Przejdź do zawartości

Z siedmioletniej wojny/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z siedmioletniej wojny
Wydawca Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.

Kawaler de Simonis jeszcze rozmyślał o niespodzianem tego ranka spotkaniu z hrabiną Brühlową, które Blumli urządził, wcale mu o tym wprzódy nie mówiąc, gdy kartka nadeszła po obiedzie, że jutro rano przedstawić się ma ministrowi.
Wszystko to działo się jakoś tak szybko, tak mimo woli naszego kawalera iż sam dobrze nie wiedział, co począć z sobą, a oprzeć się, nie ściągając na siebie podejrzeń, nie było podobna. Blumli aż nadto uprzejmy, nie obiecawszy mu nic, nie oznajmiwszy rano tego dnia, zaprowadził go z sobą do ogrodu Brühla. Miało to pozór spokojnej przechadzki, wśród której znaleźli się niespodzianie w kiosku. Hrabina Brühl właśnie się po nim przechadzała sama jedna w rannym stroju. Blumli przedstawił jej swojego ziomka i przyjaciela.
Simonis z pewnych oznak domyślił się łatwo, iż spotkanie było przygotowane, umówione. Rozmowa hrabiny zdradzała co chwila, że o nim wiedziała wprzódy.
Chociaż duma i ton pański nigdy owej niegdyś tak pięknej a dziś jeszcze dosyć miłej Frani nie opuszczały, dla kawalera de Simonis okazała się bardzo uprzejmą. Ładny chłopak ujął ją widać młodością swą i łagodnym twarzy wyrazem. Zaczęła go rozpytywać o przeszłość, z której cały ostatni rok spędzony w Berlinie utaił jakoś kawaler, pokrywając go ogólnikiem podróży po Niemczech; potem badała o zdolności, o upodobania, o powołanie, jakieby był życzył obrać sobie. Simonis, zawsze nadskakujący kobietom, tym razem jeszcze był staranniej grzecznym dla żony pierwszego ministra. Usiłował się jej podobać, może już nie w widokach i rachubach przyszłości, ale przez próżność samą. Udało mu się to zupełnie: hrabina się ożywiła, pół godziny trzymała go na rozmowie, paliła go oczami czarnemi, które nie straciły blasku, czarowała dowcipem, była naprzemiany złośliwą, czułą, mądrą, smutną i wesołą; a że w tym rodzaju kobiety kawaler de Simonis w życiu jeszcze nie spotkał, wziął to zjawisko za coś cudownego.
Gdy hrabina wreszcie, rzuciwszy nań urok ten, odeszła rada z siebie, Simonis długo stał w miejscu, jak wkuty, nie mogąc się ruszyć, nie umiejąc przemówić i Blumli musiał go uderzyć po ramieniu, aby do przytomności przywrócić.
Spojrzeli sobie w oczy: Blumli śmiał się z politowaniem starego strzelca, który spogląda na pierwszy raz w pole wychodzącego fryca.
— Kochany Maksie — rzekł — a jakżeś ty młody jeszcze!
— Jakto? dlaczego? — odparł Simonis.
— Jesteś zachwycony...
— Ale jakże nim być nie mam! Kogożby ten blask nie olśnił...
Blumli ramionami ruszał, wziął go pod rękę i wyszedł z nim do ogrodu.
— Mój drogi Maksie — rzekł — niezmiernie szczęśliwy jestem, żem ci mógł sprawić przyjemność, chociaż postąpiłem podstępnie trochę. Nie miałbym sumienia teraz gdybym cię nie ostrzegł o niebezpieczeństwie. Hrabina Brühl, to wszystkim wiadomo, kochała raz w życiu człowieka, który umarł na Koenigsteinie. Z tą miłością zmarło jej serce, odtąd miewa fantazje. Możesz być bohaterem jednego z tych małych poematów... ja byłem nim też i widzisz, jakie z tego szczęście wyniosłem. Życie mi obrzydło, świat zmierziłem... Seyfert o którym pewnie słyszałeś z pokoju hrabiny, gdzie spędzał słodkie godziny, dostał się pod pręgierz na Nowym Rynku... O innych nie mówię.
Zamilkł. Simonis szedł z głową spuszczoną.
— Proszę cię, nie odejmuj mi złudzenia — rzekł — jeśli to ma być złudzeniem tylko.
— Gorzej, niż złudzenie, bo nader smutna rzeczywistość, pokryta trochą świecideł. Lecz młodość jest ciekawą nowych krajów... dlaczegożbyś i ty nie miał się puścić, jak Förster, na odkrycia, jeśli się rozbicia okrętu nie lękasz i zjedzenia przez dzikich.
