Za Apeninami/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Bełza
Tytuł Za Apeninami
Wydawca „Ziarno”
Data wyd. 1906
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V
Do Neapolu i w Neapolu. — Widzieć i umrzeć. — Wrażenie ogólne. — Amfiteatr najpiękniejszy w świecie. — Akwaryum i Muzeum Narodowe. — Posilippo i Grota Lazurowa. — Na Capri i Sorrento.

Niecałe ośm godzin drogi oddziela Rzym od Neapolu; każdy więc kto się raz znajdzie w wiecznem mieście a ma czas i w kieszeni pieniądze, ten nie może oprzeć się gorącej pokusie, zobaczenia lazurowej zatoki, i tego czarodziejskiego grodu, rozsiadłego amfiteatralnie nad jej brzegiem, który wedle wyrażenia utartego, widzieć warto, aby potem spokojnie już umrzeć.
Wyjeżdżasz więc z Rzymu popołudniowym pociągiem, jedziesz krajem z razu polistym, później górskim, widzisz wszędzie zieloności mnóstwo; tu piętrzy się winograd ku górze, tam w dali smutny cyprys rozwija, gorszysz się głośnemi rozmowami twoich sąsiadów południowców, kłócących się o to, czy Francya ma prawo tamować rozwój włoskiego wpływu w Afryce, i nie pozwalających ci spokojnie śnić o tem, co widziałeś w Rzymie, co w Neapolu zobaczysz, dziwisz się wreszcie, czemu, tak bliskie miejscami od kolejowych szyn morze, nie ukazuje się w dali twemu oku, i nakoniec po godzinie 10-tej wieczorem, osiągasz kres podróży twojej: — Neapol.
Jak widzimy ze słów powyższych, droga z Rzymu do Neapolu, niczem szczególnem się nieodznacza; — kraj biedny, przeludniony, nie ukazuje nic ciekawego, gdyby więc nie chęć zobaczenia wspaniałych wybrzeży Neapolitańskiej zatoki, i ognistej góry, wyrzucającej pod obłoki słupy ognia i dymu, nikt z przybywających tu z północy, nie jechałby tam na dalekie południe, wiedząc zwłaszcza, że go oczekują upały straszne, które na nieprzywykłego do afrykańskiej spiekoty, wpływ daleko dotkliwszy wywierają, niż podbiegunowe śniegi i mrozy.
Więc nęci Neapol każdego. Tak jest nęci. Cóż w tem dziwnego, chociażby dla tych tylko, którzy czytali wezwanie poety do tego miasta:

„Znasz li ten kraj
„Gdzie cytryna dojrzewa,
„Pomarańcz blask
„Majowe złoci drzewa?
„Gdzie wieńcem bluszcz
„Ruiny dawne stroi,
„Gdzie buja laur
„I cyprys cicho stoi?
„Znasz li ten kraj?“,

Każdy się zapytuje w ten sposób siebie, kiedy się znajdzie w wiecznem mieście i odpowiadając na to pytanie: „nie“, rzuca się do wagonu, nie zważa na skwar i nudę, pędzi bez tchu po kolejowym torze, i uspakaja się wtedy dopiero, kiedy gwar olbrzymiego miasta doleci jego uszów, kiedy powiew czarującej zatoki, przyniesie mu tak pożądany chłód.

Jestem więc i ja w Neapolu. Obszedłem już pyszną choć brudną Chiaję, przypatrzyłem się piekielnemu ruchowi na Santa Lucia, spacerowałem po Villa Nazionale, przejechałem ulice Toledo i Wiktora Emanuela, przyjrzałem się teatrowi San Carlo, zwiedziłem królewski pałac, jakież więc to wszystko wrażenie pozostawiło po sobie we mnie? Sądzę, że takie, jakie pozostawiłoby w każdym, kto nie od wczoraj wędrował po grodach Europy, a które dałoby się streścić mniej więcej, w następujących lakonicznych słowach:
Ranek, — skwar, zaduch. Przekupnie wrzeszczą bez miłosierdzia, windując owoce i jarzyny, sznurami na trzecie piętra. Wszędzie brudne i odrapane mury, wszędzie olbrzymi ruch pieszy.
