Z siedmioletniej wojny/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z siedmioletniej wojny
Wydawca Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Kawaler de Simonis jakoś nierychło dnia tego potrafił się wydobyć z pałacu Brühlowskiego: zaproszono go tu na obiad do stołu dworzan i sekretarzy, przy którem prezydował marszałek dworu. Obiad był wytworny, wino doskonałe, humory wyborne i młodzież potem wybiegła do ogrodu. Maks mógłby być zupełnie zadowolony z przepędzonego tu czasu, gdyby nie jedna okoliczność. Przy stole siadł obok Blumli, ale z drugiej strony, niemal gwałtem się wcisnął młody chłopiec, który mu natarczywie patrzał w oczy i natrętnie szukał jego znajomości. Simonisowi wydało się to jakoś podejrzanem, bo nie mógł w żaden sposób odgadnąć powodu, dla którego ów młodzieniec zupełnie obcy, tak się do niego cisnął. Od Blumlego się dowiedział, że to był Polak, syn dosyć zamożnego szlachcica, który gwałtem niemal go oddał do dworu Brühla. Minister, który miał dlań jakieś obowiązki z tych czasów, gdy się o szlachectwo polskie starał i ocieszyńskie sobie pochodzenie wyrabiał, wziął chłopaka do Drezna.
Znali tu wszyscy tego pana Ksawerego Masłowskiego, którego, chociaż ich tam na dworze bardzo było wielu, zwano kat exochen Polaczkiem. Zrazu przyjechał był do Saksonji z podgoloną głową, przy szabelce, w kontuszu i żupanie; ale że na dworze Brühla noszono się po europejsku, musiał w końcu przebrać się jak drudzy. Taka była wola pana stolnika, ojca pana Masłowskiego. Na dworze dziwną Ksawery grał rolę, bo niebardzo tu kogo szanował, głowę do góry zadzierał, żartował ze wszystkich, i choć po francusku mówił jak hiszpańska krowa, a po niemiecku jak owca hiszpańska, łamanym językiem, nitki na nikim poczciwej nie zostawił. Kraj mu się wydawał osobliwy, ludzie śmieszni, stosunki dziwaczne, po szlachecku się zapatrując na to, ramionami tylko ruszał i drwił.
Blumli, który się go i obawiał i nie lubił, bo był śmiałek okrutny i zawalidroga, ostrzegł zaraz Simonisa, z kim miał do czynienia, żeby się miał na ostrożności, bo Masłowski do nikogo nie zwykł się był czepiać darmo.
Kawaler więc grzecznie się go zbywał przez cały obiad, sądząc że chłodem odpędzi. Nie było to tak łatwo, Masłowski kroku od niego nie odstał, a gdy się przenieśli do ogrodu i Blumli odszedł nieco, pochwycił Simonisa jak swojego. Tym razem Szwajcar sądził, iż łagodnością i uprzejmością go rozbroi, przestał się więc wyrywać.
Masłowski był słuszny, blondyn z nosem maleńkim garbatym a ustami wydętemi i oczyma wysadzonemi na wierzch. Okrutna się buta malowała w tej twarzyczce. Śpiczastą nieco głowę z dziwnie do góry zaczesanymi włosami nosił zawsze zadartą. Mały wąsik blond, który lubił pokręcać i którego dla stroju francuskiego nie chciał poświęcić, zdobił mu wargę wierzchnią.
— Cóż, szanowny kawalerze — odezwał się, do ogrodu wyszedłszy, Masłowski — jak się panu ten niemiecki kraj podoba.
— A! bardzo — rzekł Simonis.
— Bardzo? ja się panu przyznam, że mnie niekoniecznie. My obaj jesteśmy republikanie, a to przecie zupełnie co innego; szlachty ani widać: sami lokaje i urzędnicy.
Kawaler zmilczał nieco.
— No i lutry mało nie wszyscy — rzekł Masłowski — w katolickim kościele dzwonu powiesić nie wolno, jak u nas na bożnicy.
Ruszył ramionami, rozśmiał się, pokazując białe zęby, i dodał:
— Ale dziewczęta ładne!
Simonis, gdy raz wpadli na tę materję, wcale nierezonującą i nieprzedstawiającą niebezpieczeństwa, odetchnął wolniej.
— Ja tu mało kogo widziałem! rzekł.
— Ale! ale! — przerwał Masłowski — nie tracisz pan czasu. Wszaksze pan już znasz najpiękniejszą ze wszystkich i niemal ją codzień widujesz.
— Ja? kogo? — spytał zdziwiony Simonis.
— Ano pannę baronównę Nostitz, która jest przy królowej frejliną. Oprócz tego juści pan i z naszą hrabiną zabrał pono znajomość.
Szyderski uśmiech Masłowskiego, pokręcającego wąsa, nie podobał się Simonisowi.
— Hrabina jeszcze hoża baba — mówił szlachcic — wcale niczego, jak się wyczupurzy; a Pepita choćby na siebie i listka babuni Ewy nie miała, byłaby jak anioł ładnę! Tego to panu zazdroszczę, że ją tam u stryjenki widujesz...