Przechadzali się jeszcze dosyć długo, aż Simonis powrócił do domu, pożegnawszy przyjaciela. Tu ledwie miał czas zebrać myśli, gdy odebrał bilet, oznaczający na jutro godzinę przedstawienia się ministrowi.
Opanowała go jakaś niepewność i trwoga, jak ma postąpić. Pod nogami jego coraz grunt zdawał się mniej bezpiecznym. Z jednej strony groziło odkrycie jego posłannictwa, z drugiej tajemne doniesienie do Berlina o stosunkach, które tam mogły wzbudzić podejrzenie. Hrabina w rozmowie z nim napomknęła już, iż mógłby łatwo za jej pośrednictwem otrzymać posadę sekretarza o którą się tak ubiegano. Wiodła ona w najgorszym razie do stanowiska urzędowego, do dostatków, do dostojeństw. Simonis w razie, gdyby mu ofiarowano to miejsce, ani wiedział czy je może przyjąć i czy je bezpiecznie odrzucić. W tej niepewności, nie mając nikogo, zbiegł na drugie piętro do baronowej, aby jej wszystko wyznać i z nią się poradzić.
Była to godzina w której szanowna matrona, pieska trzymając na kolanach, po obiedzie odprawiała drzemkę w sorgenstuhlu wygodnym. Przerywać się jej nie godziło nikomu.
Wygodne to krzesło stało obok saloniku w sypialni, od której drzwi były przymknięte. O tem wszystkiem, pukając u wnijścia, Simonis nie wiedział wcale, a że głucha Gertruda drzemała także, pukać musiał długo, nim się po cichu otworzyły drzwi i baronówna Pepita, która także czekała na przebudzenie stryjenki, ukazała się w całym blasku zdumionym oczom pana Maksa.
Nie mogło na świecie być skuteczniejszego lekarstwa przeciwko urokom hrabiny Brühlowej nad tę świeżą, jak podmuch wiosny twarzyczkę, z której tryskał dowcip i szlachetność. Simonis stanął jak przykuty...
— Stryjenka śpi — odezwała się baronówna wpół cicho — ale za pięć minut Fidel się obudzi i ona także nigdy nie drzemie dłużej. Jeśli pan chcesz widzieć się z nią, chodź i cichuteńko posiedź ze mną w saloniku.
Simonisowi zdało się to znowu najwyższem szczęściem.
Miał tę młodzieńczą żywość wrażeń, które dozwalają co pół godziny uwielbiać inną piękność z najmocniejszem przekonaniem, że obojętność byłaby grzechem... Niebieskie oczy Pepity zupełnie zatarły wspomnienie owych czarnych, około których, niestety, snuła się już tkanka pajęcza przyszłych zmarszczek. Weszli więc razem do saloniku po cichu.
Baronówna czuła się w zastępstwie gospodyni powołaną do bawienia gościa.
— Gdzieżeś pan był? kogo poznałeś? — zapytała.
Simonis przyznał się prawie do wszystkiego, do przyjaciela Blumli, a nawet do rannej rozmowy z hrabiną i jutrzejszego przedstawienia u Brühla.
— Jakże pan to pogodzisz — zapytała go śmiało Pepita — z innymi obowiązkami?
I spojrzała mu w oczy z dziecinnem zuchwalstwem.
— Z jakimi? — zapytał Simonis.
— Z tymi, o których mu mówić nie wolno, choć mnie się ich niepodobna domyśleć.
Simonis stał zmieszany, udając, że nie rozumie; Pepita śmiało patrzała mu w oczy. Nie było to płoche dziecko, pomimo pozoru niedoświadczonej młodości. Matka surowa wychowała tę jedynaczkę, wlewając w nią swoją duszę, i Pepita dojrzalszą była od rówieśnic swoich. Umysł jej poważny dziwił wszystkich, a kawaler Simonis, jeszcze nie mając sposobności poznać go lepiej, już ulegał jego sile i dziwnie czuł się małym, onieśmielonym przy tem dziewczęciu.
Pytanie, które mu zadała, było dalszym ciągiem przestrogi na schodach rzuconej. Oczy, zwrócone nań, z politowaniem jakiemś go badały.
— Nie wymagam od pana wyznań żadnych — dodało dziewczę — ale mi was żal szczerze. Możecie uniknąć niebezpieczeństwa, o którem mówiłam; ale jakże z dobrej woli rzucać chcecie w otchłań taką? I co was zmusza do tego?
Zapytanie było zuchwałe, a młodość dziewczęcia czyniła je niepojętem.