Południe, — skwar coraz nieznośniejszy, coraz przykrzejszy zaduch. Na ulicach ruch się wzmaga. Dorożki i tramwaje przebiegają w różnych kierunkach miasto. Słońce pali strasznie a drzewa, nigdzie tak pożądanego, zwłaszcza tu, chłodu nie dają. Gdzie okiem rzucisz kupy śmieci, napełniają nieczystemi wyziewami powietrze.
Wieczór, — wreszcie zaczyna się robić chłodniej. Ruch na ulicach nie ustaje. Drogą na Posilippo suną pyszne powozy, zaprzężone wspaniale. Od morza świeży podmuch wiatru, przynosi tak wyczekiwany od samego rana chłód. Oddychasz pełną piersią.
To Neapol. Jaskółcze gniazda uwieszone po bokach wysokiej góry, środkiem ich kręte i brudne ulice, ciągnące się w zygzakowatych liniach, a u spodu morze niebieskie, bez fali, spokojne. To Neapol.
Tak się przedstawia widziany z lądu, ale gdy w barce kołyszącej się niby kolebka dziecka, puścisz się o wschodzie księżyca na wodę, gdy ujechawszy staj kilka, nagle się zwrócisz i wzrok poślesz przed siebie, oczom twoim ukaże się wtedy widok, jakiemu równy, nie wiem czy gdzie w Europie się roztacza, chyba może po nad brzegami czarownego Bosforu, u wrót grodu, który w łonie swoim zaklął, wszystkie Wschodu i Zachodu piękności.
Bo proszę patrzeć. Morze nademną i morze podemną, i dwa, jak o Świteziu mówi poeta, widzę księżyce. Morze górne zlewa się z dolnem, tworząc z niem kulę bezbrzeżną, majestatyczną, lazurową. Po prawej stronie kuli, ognisty płomyk strzela od czasu do czasu pod obłoki. To Wezuwiusz. Na lewo piętrzy się góra porosła pinjami i palmami. To Posilippo, a na froncie, amfiteatr oświecony miljonem świateł, rojny setkami tysięcy ludzi. To Neapol.
Wszyscy podróżnicy jednozgodnie zgadzają się na to, że Neapol, niemile woniejący gdy mu z wewnątrz się przygląda, z zewnątrz, od strony zatoki obserwowany, daje krajobraz wspaniały w całem znaczeniu tego słowa. I ja się z niemi zgadzam. Ani jeden dom w Neapolu, ani jeden z nielicznych zresztą kościołów, nie uderza niezwykłością swojej architektury, wszystko tu proste i bez gustu, wszystko po nad granice pospolitości nie wystrzela. Patrząc na to, zapominasz nieledwie chwilami, że się znajdujesz we Włoszech, i to w największym kraju tego grodzie, we Włoszech, gdzie przecież najmniejsze mieściny, świadczą o dobrym smaku, i to zarówno ubiorem zdobiącym ich mieszkańców, jak i liniami budowli, przyozdabiających ich ulice i place. W Neapolu nic nie pociąga, nic nie przykuwa do siebie, wszystko natomiast składa się na to, że ci nieprzyjemnie i duszno w tem skalistem mrowisku, że wydostać się z niego chciałbyś jaknajprędzej.
