Z podróży po stepach zachodniej Ameryki/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Washington Irving
Tytuł Z podróży po stepach zachodniej Ameryki
Pochodzenie Gazeta Narodowa, 1871, nr 382; 1872, nr 44, 46
Redaktor Platon Kostecki
Wydawca Jan Dobrzański
Data wyd. 1871-1872
Druk Drukarnia „Gazety Narodowej“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Ernest Buława
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Wojna z pszczołami.

Dziewiczy las, któryśmy przebywali, pełen był drzew, których grube wnętrze, wypróchniałe w ciągu wieków, wypełniają pszczoły, pracownice stepowe, całemi pokładami miodów, zdobytych na tej bujnej florze. Zadziwiającą jest mnogość, z jaką rozszerzają się roje tych pszczół w odległych zakątach zachodniego stepu. Indjanie uważają je za wróżbę zbliżania się białych ludzi, tak jak trzody bawołów mają zwiastować miedzianych — i sądzą, że w miarę zbliżania się pszczoły, oddala się i bawół i Indjanin. W istocie ten przemyślny owad zwykle łączy się lub wychodzi z jakiejś ludzkiej siedziby. Mówiono mi, że niełatwo napotkać dziką pszczołę zbyt daleko od mieszkań ludzkich. I dziwna! roje te pelagiczne były poprzednikami cywilizacji w jej pochodzie od wybrzeży Atlantyku. Plantatorowie zachodnich osad zanotowali nawet rok, w którym pszczoły po raz pierwszy przebyły Mississippi. Indjanie równocześnie zobaczyli wypróchniałe wnętrza prastarych drzew swoich zapełniające się z szybkością czarodziejską, żywiołem złotym, płynnym, o woni, jaką tylko tamtejsze kwiaty dać mogą, i unosili się nad rozkosznym smakiem tego nektaru pustyni. Obecnie miodne muchy rozszerzyły mirjady swych rzeczypospolitych po całej okolicy, oblanej zachodniemi rzekami. Te cudowne strefy żywcem przypominają opis ziemi mlekiem i miodem płynącej. Bo bezbrzeżne łąki, falujące szmaragdem do granic widnokręgu, mogą wyżywić rzesze, liczne jak ziarnka piasku, a z emalji tęczowych kwiatów, któremi posypane są wonne łąki, zbiera bez trudu swoje słodycze grająca pszczoła.
Zaraz po zbliżeniu się do tej okolicy, część naszego towarzystwa oddzieliła się dla zdobycia jednego pszczelnego drzewa. Ciekawy tego rodzaju łowów, przyłączyłem się do nich z dziecinną radością. Dowodził nami stary bartnik, chudy i siwobrody, w bluzie fabrycznej, powiewającej na jego suchych kształtach; drugi towarzysz, równie dziwaczny, w słomianym kapeluszu do ula podobnym, szedł za nim z samopałem starym, a tuzin innych z kijami i toporkami, z bronią palną, bez której nikt się nie puszcza w te miejsca, czy dla zwierzyny, czy z ostrożności przed dzikimi, z którymi nietrudno o przyprawę. Niebawem las się przerzedził — byliśmy na małej łączce, a wódz nasz wszedł w spore, krzaczyste zarośla, ponad któremi sterczał pień starego drzewa. Na nim stary bartnik złożył spory plaster płynnego miodu. Poskutkował ten wabik, bo wkrótce poczęły się zlatywać zewsząd coraz liczniejsze roje pszczół, i wypróżniać miodne komórki. Nabrawszy ile każda dźwignąć mogła miodu, jak na dane hasło nagle wszystkie uleciały w górę z nadzwyczajną chyżością, zbiły się razem w kształt dużej, brzęczącej kuli, lecącej na zachód, która ciągle malejąc, znikła za chwilę w szafirach błękitu. Szybko śledziliśmy kierunek roju, i spiesząc za nim, niebawem dojrzeliśmy, jak zniżać się zaczął ku olbrzymiemu suchemu dębowi, wewnątrz wypróchniałemu. Oblatując go czas jakiś dużem kołem z głośnym brzękiem, znikły w otworze małym, wydrążonym o jakie sześćdziesiąt stóp nad ziemią. Dwóch silnych chłopów z wielką sprężystością jęli podrąbywać pień drzewa, spektatorowie ostrożni w przyzwoitej odległości czekali jego upadku i zemsty całej załogi. Długo zdawały się ciosy siekiery daremnemi wobec grubości drzewa, a pszczoły bynajmniej nie niepokoiły się tym aktem, jak niebaczne państwo, lekceważące groźnego w przyszłości wroga. Wylatywały one i wracały, ustawicznie grając w powietrzu z wielkim wdziękiem i zręcznością, jedne wracając z plonem, inne po takowy wylatując, podobnie jak liczne żeglujące statki krzyżujące się w wielkiej zatoce, niepewne zysków, czy klęski... Nawet potężny trzask zwiastujący łamanie się drzewa nic ich nie płoszył. Wreszcie — runął dąb z straszliwym grzmotem i rozdarty od góry do dołu, odsłonił swoje złote a płynne jelita, napiętrzone stosem plastrów miodowych, które składały całe pokolenia! Jeden z rębaczy zbliżył się z dymiącą wiązką siana dla obrony. Jednak biedne pszczoły ani się mściły, ani nas atakowały, osłupiałe kołowały i pełzały smutno dokoła ruin swego państwa, lamentujące głuchym brzękiem, nie kusząc się nawet o ukłucie którego z nas. Każden zabrał się gorliwie do rzeczy, krając i biorąc plastry wonne dużemi kindżałami myśliwskiemi, które w nich po rękojeść grzęzły. Plastry u spodu drzewa były poczerniałe, wyżej bursztynowo złote, u wierzchu śnieżne. Składano je warstwami w duże naczynia gliniane, a co się złamało lub pokruszyło, natychmiast znikało pożarte przez towarzyszy obdarzonych apetytem majówki. Nie sam bartnik korzystał z upadku nieszczęśliwych, była to i cała chmara głodnych trutniów z drzew sąsiednich, która żarłocznie opadła niedogryzki miodu, spijając bogate zasoby, tak zacnie zapracowane. Trutnie używały tego z taką dobrą miną, tak pewne siebie, jak gdyby tej pewności zapożyczyły u ludzi. Pszczoły zdały się obojętnemi na wszystko, nawet smak utraconych skarbów ich nie nęcił, pełzały po ziemi smutno i niedbale, podobne do rozbitka, (jakich nieraz widziałem), stojącego z głuchem gwizdaniem i rękoma w kieszeniach nad szczątkami rozbitego statku lub spalonej chaty. Trudno opisać zdumienie, trwogę, pomieszanie i rozpacz pszczół-pracownic, które nieobecne w czasie katastrofy wracały z daleka. Najprzód w powietrzu opisywały wielkie koła nad strzaskanem drzewem, potem zgromadziły się na jednej z suchych gałęzi, z głuchym lamentem nad utratą swej stolicy. Scena melancholiczna, nad którą Jakób mógł moralizować całemi godzinami. Opuściliśmy plac boju zostawiając jeszcze pełne pokłady miodowe. Będzie on zdobyczą włóczęgi — rzekł Bartnik.
— Jakiego włóczęgi? — zapytałem.
— Niedźwiedzia — odparł. Niedźwiedzie największą mają wprawę w tropieniu pszczół. Dopóty gryzą korę i drzewo, aż przegryzą otwór dostateczny, by przezeń wpakować łapy do środka; raz się tam dostawszy, wydzierają miód, muchę i wszystko!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Washington Irving i tłumacza: Władysław Tarnowski.