Z siedmioletniej wojny/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z siedmioletniej wojny
Wydawca Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Nazajutrz rano, p. Ksawery, nie zapomniawszy o chlebie przeznaczonym dla barona Spörkena, poszedł najprzód do kościoła. Królowa najczęściej teraz słuchała mszy świętej w kaplicy małej zamkowej, nie pokazywała się w loży. I tym razem Masłowski pustem go prawie zastał. Przed wielkiem ołtarzem kilka osób modliło się, msza była cicha. Nie uważał nawet, że u góry w jednej z lóż odsłonięto firankę i kobieta zakwefiona uklękła modlić się. On też modlił się, czegoś smutniejszy dziś, niż zwykle; przynajmniej chwilowo milczący ów kościół przyjął jakiemiś przypomnieniami kraju, młodości, nabożeństw okazałych i głośnych. Dom ojcowski, życie owe szlacheckie, towarzysze, zabawy wszystko mu przyszło na pamięć i zatęsknił do powrotu; miał już dosyć tego, co przecierpiał, a choć z początku śmiał się ze wszystkiego, na krwawem pobojowisku poraz pierwszy uczuł, że nie w każdej chwili i nie z każdego wypadku śmiać się godzi. Ta wojna, w której żadna strona nie pociągała go ku sobie, gdzie czasami mimowolnie rad był pobitym Sasom, niekiedy litował się nad nimi, oburzając przeciw Fryderykowi, nużyła go już, jak zbyt długo przeciągnięte widowisko.
Po skończonej mszy, wszedł powoli na zamek, zamierzając szukać generała Spörkena, gdy u schodów zastąpiła mu drogę piękna Pepita. Spojrzała nań i mimowolnie załamała piękne rączki.
— Mój Boże! — zawołała — cóżeśto waćpan wycierpieć musiał, kiedy tak na nim znać doznane cierpienie. Myśmy nic o nim nie wiedzieli.
— A kogożby to obchodzić mogło, co się ze mną stało przy tylu innych nieszczęściach! — rzekł, wesoło witając ją Masłowski.
— Ja nie wiem — odparła żywo panna Nostitz — nie wiem, czy kogo to obchodziło, ale zaręczyć panu mogę, że ja często myślałam o nim.
— Jużcić nie tak często, jak o Simonisie? — przebąknął złośliwie Masłowski.
Baronówna się zarumieniła i potrząsnęła główką tylko.
— A wie pani, com robił przez ten miesiąc? — zawołał Masłowski. — Rąbałem drwa na kominek króla jegomości pruskiego, nosiłem wodę, pasałem konie, wszystko to dlatego, żem munduru włożyć nie chciał. I chodziłem bosy, w starym kożuszku, aż mi samego siebie strach było. Nareszcie, zabrawszy całe wojsko saskie, mnie uwolnili, widząc, że żołnierza nie zrobią z takiego kloca niezgrabnego.
Panna Nostitz słuchała z uwagą. Ksawery spojrzał na nią, ale i na jej twarzy, choć spokojnie na zamku siedziała, znać było przebolałe dni trwogi i upokorzenia. Zbladło świeże lice, smutek oblewał je i zamyślenie w jej wieku podwczesne. Zestarzało biedne dziewczę. Nie śmiała go pytać o nic długo ale wpatrywała się nieśmiało, wachała się, jakby nie wiedząc od czego zacząć, aby się nie wydać niepotrzebnie.
Oszczędzając jej zakłopotania, Ksawery odezwał się:
— Widziałem kawalera de Simonis w nowych jego obowiązkach, ale dopiero ostatniego dnia; mówić znim jednak ja nie mogłem, on ze mną nie chciał.
Panna Nostitz przystąpiła bliżej.
— Gdzież? jak go pan widziałeś? co robi? nic panu nie polecił?
Milcząc, dobył Masłowski kawałek chleba z za sukni i, trzymając go w ręku, ukazał baronównie.
— Ten chleba kawałek przeznaczony dla barona Spörken...
Dziewczę sięgnęło po niego ręką, ale pan Ksawery przypomniał, że powinien był oddać baronowi.
— Chodźmy więc do niego — zawołała Pepita — chodźmy.
W pokoju generała siedziała Brühlowa. Na widok Masłowskiego wymizerowanego, znędzniałego posypały się pytania, na które długo odpowiadać musiał.
Słuchając opowiadania, Brühlowa płakała, ale łzy to były nie bólem, tylko gniewem wyciśnięte. Na twarz jej buchały płomienie, w oczach błyskał ogień dziki. Spörken tymczasem ów chleb w drugim pokoju rozciął i wyjął zeń cyfrowaną kartkę, ledwie czytelną, którą odczytać starał się. Hrabina Brühlowa poszła mu dopomódz, a baronówna została sam na sam z Masłowskim. Pytaniom nie było końca; przybyły musiał opowiadać, a Pepita, słuchając, często ocierała łzy z oczu.
— Zostaniesz pan z nami? — spytała w końcu po cichu.
— Nie, pani — odpowiedział Masłowski — jam tu niepotrzebny wcale, a w domu stary ojciec może choć teraz zatęsknił za mną, gdy się o wojnie dowiedział. Cóż wam tu ze mnie?
Spojrzała baronówna.