— Będę z panem bardzo otwartą, bobym pana uratować chciała — mówiła, zmierzywszy go oczyma, baronówna. — Nie potrzeba było wielkiej przenikliwości, ażeby odgadnąć, z czem pan tu przybyłeś. Stryjenka jest rodem z Prus, sprzyja Prusakom i życzy dobrze Fryderykowi. Wszyscy, co stamtąd do niej wylądowują, są posłańcami Fryderyka. I pan nim jesteś.
— Pani! — przerwał Simonis — pani się mylisz, król mnie tu nie posłał.
— Król, czy hrabina de Camas, od której list miałeś, to wszystko jedno — żywo kończyła Pepita. — Przybyłeś tu nas badać, o nas donosić.
Simonis się zarumienił.
— O! przecież ja was nie wydam — zawołało dziewczę — bo bym stryjenkę zgubiła... a was mi żal bardzo.
— Pani! — zaprotestował Simonis.
— Nie mów pan nic, nie uwierzę — mówiła baronówna — to jasne, jak na dłoni. I w tem położeniu będąc, starasz się o miejsce u ministra, o wciśnięcie się tam, o zdobycie naszych tajemnic, aby je wydać nieprzyjacielowi.
Simonis stał struchlały: słów mu zabrakło, twarz jego bladością się okryła.
— Cóż mi do tego? — odezwała się, lekko ruszając ramionami Pepita — co mi do tego? Powinnabym milczeć i nie wdawać się wcale w sprawy cudze; ale powtarzam: młody pan jesteś, żal mi go. Niesiesz głowę swoją na ofiarę nie dla kraju, bo to kraj nie wasz, nie dla wiary, nie dla rycerstwa i sławy, ale dlaczego? dlaczego?
Założyła ręce i pilno patrzała mu w oczy. Nigdy w przykrzejszem położeniu nie był jeszcze Simonis, nawet gdy Ammon za drzwi go wypędził grubiańsko. Stał i milczał.
Piękna Pepita z założonemi rękoma, jak sędzia surowy, nie spuszczała go z oka; niekiedy lękliwie spojrzała tylko ku drzwiom za któremi spała stara baronowa, jakby się lękała jej przebudzenia i chciała mieć czas do dokończenia tej przykrej rozmowy.
Simonis miął kapelusz w ręku.
— Pojmuję zresztą — odezwała się baronówna — służbę czyjąkolwiekbądź, gdy się służyć musi; ale dwom nieprzyjaciołom służyć, jest to narażać się na to, aby jeden z nich na was się pomścił. O! żal mi was! żal mi was! — dodała potrząsając główką.
— Daję pani słowo — zebrał się na odpowiedź Simonis — że u nikogo nie przyjąłem służby, a u hrabiego Brühla ani się jej mieć spodziewam, ani podobna, żeby mi ją ofiarowano.
— Owszem, masz pan wszystko za sobą, jesteś cudzoziemcem — z bolesnem uśmieszkiem dodała piękna panna. — My Sasi nawykliśmy do tego, że nad nas przenoszą wszędzie Marcolinich, Cerrinich, Piatich, Chiaverich, Guarinich i nie wiem tam kogo jeszcze. Tytułem dla was, że nie tutejsi jesteście. Jeśli jutro Brühl wam da miejsce, których nie brakuje, cóż dalej, kawalerze de Simonis? komu się sprzeniewierzycie?
Nielitościwe dziewczę mówiło z coraz większym zapałem i niemal ironiczną pogardą.
Pod pręgierzem jej oczu stał nieszczęśliwy, wijąc się i męcząc.
— Pani — zawołał — nic się jeszcze nie stało: ja jutro reprezentuję się ministrowi, a wieczorem opuszczę Drezno.
Dziewczę spojrzało nań.
— O! tej siły mieć nie będziecie! — rzekła. — Cóż mnie do tego! radziłabym wam tymczasem tylko jedną obrać drogę i prostą, bo dwiema nigdzie nie zajdziecie.
To mówiąc odwróciła się szybko i przeszła w drugi koniec salonu. Simonis, odebrawszy tę naukę, stał w milczeniu ponurem. Kilka razy spojrzał ku niej, ale jej oczu nie spotkał; unikała widocznie wejrzeń jego, patrząc po ścianach i przyglądając się ze zbytnią uwagą sylwetkom na nich pozawieszanym. Kawaler się namyślał, co ma począć i już nawet zabierał się do wyjścia, nie czekając przebudzenia baronowej, gdy drzwi od drugiego pokoju otworzyły się powoli: wtoczył się naprzód tłusty Fidel, a za nim zdziwiona nieco gośćmi, którzy czekali w salonie, staruszka. Zobaczywszy synowicę w jednym końcu pokoju, a kawalera u okna, parsknęła śmiechem i załamała ręce.