— Ale skądże pan o tem wiesz? — spytał Simonis.
— Ja? widzi pan — mówił szlachcic — ja tu nie mam nic do roboty, ojciec mnie oddał dla przetarcia się i przecieram się... Patrzę, szpieguję i kpię. Ciekawy jestem! Cóż mam robić! Do czego to próżnowanie nie doprowadzi! Wszystkie ładne panny znam, a co Pepitę, choć Niemkę, przyznaję się, że uwielbiam. Gdyby nie była taka dzika, ja bym ją nauczył po polsku.
Simonis się uśmiechnął.
— Mówiłeś pan, że mi zazdrościsz, ale doprawdy niema czego, ja ją ledwie kilka razy widziałem.
— Kilka razy! ale swobodnie! a ja tylko ją oczyma gonić muszę; rozmowy ani sposobu. Śliczne stworzenie! — dodał Masłowski, wzdychając.
— Kochasz się waćpan w niej? — Spytał Simonis szydersko.
— A nie wiem — rzekł Masłowski — ale bardzo być może, iż... wypadnie się zakochać. Prawda, że Niemka, no ale szlachcianka i taka bestja ładna i niegłupia.
— I śmiała — dodał Simonis.
— A to nic nie szkodzi, ja sam śmiałe lubię. Przyznam się panu — przebąknął Masłowski — że tej pannie winieneś, żem się tak mu do boku przyczepił. Chciałem was ostrzedz. Jakby wam ochota przyszła koperczaki do niej stroić, to między nami byłaby awantura.
Simonis stanął i popatrzał mu w oczy.
— Cóż to ma znaczyć? — spytał, śmiejąc się.
— Czy pan kiedy w życiu spotkałeś szlachcica polskiego? — odparł drugiem pytaniem Masłowski.
— Nie — rzekł Szwajcar.
— No widzi pan, co kraj to obyczaj; my, szlachta naszej rzeczypospolitej, od nie wiem wielu lat mieliśmy i mamy przywilej sami tylko bronić kraju. U nas chłopów w wojsku niema: oni sobie ziemię orzą. Otóż od dzieciństwa nawykłszy do szabli i żołnierki, mamy ten nałóg, że gotowiśmy się bić o lada co. Co robić! dłonie świerzbią!
— A! — rzekł Simonis — ja też nieźle się fechtuję i strzelam.
— A, ba! daj ty mi pokój z fechtunkiem — rozśmiał się Masłowski — ja z różnemi waszymi nie mam do czynienia, choć i tegom się uczył; u nas na szabelki. To mi gra! Szpada to śmiech, a szablą jak płatnie...
Zamachnął Masłowski.
— Ale daj-że mi waćpan pokój, mój rycerzu szablowy — odezwał się ze śmiechem Simonis — ja ci przecież w drogę nie wchodzę.
Masłowski podał mu silną i szeroką dłoń.
— Widzisz, kochany kawalerze — rzekł — mnie się zdaje, że starzy i młodzi, kto żyw, w baronównie kochać się musi.
Ruszył ramionami i zaczął poświstywać.
— Ja kłótni, uchowaj Boże, nie szukam, ale się napieram do przyjaźni waćpana. Wiesz dlaczego?
— Cóż to takiego?
— Oto dlatego, że mi ta przyjaźń da sposobność uczęszczać na trzecie piętro kamienicy, w której na drugiem ta dziewieczka czasem przebywa. Mogę, obrachowawszy się dobrze, idąc, spotkać ją na schodach.
Simonis się śmiał, śmiali się obaj.
— Żeby ojciec wiedział o tem — rzekł Masłowski — dopierożbym się miał z pyszna! Gdy mnie na to przecieranie się w świat wyprawiał, choć mi to nie było do smaku wcale, zapowiedział najuroczyściej, że jeśli się w Saksonji z babami wdam w amory, sto bizunów na kobiercu.
Simonis aż odskoczył.
— Kochany Szwajcarze — rzekł serjo bardzo Masłowski — u nas sto bizunów jest porcją bardzo umiarkowaną. Ja ci ręczę że dają i po dwieście. Zaś mniej dwudziestupięciu, szkoda zakasywać rękawy i szarawary. Ale z drugiej strony, bracie republikaninie — mówił dalej pan Ksawery — trzeba wiedzieć, że u nas wielcy panowie, kiedy im przyjdzie fantazja skórę trzepać, często płacą potem po dukacie od bizuna.
Simonis słuchał, już nie rozumiejąc.
— Co chcesz — ciągnął dalej Masłowski — u nas świat inny, jakże ty chcesz, ażeby mi się tu podobało. Wcale inne obyczaje tu wszystko w kątku i po cichu.
Schylił mu się do ucha.