Może to i dobrze jest, myślę sobie że Neapol tak biednie wygląda, wobec bogactw natury rozsianych po za murami jego do koła, może gdyby wewnątrz niego wszystko inaczej się przedstawiało, zewnątrz mniej byłby on niż dziś zwiedzany. I stałby się skutkiem tego grzech nie do odpuszczenia, grzech śmiertelny, bo zewnątrz dopiero swoich murów, Neapol usprawiedliwia w zupełności orzeczenie włoskiego przysłowia: „zobaczyć i umrzeć“. To też Neapol zewnątrz, roi się przez trzy kwartały roku tłumem przyjezdnych, to też zewnątrz tego miasta, słychać wtedy języki wszystkich krajów Europy, zewnątrz widać typy stron wszystkich. Zarówno Baje jak Sorento, Pompeja jak Portici, Capri jak Posilippo, przepełnione są wtedy choremi i zdrowemi, którzy opuszczają strony północy, biorą rozbrat z otoczeniem ojczystem, by tu na południu, pod tem wspaniałem niebem, przepędzić choć kilka miesięcy w życiu, odzyskać stargane w domu zdrowie, lub na łonie czarodziejki natury, w pośród woni upajającej róż, zapomnieć o cierniach i bólach domowych.
Trzeba przyjść i zobaczyć, jakie tu wspaniałe gniazda, brudni i niechlujni Neapolitańczycy, usłali dla przyjezdnych, jak otoczyli je dokoła zielenią i woniejącem kwieciem, jak udogodnili do nich przystęp. Patrząc na tę kokieteryę pod tym względem, ludu najleniwszego i najniedbalszego w Europie, widzisz jasno, jak silnym dla człowieka bodźcem do czynu, jest chęć zysków i polepszenia swego losu. To też śmiech cię nieraz pusty przejmuje, gdy jedziesz rzędem tych uroczych nad brzegiem zatoki villi, gdy widzisz garsonów umytych i wystrojonych, zapraszających cię wdzięcznie do ich wnętrza, przypominasz sobie, jak wszystko wygląda w Neapolu, gdzie ten sam lud jest u siebie w domu, nic obcym niema do sprzedania, i niczego od obcych spodziewać się nie może,
Bądź jak bądź, wszędzie ville są tu dokoła miasta urocze. Na Posilippo mniej ich niż w Bajach, mniej niż na Capri, na Capri mniej niż w Sorento. Ale są wszędzie. Drobne, wdzięczne gustowne, szwajcarskie i więcej niż szwajcarskie, bo dokoła ich niema gór śnieżnych i lodników, ale lasy pomarańcz i cytryn. A tu i owdzie samotny cyprys stoi, tu palma na wolnem powietrzu rośnie, tu rozłożysta korona pinii się roztacza, a tam karłowaty kaktus, niby ów dąb Mickiewiczowski, „włożywszy pięć wieków na swój kark garbaty“ przegląda się w lustrze zatoki, która opłukuje jego stoletnie korzenie. A nad tem wszystkiem? Niebo jasne, przejrzyste, lazurowe, wolne od tych chmur pierzastych, kłębiastych i warstwowych, które wiszą po nad naszemi głowami w kraju, zaciemniają nam tak często słońce, niemniej przecież drogie są naszemu sercu, bo pod ich cieniem wzrastało i rozwijało się to wszystko, co nam jest najmilszego na tej ziemi...
Ale tak mnie porwały wspaniałości natury, hojnie porozsiewane wzdłuż Neapolitańskiej zatoki, żem przepomniał dla nich, o dwóch instytucyach Neapolu, które przecież godne są widzenia: o Akwaryum i Muzeum Narodowem. Poszedłem w tem, śladem zwiedzających te miejsca, którzy znalazłszy się raz w mieście, i zniechęceni jego zewnętrznym wyglądem, wymykają się co rychlej na świeże powietrze, a nasyciwszy się dopiero widokami i upoiwszy wonią kwiatów, powracają by powetować stratę, i rzucić okiem na to, co rzeczywiście na uwagę tu zasługuje.