— A tóż co za skromna i grzeczna młodzież, że się nawet bez pozwolenia starszych zbliżyć nie śmie do siebie — poczęła staruszka. — Doprawdy! Oczom mi się wierzyć nie chce! Miałażbym wnosić z tego, że się państwo aż nadto blizko wprzódy spotkali i chcecie tylko starego gderliwego oszukać Argusa?
Pepita przyszła wesoło pocałować w rękę staruszkę, rzucając z ukosa szyderski wzrok na kawalera.
— Obawialiśmy się rozmową przerwać sen baronowej! — rzekła.
— I dawnoż to trwała ta cicha zabawa?
— Przybyłem przed kwadransem — odezwał się kawaler.
— A ja przed półgodziną — dodała Pepita.
— Cóż słychać u królowej? — spytała baronowa ciekawie — ty wiesz, jak ja plotki lubię, a nigdzie ich niema tyle, jak u najjaśniejszej pani.
— Nic, prócz, że znowu żydóweczkę z Lipska chrzcić będziemy.
— Któraż-to od przeszłego roku? — zapytała się staruszka.
— Zaraz, zaraz! W marcu w roku przeszłym chrzciliśmy matkę z córkami, pamięta stryjenka? zaraz po śmierci księżnej Lubomirskiej, w czerwcu parę znowu, we wrześniu dziewczynkę a w grudniu po narodzinach naszego księcia Antoniego jeszcze jedną.
— I królowa to wszystko wyposaża?
— Nie sądzę, żeby jej to za złe wziąć można — odparła Pepita.
— Tak! — mruknęła staruszka cicho — nawróconych obsypują złotem, a z biednych chrześcian ostatni grosz ciągną.
— Ale nie królowa — szepnęła Pepita.
Baronowa zamilkła, Simonis patrzał się w okno, ażeby się do rozmowy nie mięszać.
— A wy, kawalerze — spytała gospodyni — jakże się tam wam powodzi?
— To ja stryjence powiedzieć mogę — odezwała się Pepita.
— Ty, a to skąd?
— My u królowej wszak wiemy wszystko. Kawaler de Simonis dziś z rana miał szczęście prezentować się hrabinie Brühl a jutro ma się przedstawić ministrowi. Jeżeli się nie mylę czeka go na dworze jego ekscelencji świetna karjera.
Baronowa spojrzała zdziwiona, jakby żądając potwierdzenia: Simonis stał ze spuszczonemi oczyma.
— Ale, kochana stryjenko — dodała głośno Pepita, patrząc z boku na delikwenta — dziwne mi się to wydaje. Kawaler de Simonis przybywa z Prus, jakże tak odrazu nawykłemu do berlińskiego powietrza ważyć się na karmienie saskiem, które jest zupełnie inne? Jak o tem stryjenka trzyma?
Baronowa kiwała głową.
— Ty bo jesteś złośliwa i długojęzyczna, ty żmijko — rzekła zamieszana — gdybyś nie była moją synowicą, nienawidziłabym cię, ale że kochać muszę... wybaczam tę paplaninę.
— Właśnie przybyłem tu — odezwał się Simonis — aby prosić o radę pani baronowej. Kazano mi się prezentować ministrowi.
— Więc już o was wiedział? cóżby to znaczyć miało? — niespokojnie spytała staruszka.
— A! w tem niema nic dziwnego — odezwał się Maks — niespodzianie prawie zastałem tu, oprócz innych ziomków moich, także przyjaciela lat młodych, niejakiego Blumli który jest sekretarzem przy ministrze. Czasem tacy gorliwi przyjaciele niewygodni bywają. On mnie wprowadził wczoraj do kiosku i zaprezentował ministra żonie, i on, nie pytając mnie wcale, wyrobił na jutro audjencję u ministra.
— A o czem pan nie wiesz, a co już u królowej po obiedzie wiedziano, to, że hrabina wstawiła się do męża, aby pana wziął do swego boku.
I Pepita uśmiechnęła się szydersko. Stara baronowa dziwnie pokręciła głową.
