się porozumieć z Rozyną, mówić z nią... Gdyby można go wybadać!
Marceli znowu pociągnął za dzwonek, ale tym razem nikt się nie zjawił. Siódma godzina wybiła na wieży kościoła w Autenil... Młodzieniec przywołany został do rzeczywistości: siódma, ojciec i MaryaAnna czekają na niego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.