Akwaryum Neapolitańskie, mniejsze jest daleko i mniej wspaniałe od Berlińskiego, które nie od dziś imponuje i słusznie całej Europie, przecież w rzędzie akwaryów innych krajów, zajmuje wybitne miejsce. Położone w samym środku alei spacerowych, w Villa Nazionale, o parę setek zaledwie kroków od morza, mieści we wnętrzu swojem takie ryby, jakich darmo byś szukał w miastach, posuniętych bardziej od Neapolu w głąb kraju. Tu więc masz przed oczami takie okazy, do życia których niezbędną jest ciągle świeża morska woda, tu w miniaturze widzisz dno oceanu, tak ciekawe, a dotąd przecież tak tajemnicze.
Kiedym zwiedzał akwaryum, odbywało się właśnie karmienie ryb i potworów morskich. Karmiono je robaczkami i rakami. W chwili gdy dobroczynna ręka wrzucała do olbrzymich słojów żywy pokarm, trzeba było widzieć, jaki ruch rozpoczynał się między rybami. Jedne gwałtownie, inne powolniej, niby ukradkiem podpływały wtedy ku powierzchni, i uchwyciwszy silnie swoją ofiarę, kryły się w głębiach, by pożreć słabsze od siebie stworzenie. Każda z ryb rozwijała w tem odrębną metodę, każda innych chwytała się środków, by cel pożądany osiągnąć. A cel ten był dla wszystkich jeden, nakarmić się ciałem obcem, odżywić drugich życiem.
Zupełnie jak w świecie pomiędzy ludźmi, pomyślałem, gdy mnie przebiegał elektryczny prąd, wydzielany przez elektryczną rybę. Jedni krętą, inni prostą drogą zmierzają ku jednakim celom, ku zapewnieniu sobie pomyślności i szczęścia, podczas krótkiej wędrówki, jaka sądzoną tu każdemu z nas jest na tym padole płaczu. Tak, jak gdyby wędrówka ta trwała wieki...
Ale jeżeli Neapolitańskie Akwaryum, nie należy do najpierwszych w Europie, Muzeum Narodowe, pewno do najpierwszych należy. Wprawdzie zbiór płócien nie bogaty tu i nie wytworny, ale w dziale rzeźb, wspaniałych antyków mnóstwo, a sławny byk Farnezyjski, toć to arcydzieło nad arcydziełami. A dodajmy do tego jeszcze zbiór papyrusów, jakiemu równego nigdzie niema, i wykopaliska Pompejańskie jedyne w całym świecie. Patrząc na to, co się zwłaszcza w tym ostatnim dziale znajduje, rzekłbyś, że jesteś na wystawie w czasach starożytnych, taki tu zasób wszystkiego, od bransolet, ozdabiających rękę elegantek, do figurek kraszących kominki pokojowe. A dopiero gdy się zobaczy pieczywo z Herkulanum, które siedmnaście wieków przeleżało pod nasypem z popiołu, mięso w garnku, jakie przygotowywał dla siebie jakiś smakosz, nie przewidując że go nikt nigdy na świecie przez żołądek swój nie przepuści, wino w amforach, zboże w workach, jaja roztłuczone jak do omletu, a wszystko w twardy kamień zamienione, wszystko nie do użycia już nigdy! Zaiste, oczy wypatrzeć można, patrząc na to, co się w tem Muzeum znajduje, a ktoby naraz chciał ten cały nagromadzony pokarm spożyć, dostałby ręczę tak wielkiej niestrawności, że jej nie zdołałyby już uleczyć żadne leki na świecie. To też każdy kto chce się zabezpieczyć od tego niewesołego losu, niechaj sobie Neapolitańskie Muzeum rozłoży na kilka dań, a przyzna pewnie ze mną, że każde z nich, da mu posilne pożywienie na długie lata życia...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Piękny był poranek dnia tego, w którym nasyciwszy się już Neapolem i pysznym na całą zatokę widokiem z góry Posilippo, postanowiłem zwiedzić grotę Lazurową, Capri i Sorento. Wprawdzie słońce przypiekało mocno, ale wiatr chłodzący wiał od strony morza. Nie namyślając się więc długo, wsiadłem na statek stojący w przystani, a za chwilę byłem na pełnem morzu.