— Teraz proszę stryjenki pozwolić mi puścić trochę cugle wyobraźni — mówiła Pepita. — Pan kawaler de Simonis nie napróżno rok jakiś przeżył w Berlinie, musi tam mieć dobrych znajomych, serdecznych przyjaciół, ziomków... musi też do nich pisywać! to rzecz naturalna! Będąc u tego boku ministra, z którego wiele widać, nuż się wypisze w liście do Berlina z jaką wiadomością ciekawą... Ponieważ w Wiedniu wiedzą wszystko, co kto czyta w Berlinie, list przyjdzie w kopji do Kaunitza, od niego do Fleminga, od tego do Brühla i kawaler de Simonis dostanie bezpłatny pokoik w Königsteinie.
To mówiąc, dygnęła i rozśmiała się głośno. Kawaler de Simonis stał ze spuszczoną głową, stara zacisnęła usta i zamyśliła się głęboko, nie mówiąc słowa.
Pepita zaś, wypaplawszy się z tem, co na sercu miała, zbliżyła się do ściany i zaczęła pilnie bardzo przypatrywać się sylwetkom.
Milczenie trwało chwilę. Dziewczę, które czuło, jakie wrażenie uczynić musiało, udało, że nie przywiązuje wagi do słów swoich, i zwróciło się do stryjenki.
— Ten rok już nie dorównywa przeszłemu — rzekła. — Gdybyś pan tu był w przeszłym przyjechał, gdy grano Artemizę Hassego, w której trzystu tancerzy występowało w balecie! albo gdy w styczniu w zapusty przedstawiono Ezio (Aetius) z takim przepychem... Nawet stryjenka dała się zaprowadzić do loży. Oprócz Włochów artystów, mieliśmy na scenie szesnaście koni, osiem wielbłądów, muły, wozy, całą stajnię i menażerję. Cudne to było i nie więcej jak sto tysięcy kosztowało. Wprawdzie — dodała, szczebiocząc ciągle — ja taka jestem dziecinna, że wykradłszy się do Gewandhausu, gdy grano dla ludu... pana von Habenichts, więcej się nim bawiłam, niż zwycięzcą nad Attylą; ale ja...
— O! ty! ty! — przerwała stryjenka, grożąc — kto ciebie zrozumie, kto twój jęzorek wstrzyma i kto ci da pomiarkowanie!
Pepita przybiegła pocałować ją w rękę i gderanie skończyło się uściskiem.
— Wiesz jednak, kochany kawalerze de Simonis — rzekła stara — ten trzpiot, papląc tak co mu ślina do gęby przyniesie, czasem i do rzeczy coś powie. Otóż i dziś...
Spojrzała nań, dając mu znak.
— Co wy na to?
— Właśnie na wypadek, gdyby... czego się nie spodziewam, zbyt gorliwy przyjaciel miał mi w istocie postarać się o nieproszone miejsce, radzić się chciałem, co mam czynić?
Pepita milcząc, z założonemi na piersiach rękoma patrzała na niego i na stryjenkę; czekała, co powie baronowa: ta byłaby może wcale inaczej radziła Simonisowi, gdyby nie synowica i wszystko, co poprzedziło pytanie.
— Nad tem się namyślić potrzeba — rzekła cicho.
Domawiała tych wyrazów, gdy w przedpokoju hałas się wszczął jakiś, jak gdyby cisnął się ktoś, kogo dopuścić nie chciano. Usłużne dziewczę wybiegło do Gertrudy, ale nie wróciło rychło. W przedpokoju słychać było głos gruby męski, sprzeczający się ze sługą.
Niespokojna baronówna sama już gotowa była wynijść się dowiedzieć, gdy żołnierz w dosyć nędznym ubraniu, w zabłoconych butach wdarł się do salonu, obejrzał z obawą jakąś, dostrzegł gospodynię, wcisnął jej prędko w rękę kawałek papieru i prędzej jeszcze uszedł; tak, że nim baronowa oddaną kartkę otworzyć czas miała, słyszeć już było stukanie jego ciężkich butów po schodach.
W tem wszystkiem było coś tak przerażającego, niezwykłego że nawet powracająca od Gertrudy śmiała Pepita blada była i przestraszona.
Baronowa drżącemi rękoma, rzuciwszy się na fotel, usiłowała brudną rozerwać kartkę, którą jej żołnierz oddał. Ale przestrach i zdziwienie nie dozwoliły jej tak łatwo, ani rozpieczętować, ani bladego pisma odczytać. Domyślała się już w tem czegoś takiego, czego przy Pepicie nie rada była czytać, a ciekawe dziewczę stało nad nią, oczyma usiłując odkryć, co na kartce stało.
— Moje okulary! — odezwała się baronowa.
Pepita chciała iść po nie, ale stara ręką ją zlekka odtrąciła i weszła drżącym krokiem do drugiego pokoju, drzwi zamykając za sobą.