— Gdybyś pan w istocie nie był nam potrzebnym, nie wątp, że byłbyś miłym zawsze. Jednym więcej uczciwym i szlachetnym człowiekiem czuć przy sobie, to zawsze szczęście wielkie. My ich tu nadto nie mamy! Doświadczamy, niestety, co może siła, szczęście i niedola. Powoli opuszczają nas wszyscy, zostajemy same; ludzie biegną kłaniać się wschodzącej, choćby łunie pożarnej.
I zamilkła, w okno spoglądając, a potem zwróciła się doń, zmieniając rozmowę:
— Powiedz mi pan, jak wygląda Simonis? Jak go znalazłeś, gdzieś go widział?...
I niedokończywszy tego pytania, zarumieniona, dodała zaraz:
— Nie posądzaj mnie pan; nie rozpytuję oń dlatego, żebym miała czulsze powziąć dla niego sentymenty. Jestem dosyć szczerą i śmiałą, że do tego bym się przyznała; ale nie tak jest. Pytam, bo mam dla niego obowiązki wdzięczności: z małej przyczyny rzucił się w paszczekę lwu (poprawiła się nagle), przepraszam, wilkowi: uczynił to dla mnie. Wiesz pan, w jakim znajduje się położeniu. Należy mu się choć wspomnienie i o los jego troska.
Masłowski słuchał z uwagą, głos jego drżał, ale w istocie nie odzywała się w nim czułość, raczej obawa i sumienie. Z największymi więc szczegółami opisał jej spotkanie, znalezienie się jego i nadzwyczajne ostrożności, któremi się otaczał, widząc się z nim nawet bez świadków.
Słuchając, Pepita ręce załamała.
— O nieszczęśliwe położenie, które nas zmusza, nas, kobiety, mnie nawet do mieszania się w takie sprawy, z których co chwila płyną łzy, a co moment krew wytrysnąć może.
Obejrzała się na drzwi pokoju, w którym była Brühlowa.
— Nie dziwuję się hrabinie, ją to nawet bawić może; ale mnie! mnie! I posługiwać się często takimi ludźmi, do których wstręt czujemy, i czynić na co się wzdryga niewieście serce!
Spuściła oczy.
— Jużciż do tych ludzi, do których się czuje wstręt, nie liczy panna baronówna tego nieszczęśliwego Simonisa.
— Dla niego nie mam ani wstrętu, ani nadzwyczajnej sympatji — odpowiedziała z wyrazem szczerości — mam obowiązki. A, na czem się to skończy! — zawołała nagle — i kiedy się to skończy! Król wyjeżdża do Polski, my z królową zostajemy same, kobiety, na wyłomie...
I zakryła sobie oczy.
Masłowskiemu żal się zrobiło dziewczęcia, spojrzał na nią: łzy w oczach miała.
— Gdybym ja się pani na co mógł przydać! — rzekł cicho.
— Nie chcę was mieć na sumieniu — odparła baronówna. — Prawda, że na świecie, teraz szczególniej, czuję się bardzo osamotnioną; że czyjeś silne ramię i poczciwe serce brata bardzoby mi było pożądanem; ale można-ż wymagać takiej ofiary i czemżebym ją mogła opłacić? ja, co nie mam nic, nawet swobody rozporządzania sobą. Ja nie należę do siebie — dodała — kazano mi się poświęcić dla interesów królestwa. Żołnierze oddają za kraj życie, dlaczegóżbym ja szczęścia oddać nie miała?
Te wyrazy szybko wyrzekłszy, panna Nostitz wybiegła, nie patrząc na Masłowskiego, który przez chwilę pozostał jak wryty u okna; potem przeszedł się po pokoju, a gdy baron Spörken wyszedł, pożegnał jego i hrabinę Brühlową.
— Waćpan zostajesz z nami? — zapytała żona ministra która pragnęła do swoich intryg wmieszać i mieć pod ręką jak najwięcej osób.
— Jego ekscelencja kazał mi wracać do Polski, gdyż dworu będzie w Warszawie potrzebować — odezwał się Masłowski. — Muszę być posłusznym, jednakże nie wiem, kiedy wyjadę, bo wypocząć muszę, i czuję, że drodzebym teraz nie podołał, po służbie u Prusaków...
— Dopóki waćpan nie wyjedziesz — dodała hrabina, mierząc go oczyma, w których siłę wierzyła jeszcze — proszę się zgłaszać do mnie.
Z tem Masłowski wyszedł.
Nie mając nic do czynienia, umyślnie przysunął się po mieście, ciekaw przeistoczeniu, jakiemu uległo. Znajomych nie spotykał prawie nikogo, inna zupełnie ludność krążyła po ulicach, miasto cale wyglądało na koszary. Nierychło znużony i znudzony pan Ksawery powrócił do mieszkania. Ostatnia rozmowa z baronówną tkwiła mu w myśli, gniewał się sam na siebie.
— Nietylko pan stolnik, ale ja sam sobiebym dał na kobiercu, gdybym się miał w niemieckiej baronównie zakochać dlatego, że jej oczy czasem łzami zachodzą, w głosie brzmi coś tak serdecznego: ale Pepita istotnie niebezpieczna. Już mi się do domu odechciało, choć rano miałem najmocniejsze postanowienie.
Uderzył pięścią w stół gniewnie.
— Nie wart jestem być polskim szlachcicem!
Wyrzuty te jednak czynione samemu sobie nic nie pomogły; obraz pięknej baronówny stał mu przed oczyma. Masłowski, nie mając czem się rozerwać, aby się od tej zmory, jak powiadał, uwolnić, położył się spać z rozpaczy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.