Wyspa Capri oddalona jest od Neapolu o pięć kwadransów drogi morskiej, Sorento o półtorej godziny, niezadługo więc po odpłynięciu, ujrzeliśmy brzegi pierwszej i czarowne skały drugiego, wpierw jednak mieliśmy oglądać sławną Lazurową grotę.
Statek wiozący mnie, był statkiem spacerowym, a że to była Niedziela, więc zebrało się na jego pokładzie przeważnie mieszczańskie włoskie towarzystwo. Śmiechu więc, krzyku i gwaru było tam co niemiara, jak zwyczajnie w pośród włoskiego otoczenia, i w klasie ludzi, która niezwykła się nikim i niczem na świecie krępować.
Jechaliśmy zrazu powoli bardzo, potem szybciej, kołowaliśmy u wybrzeży zatoki, wreszcie statek zatrzymał się na środku morza. Naprzeciwko nas dźwigała się poważnie skała, u spodu jej widniał niewielki otwór, około nas krążyło mnóstwo łódek. To Lazurowa Grota.
Schodzimy po wiszących schodkach do łódki, i wpływamy do groty. Wpływamy w pochylonej postawie, otwór bowiem w skale jest tak mały, iż siedząc prosto w łódce, możnaby się guza na czole nabawić. Za nami wpływają inne łódki, i wszyscy wkrótce toniemy w morzu błękitu i lazuru.
Grota Lazurowa jest jednym z ciekawszych wybryków natury. Wyżłobiona potężną ręką przyrody, nie przestaje dotąd, i długo jeszcze pewnie nie przestanie, budzić podziwu, przyrodników i turystów. Dzięki właściwościom optycznym, jakich nie posiada żadna inna grota na całym świecie, wszystko co się w niej znajduje, naraz zostaje zafarbowanem na niebiesko. Niebieskim więc jestem ja, moja żona, niebieskim jakiś młody brunecik, który z nami zajmuje miejsce w łódce, niebieskiemi inne łódki i inni ludzie, niebieską skała, powietrze, woda... Jakieś zaczarowane w tem miejscu bóstwo, zionęło na świat lazurowym oddechem, i wszystko nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różczki, przemienione zostało w lazur. Ale w lazurze rozlanym w tej grocie dokoła, nie możemy długo zostawać. Grota niewielka, więc tylko sześć łódek do niej naraz wpływa, a na statku czeka tyle osób! Więc ustępujemy miejsca innym.
Podczas gdy inni kolejno wpływają i wypływają z groty, my tymczasem oparci o balustradę na pokładzie okrętu, zabawiamy się widokiem zręcznych nurków. Istotnie zręczni oni i śmiali nad wyraz. Za wrzuconą do wody pięciocentymową sztuką monety, wskakują głową na dół do morza, i bądź rękoma, bądź też co daleko trudniejsza rzecz, ustami, chwytają pieniądz, zanim zdoła dobiegnąć dna zatoki.
Lecz oto statek rusza z miejsca. Chwała Bogu, bo na spiekocie strasznej stoimy tu już od dwóch godzin, mieli nas więc czas znudzić już śmiertelnie i ci nurkowie, i ten włoch śpiewający przy towarzyszeniu skrzypiec: „l’Addio bella Napoli“. Rusza statek, ale ruch jego trwa niedługo. Tu obok groty, roztacza się przystań Capri, tu więc przystajemy nanowo.