Pepita i Simonis zostali znowu sam na sam, a Fidel powlókł się za panią. Wtem lekki wykrzyk dał się słyszeć z gabinetu baronowej i jakby ciężkie upadnięcie na krzesło. Pepita pobiegła do stryjenki. Przez drzwi otwarte Simonis mógł tylko dojrzeć staruszkę na fotelu w ściśniętej ręce trzymającą konwulsyjnie papier, z obawy zapewne aby Pepita go nie pochwyciła.
— Co się stało? co stryjence jest?
Baronowa miała czas się opamiętać.
— Nic, nic; bądź spokojna: moja stara przyjaciółka, dawna sługa, Barbara Tuchlaubin, chora.
Pepita spojrzała stryjence w oczy i nie odpowiedziała nic. Czy uwierzyła nowinie, trudno było poznać; minkę zrobiła dziwną, jakby urażoną trochę... Simonis, widząc, że wcale tu jest nie potrzebny, chciał odejść; ale widząc, że się żegna, pani Nostitz dała mu znak potajemny, aby pozostał. Posłuszny zatrzymał się nieco, a baronowa, ochłonąwszy, wróciła do salonu. Synowica spojrzała na zegar, potem na Simonisa i ze stolika chwyciła chusteczkę, którą narzuciła na włosy.
— Ja muszę iść — rzekła. — Niech stryjenka nie troszczy się zbytnio Tuchlaubinową, ja jej poślę doktora.
I zdala tylko główką skinąwszy Simonisowi, wybiegła żywo.
Po jej wyjściu czas jakiś panowało milczenie; staruszka zdawała się wyczekiwać, aby Pepita wyszła z domu i dopiero usłyszawszy drzwi zamykające się za nią, zwróciła się, łamiąc ręce, do Simonisa:
— Nie wiecie nic! dziś w nocy Feulnera wzięto i na Koenigstein zawieziono. Któż wie, co znaleźć u niego mogli? On był tak nieostrożny!
— Ale wczoraj jeszcze — zawołał strwożony i zbladły Simonis — jeszcze wczoraj...
— Dają mi znać! niema wątpliwości... Kawalerze de Simonis, bądź mi pomocą: potrzeba palić papiery; mogą napaść i na mnie. Ktoś nas zdradził.
Simonis podał rękę drżącej staruszce i z nią razem przeszedł do gabinetu; musiał wydobyte z osobnej szkatułki papiery palić z nią na kominku, stojąc na straży, aby Gertruda nie weszła w czasie tego palenia, bo baronowa i jej się obawiała. Gdy ostatni kawałek listu dogorzał i popioły zostały zmiecione, baronowa odetchnęła. Lecz po wzruszeniu doznanem, ani rozmawiać, ani radzić już nie mogła i skinieniem ręki pożegnała gościa, który wyszedł na palcach.
Na progu znalazł się Maks jeszcze mniej pewien tego, co ma począć, i więcej przelękły, niż gdy tu szedł, aby od baronowej zasięgnąć światła. Nie mając po co wracać do mieszkania, z gotowym listem do hrabiny de Camas, który miał w kieszeni pociągnął do Beguelina. Chciał go się pozbyć co prędzej.
Wywiezienie Feulnera z którym niedawno zabrał poufałą znajomość, kazało mu się obawiać wszystkiego. Każda twarz nieznajoma z którą się spotykał, każdy człowiek, idący za nim, zdawał mu się podejrzanym: oglądał się z trwogą. Przyszło mu na myśl dziwnie prorocze zakończenie rozmowy ze starym Mentzlem, wyliczającym kapitanowi wszystkich wysłanych do Koenigsteinu. Była to jakby przepowiednia!
Pospiesznym krokiem o ile znajomość miasta dozwalała, mniejszemi uliczkami przerznął się do dworku Beguelina. Obawiał się go nie zastać, ale z okna po prawej stronie wyjrzał radca i drzwi mu sam otworzył.
Blady był i poruszony mocno.
Milcząc, wpuścił go do swojego gabinetu i nierychło po przywitaniu usta otworzył. Simonis też musiał niezbyt wesoło wyglądać.
Spojrzeli sobie w oczy.
— Co słychać? — rzekł Beguelin.
— Nic nie wiem, oprócz... oprócz, że niejakiego kapitana Feulnera na Koenigstein zawieziono — rzekł Simonis — a przyznam się panu, że mnie to tembardziej obeszło, iż właśnie z nim byłem zabrał znajomość.