— Słyszałeś o Königsteinie? o Pleissenburgu, o Stolpen? Tam i naszej dużo szlachty rekolekcje odsiadywało. W Stolpen król starą kochankę posadził, gdy mu się sprzykrzyła, a do Königsteinu co dzień wożą. U nas tego niema. Prawda, tu świat polerowany bardzo, ale gęby na kłódki pozamykane. U nas mówić wolno, co komu ślina do ust przyniesie; u nas... ale ty tego nie zrozumiesz, kawalerze de Simonis. My ludzie trochę dzicy, prawda, ale u nas każdy Pana Boga chwali, jak chce co ma na sercu, to wypowie i sejmy mamy, na których się wykrzyczeć można, co dusza zapragnie.
— Tak, o sejmach słyszałem — odparł Simonis — u was jeden szlachcic zrywa sejm, gdy zechce.
— Tak jest, i jeżeli go w miejscu nie rozsiekają, to mu nic. Kawalerze de Simonis — przerwał nagle Masłowski — czy nie myślicie wy iść do domu? jabym was rad odprowadził.
Rozśmiał się Szwajcar, wymawiając od tego honoru, a że Blumli nadszedł, skłonił się Masłowskiemu i wymknął z nim razem.
Blumli chmurną miał twarz.
— Chodź do mnie — rzekł — tu niebezpiecznie mówić, a do pomówienia mamy.
Z ogrodu więc przez pałac znowu się dostali na nowy Rynek i skierowali ku mieszkaniu Blumlego.
Tu, gdy się znaleźli sami, tak, że ich podsłuchać nie było można, Szwajcar schylił się do ucha Maksowi.
— Coś dziwnego krąży w powietrzu — rzekł — jakieś pogłoski chodzą niezrozumiałe; Brühl udaje wesołego, taji się z czemś, ale niespokojny. Ludzie, co od granic jadą, wciąż plotą o wojsku pruskiem, jakoby już zbliżającym się trzema korpusami ku granicom naszym. Dopóki się życie ciągnęło, jak było, nieraz sobie niem człowiek sprzykrzył; teraz gdyby, uchowaj Boże, na wojnę się zaniosło, co będzie znami? To jedno — mówił Blumli — ale nie mniej trwoży, że u nas zdrajców się i szpiegów pruskich namnożyło. Najmniejsze podejrzenie, człowiek zginąć może.
Simonis udał bardzo obojętnego.
— Feulner tam coś do Berlina donosił, wzięli go na Koenigstein, a dziś, ale zachowaj to przy sobie, osób nie znasz, dziś uganiają się za Mentzlami, z których jeden podobno depesze Prusakom wydawał. Obaj Mentzle zniknęli. Brühl się wścieka bo długo nie wierzył w zdradę, bo Flemingowi odpisywał, że to nie może być, a jeśli depesze nasze ma Fryderyk i wie, co myśmy mu życzyli, no to około nas źle być może.
Blumli westchnął.
— W Dreznie, oprócz trocha gwardji, żołnierza i załogi niema; co nam pomoże forteca i mury, kiedy na nich dział nie widać. Myśmy do baletu gotowi choć jutro, ale do wojny ani za rok.
— Ależ wojna tak rychło przyjść nie może.
Towarzysz ruszył ramionami.
Wtem hałas posłyszeli za sobą i Blumli, odciągając Simonisa, ustąpił z drogi, spostrzegłszy dwór, który w wielkiej paradzie ciągnął na strzelanie do celu do bażantarni.
Na przepysznych koniach strzelcy nadworni, myśliwstwo, jägermeistrowie, dalej król, synowie jego starsi, królowa, kilka pań, Brühl i jego żona, generałowie, dygnitarze; wszystko to poważnie bardzo ciągnęło z tem przejęciem się uroczystością zajęcia, jakby przystępować miano do niesłychanej ważności dzieła. Na twarzy króla pogodnej, zamyślonej, było jakieś Nemrodowskie namaszczenie, strzeleckie jakieś niby kapłaństwo.
Biada temu, ktoby, patrząc na to, odważył się ironicznym uśmiechem tę kawalkatę powitać: Brühl srodze by ukarał zuchwalca. Gawiedź coprędzej ustępowała z drogi, a czapki i kapelusze leciały z głów; dworska służba przodem jadąca czuwała, ażeby ulice były oczyszczone.
Procesjonalnie tak, zwolna przeciągnęli wszyscy w milczeniu a dwaj Szwajcarowie z okrytemi głowami zatrzymali się, dając orszakowi miejsce. Mimowolnie porównywał Simonis Sans-Souci do Drezna i sam nie wiedział, coby był wybrał. Tu w istocie był majestat jakiś, tam tylko siła pewna siebie i szyderska, tu zdziecięciała powaga, tam naigrawający się z całego świata cynizm z kijem w ręku. Łatwo było przeczuć że człowiek, który uroku tego nie poszanuje, bezsilną pychę zwycięży. Lecz przyznać trzeba było, iż dla oka ślicznie się to wydawało, a etykieta dworu wielkiego mu dodawała blasku.
Gdy dwór przeciągnął cały, milcząc dwaj młodzieńcy poszli za nim ku domowi Blumlego i wkrótce obaj zamknięci w nim gwarzyli przy butelce wina.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.