Wysiadamy. W przystani istne piekło. Do miasta Capri piechotą iść nie podobna, więc cisną się do nas przewoźnicy z różnych stron. Ten zachwali konia, którego za uzdę prowadzi, ten osła, ten wreszcie muła, a każdy klnie, z pod oka na drugiego spogląda, szturga nas i popycha bez miłosierdzia. Nareszcie dostajemy parę osłów, i na tych biblijnych rumakach, popędzani przez biegnącą za nami z krzykiem kobietę, tryumfalnie wjeżdżamy do stolicy wyspy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na jednym ze wspaniałych swoich płócien, znakomity twórca „Świeczników Chrześcijaństwa“, Siemiradzki przedstawił Tyberusza na wyspie Capri. Obraz ten żywo stoi mi w pamięci. Zgrzybiały rzymski tyran i rozpustnik, przedstawiony jest przez artystę w chwili, gdy ująwszy się za boki, w gronie kobiet, plugawiących czcigodnie kobiety miano, wyprawia pląsy, ponad brzegami szafirowej zatoki. A obok niego, jeden z równie podłych jako on sługusów, strąca w przepaść ofiarę jego samowoli, i krew czerwona, ciepła jeszcze i nie skrzepnięta, tryska strugą pod nogi tańczących.
— Patrz pan, — opowiadała mi prosta kobieta, ta oto skała, nosi miano Tyberyuszowej skały. Z woli tego cezara, z wysokiego jej wierzchołka, spychano do wody tych, którzy nie chcieli stosować się do jego rozkazów.
Italio, piękna Italio, — pomyślałem — słysząc te słowa, — boski twój powiew ciemnych prostaczków w oświeconych ludzi zamienia, każde twe miejsce to żywa księga, z której się wszyscy zapoznają z twoją przeszłością wielką, każdy szmer twego czarodziejskiego morza, to źródło tej harmonii uroczej, która odzywa się w skargach, twojego nieszczęśliwego i głodnego ludu... Bądź pozdrowiona, o piękna Italio!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Sorento!
Gdzie okiem rzucę, pustki. Na pysznej górze, pod pysznem niebem, mnóstwo porozrzucanych pysznych villi. Wszystkie ogołocone z ludzi. Po nad dachami temi powiał wiatr morowej zarazy, w okienka te zajrzał upiór o trupiej twarzy. Zaraza, upiór, to słońce. To co ożywia wszystkich gdzieindziej, tu darzy śmiercią. Przyjezdni pouciekali hen daleko na północ, miejscowi pochowali się w cieniu drzew, i pusto, biednie i smutno teraz na tym wspaniałym przylądku, gdzie tak niedawno jeszcze, było tyle gwaru i wesela.
Ale choć ponuro tu i grobowo, przecież poezyi tu rozlanej dokoła mnóstwo. Wszystko nią żyje, wszystko nią oddycha; i te pomarańczowe lasy tam w dali na drodze do Castelamare, i te palmy, które tu się na hotelowych podwórkach kołyszą, i to powietrze, które pieści listki rozkwitającej róży, i te fale, w których się ta róża przegląda. Myślisz o tem, jak tu uroczo musi być wtedy, gdy te poetyczne lecz nieme strony, ożywią bicia poetycznych serc, gdy jedne i drugie przebiegnie prąd elektryczny, gdy, zadrżą jedne i drugie, pod wpływem wzajemnego zetknięcia. Myślisz o tem, i staje ci znowu przed oczami pędzel mistrza, który tyle uroku potrafił wlać w prostą sielankę, ponad przestworami tych wód. Myślisz i o czem innem jeszcze, o swoim kraju, gdzie teraz tak wilgotno i zimno, o swojej matce, którą zamknąłeś w łonie ziemi, o tem co stanie się z tobą i z temi co kochasz, jutro, o tem co stanie się z nami za lat dziesiątki. Głowa ci na pierś opada, przed wzrokiem roztacza się morze lazuru, potem jakaś szara, ciężka mgła, — niewidzisz nic, i tylko krew wulkanicznie napływająca ci od czasu do czasu do głowy, mówi wyraźnie, że jesteś jeszcze z tego świata.
To Sorento.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Bełza.