— A! a! a! — wykrzyknął Beguelin i obejrzał się dokoła. — Nie dobrze jest — rzekł — coś zwąchali... mnie i nas wszystkich śledzą; do nikogo się zbliżyć, zagadać nie mogę nawet. Jesteśmy my wszyscy Prusacy tu jak zapowietrzeni! Cóż u kata! Wojna nie wybuchła żadna! Stosunki dyplomatyczne nie są zerwane!
Ledwie tych słów domawiał, gdy do okna od dziedzińca zapukano szybko. Beguelin pochwycił Simonisa za barki i nie mówił słowa, wepchnął go przez ciasne drzwiczki do drugiej izby, zamykając je na klucz.
Kawaler de Simonis znalazł się niespodzianie w obszernej drewnianej salce, jakby na prędce zkleconej, w której z jednej strony leżały sery, bo nimi Beguelin z Neufchatelu handlował, z drugiej książki kancelaryjne. Zapach tłustości i stęchlizny papierowej pomieszany razem wcale nie był przyjemny. Chwilowe to więzienie, oświecone małemi dwoma okienkami zakratowanemi u góry, smutne było i brudne. Próżne pudła, porwane sznurki leżały na ziemi i siąść nawet nie było na czem.
Od kancelarji Beguelina dochodził głos żywej rozmowy.
Simonis nie uczuł się wcale grzecznym, oko przykładając do dziurki we drzwiach i nadstawiając pilnie ucha.
Głos był mu znajomy, nierychło jednak potrafił szczupłym otworem dojrzeć tego staruszka Mentzla, który tak dziwnie prorokował kapitanowi. Stał on tu blady, przelękły, oglądając się i łamiąc ręce.
— Jestem zgubiony, panie radco! zgubiony przez was! tak! przez was, którym za psie pieniądze służyłem. W waszej kancelarji cesarzowa ma szpiegów; wszystkie depesze, które ja wam dałem, jej posłano; kazała Flemingowi ostrzedz Brühla. Już dziś zamki opatrywano, mnie egzaminowano, szafę badano... Rozumiesz to pan?...
— Ale rozumiem — rzekł Beguelin.
— Oni mnie powiesić gotowi! — dodał Mentzel ręce łamiąc — za te nędzne wasze pieniądze.
Bezmyślnie Szwajcar powtórzył:
— A gotowi, a gotowi!
— I ja nawet uciekać nie mogę! ja mam żonę, dzieci, dom, familję...
Załamał ręce.
— Kusiliście mnie, jak djabli — wołał Mentzel, zapominając się i głos podnosząc. — Opierałem się. Nie mogłem przecież tej zamczystej szafy palcem otworzyć, toście mi dwa razy po pęku kluczów przysyłali z Berlina, póki licho nie nadało i jeden z nich nie otworzył. Więcej jak cztery razy nie sięgnąłem do tej nieszczęsnej szafki, i to trzeba niedzieli czekać lub czwartku, a południowe godziny wybierać, kiedy w izbie nikogo oprócz mnie nie było. Daliście mi słowo, że depesze w kieszeni u króla zostaną, że nikt o tem wiedzieć nie będzie, a sekretarz Plassmann posyłał je panu Benoit, a Funka depesze petersburskie już w Wiedniu znają. I cuście mi za to dali? co?
— A ja nie wiem! — rzekł Beguelin — wyście się sobie układali z baronem Maltzanem; ja umywam ręce...
— Ale ja stąd nie wyjdę krokiem bez tysiąca talarów! — zawołał Mentzel — darmo! Któż wie? gotówem żonę i dzieci porzucić, aby życie ratować. Brühl mnie zetnie lub powiesi, albo ćwiertować albo kołem bić każe. Ja! ja!...
Zabrakło mu tchu.
— Tysiąc talarów! ale ja nie mam pieniędzy! To do mnie nie należy. Idźcie sobie do hrabiego Beesa, do Ammona, do djabła — krzyknął Beguelin — ja wam nie dam nic... nic... nic...
Mentzel stał przybity; usta mu się skrzywiły, zacisnął pięści, przyłożył je niemal do twarzy radcy, potrzymał tak chwilę, plunął i, drzwiami trzasnąwszy, wyszedł.
Beguelin zamyślony stał chwilę, dopóki pukanie we drzwi Simonisa nie przypomniało mu, że powinien był otworzyć więźniowi. Nie spieszył z tym jednak, dopóki nie był pewien, że Mentzel, który przez ogrody się tu wdrapał, nie odszedł bezpowrotnie.
Naówczas wypuścił kawalera, przepraszając go.
— Spodziewam się, że mi tego za złe nie weźmiecie — rzekł. — Z tym djabłem Mentzlem nie można sobie dać rady. Nie chciałem, aby was widział u mnie. Gdy go złapią i dadzą na męki, gotów śpiewać wszystko, co wie i co mu na język słowo przyniesie.
Simonis zbierał się na odpowiedź, gdy na mostku prowadzącym do dworku od ulicy, stąpanie żywe słyszeć się dało i nim Beguelin po raz wtóry z serami zamknąć pospieszył kawalera, wszedł Ammon.
Zobaczywszy krewniaka zdumiał się mocno. On i Beguelin byli w stosunkach najnieprzyjemniejszych, zetknęli się więc, jak dwa jeże. Simonis, który jeszcze się był nie pozbył listu, stał na boku. Zamiast się zwrócić ku radcy, Ammon wprost skierował się na kuzynka.
— A waćpan tu co robisz? — zapytał.
— Nie widzę obowiązku tłumaczenia się — rzekł Simonis.
Ammon obrócił się do Beguelina.
— Mam w interesie urzędowym do pomówienia z waćpanem. Zlecenie jest pilne. Nie mogę go spełnić przy tym jegomości, a czekać, aż mu się podoba wyjść, nie mam czasu.
— Ja także mam tak jak urzędowy interes do radcy Beguelina — odezwał się Simonis — i oddalić się nie mogę.
— Fanfaron! patrzcie go! — krzyknął Ammon — on ma interes urzędowy. Ktoby go takiemu świszczypałce polecił...
Beguelin przybrał postawę poważną.
— Przepraszam pana radcę — rzekł — kawaler de Simonis w istocie jest mi poleconym z Berlina.
— Co za kawaler? skądże wziął u djabła to kawalerstwo? Przyśniło mu się: prosty Simonis...
— Panie radco! — zawołał Maks.
— Mości Maksie! — odparł Ammon.
Zanosiło się na scenę nieprzyjemną, gdy Beguelin szybko kantorek swój zamknął na klucz i odezwał się:
— Kawaler de Simonis zaczeka tu na mnie, a radcę proszę do biura.
Nie mówiąc słowa, Ammon rzucił tylko okiem wzgardliwie na kuzyna i wyszli.
Maks padł na krzesło znużony i gniewny. Wszystko, co się w nim działo od wyjazdu z Berlina, wprawiało go w rodzaj gorączki. Czuł, że to przejście do czynnego życia niemal siły jego przechodziło. Żal mu było spokojnej izby u cukiernika i dni tam na marzeniach spędzonych. Po kwadransie tych rozmyślań ujrzał wreszcie oddalającego się Ammona: Beguelin powrócił chmurny. Nie czekając dłużej, Simonis list mu wręczył.
Radca zważył go na ręku.
— Mam polecenie od hrabiny do pana — rzekł — jest to właśnie chwila, gdy wszystko, co się tu dzieje, niezmiernie nas obchodzi. Trzeba się docisnąć do wojskowych, na dwór, do Brühla. Każde słowo pochwycone drogocenne. Wiemy, że na papierze mają trzydzieści tysięcy. Hę? ale nas upewniają, że niema go więcej w istocie nad połowę, a generałów półtorasta, oprócz Rutowskiego niewiele wartych. Waćpan się musisz prawdy dobadać; to wasza rzecz.
— Ale niebezpieczeństwo!...
— Hę? — spytał Beguelin — albożeś waćpan nie wiedział, jadąc tu, czem to pachnie?? Zresztą niebezpieczeństwo niewielkie, byleś się waćpan wykręcał kilka tygodni jeszcze.
— Jakto, kilka tygodni? — spytał Simonis.
— A tak! — odparł Beguelin, ręce zakładając w kieszenie. — Za kilka tygodni (tu do ucha mu się nachylił) my tu panami będziemy.
Simonis zamilkł ze zdumienia. Beguelin śmiał się.
— Jak mnie waćpan żywego widzisz — rzekł — dlatego ja moje sery radbym spieniężył wprzódy, nim nasi przyjdą, bo je gotowi wziąć nawet odemnie w kontrybucji. Jużciż wolałbym żeby je na kwitki wzięli u kupców, niż u mnie. Zobligujesz mnie, miły kawalerze, jeśliby ci się trafiło kupca mi na sery nastręczyć. Nie śmiej się z tego, że dyplomacja pruska serami handluje: bardzo nam licho król płaci, nie tak, jak August Brühlowi. Co pan chcesz? u Herzberga na korytarzu mleko sprzedaje baba na jego rachunek, a hrabiemu Lusi w Londynie pozwolono olejem handlować: czemubym ja nie miał serem?
Beguelin rozśmiał się i pozbywając Simonisa skłonił się i drzwi mu otworzył.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.