Przejdź do zawartości

Z antropologji wiejskiej/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Z antropologji wiejskiej
Podtytuł Obrazki i szkice
Wydawca Redakcya Gazety Rolniczej
Data wyd. 1888
Druk M. Ziemkiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

— A widzi Dyzio — mówiła z tryumfem pani Domicela, spoczywając na szeslongu w nader malowniczej pozie — zawsze Dyziowi mówiłam, że tak będzie... że ta plotkarka, intrygantka, ta piękność z kaczkowatym nosem doczeka się...
Dyzio uśmiechał się słodko.
— Droga kuzynko — mówił — nie uwierzysz jak jestem szczęśliwy...
— Ach — westchnęła pani Domicela — chciałabym temu wierzyć.
— Kuzynka wątpi?
— Ma się rozumieć.
— A to dlaczego?
— Bo Dyziowi będzie nudno na wsi, a w sądzie podobno roboty dużo.
— Jest wieś i wieś, kuzynko. Mnie w Biednowoli zawsze wesoło, a co się tyczy roboty, to w najgorszym razie Kaczor pomoże.
— Biedny profesor! Mnie się zdaje, że on wzdychał do tej zielonej piękności.
— Przecież nie jest ślepy, zresztą ja coś o nim słyszałem, podobno się żeni.
— Z kim? pierwszy raz słyszę.
— Z córką leśniczego z Zagnanki.
— Czy to pewne?
— Powiadają... ale niech go kuzynka sama spyta... oto właśnie idzie z Leonardem.
Pedagog z Kobzikowskim weszli do pokoju.
— A, panie Filipie — zawołała piękna Domicelka — nie spodziewałam się doprawdy... taka skrytość!
— Właściwie nie mam nic do skrywania. Chodziłem pożegnać państwa Imbierzyńskich, którzy oto przed chwilą odjechali.
— Już odjechali?
— Właściwie, już.
— Nie kazała mnie ta pani pożegnać? Nie przesyła mi ukłonów?
— Nie.
— No, przyznaj się pan... przecież nie odjechała by stąd nie zostawiwszy mi jakiego komplementu na pożegnanie.
— Komplementa, iż tak powiem, bywają względne.
— A! więc mówiła jednak! Co? co? mój panie Filipie, powtórz pan, tak mi jest zawsze smutno, że chciałabym się trochę rozweselić.
— Właściwie nie ma co powtarzać.
— Ale ja proszę.
— Nie mogę.
— Dlaczego?
— Gdyż to, co powiedziała, było cokolwiek, że tak się wyrażę, za ostre, chociaż w rozżaleniu, powiedziałbym w smutku...
— Proszę! więc odjeżdżała rozżalona... Krzyżyk na drogę, mieliśmy już dość tej damy... ale uważam panie Filipie, że i pan jesteś niewesoły. To źle, człowiek który się żeni... Wszak prawda że profesor żeni się? naturalnie w sekrecie przed dobrymi znajomymi, którzy dowiadują się o tem wypadkowo.
Pedagog zarumienił się.
— Istotnie — rzekł — jeżeli mam powiedzieć prawdę, to wyrażając się poniekąd ściśle, pragnąłbym, to jest życzyłbym sobie założyć ognisko domowe...
— Ognisko! cóż za wyrażenie!
— Przyjęte do pewnego stopnia, nawet poniekąd, że tak powiem, utarte... Miałem te zamiary, ale z wyjazdem państwa Imbierzyńskich rzecz się cokolwiek zmienia.
— Przecież Imbierzyńska nie będzie panu ślubu dawała...
— Zapewne, ale wiadomo pani, że szczupła moja pensyjka na utrzymanie żony niezupełnie wystarczy, nawet, że tak wprost powiem, nie wystarczy wcale, a przy Imbierzyńskim miałem jakiś zarobek.
— Sądzisz pan, że Dyzio nie da panu tego zarobku?
— Nie wiem, jak pan Boberkiewicz zapatrywać się będzie na moje uzdolnienie i charakter pisma.
— Ależ kochany pedagogu! — rzekł protekcyonalnie Dyzio, zapewniam cię, że będziesz miał po uszy roboty.
— Dziękuję... owszem, bardzo nawet dziękuję.
— Wierzę temu — odezwał się Kobzikowski — kochany nasz kuzynek nie lubi, bardzo nie lubi pisać, nawet w powiecie nazywali go referentem od majówek i wieczorków tańcujących.
— Eh, mój mężu — wtrąciła pani Domicela — Dyzio był referentem od wieczorków i wytańcował sobie posadę sekretarza w sądzie, a ty zawsze byłeś i jesteś gamajdą i gdyby nie to, że ja za ciebie musiałam tańcować, to doprawdy nie wiem czybyśmy z głodu nie pomarli. I stąd już byłbyś dwadzieścia cztery razy wyleciał, gdyby nie to, że ja sama wszystkiem rządzę i gminę wzorowo prowadzę!
— Domicelka zawsze jedno powtarza.
— Prawdę mówię, szczerą prawdę, żeby nie ja, nie moja energja, to cóżby ta gmina była warta? Zapytaj się Dyzia, niech powie co w powiecie mówią.
— Istotnie, kochany kuzynie — odezwał się Boberkiewicz — mogę poświadczyć, że tutejsza gmina ma najlepszą opinję w powiecie.
— Ale niech Dyzio powie, komu to zawdzięcza?
— Tak, tak, i gdyby nie owo wystąpienie głupiego chłopa, wtenczas, pamiętacie przecie, byłbyś kuzynek wójtem jak dwa a dwa cztery.
— Wtenczas go jednozgodnie okrzyknięto gamajdą.
— A, moja Domicelko, wybacz mi proszę, ale jam temu nie winien, że mnie tak, nawet przy ludziach, nazywasz.
— Zasługujesz.
— No, no, wtrącił Boberkiewicz, stało się już, ale to rzecz do naprawienia.
— Więc mogę liczyć na łaskawe względy pana sekretarza — spytał nieśmiało nauczyciel.
— Jak na cztery tuzy, panie profesorze, licz na pewno.
— W takim razie dziękuje — i pożegnam państwa.
— Jakto? profesor odchodzi? — spytała pani Kobzikowska.
— Muszę, przyrzekłem poniekąd.
— Ach! do Zagnanki, do panny.
— Właściwie...
— O, dziś to zupełnie niewłaściwie. Pan chyba nie wiesz co jest dziś?
— Czwartek, jeżeli się nie mylę.
— Tak, dziś czwartek — ale jaki czwartek! Kuzynek nasz Dyzio obejmuje posadę — porozsyłałam z tego powodu zaproszenia. Będzie u nas kilka osób, zabawisz się pan.
— Nie mogę.
— Przecież tym razem, na moją prośbę...
— Kuzynko — szepnął rozpromieniony Dyzio — nie nalegaj, miłość wzywa pana profesora.
— Czy tak? panie Filipie, czy pan bardzo zakochany? przyznaj się pan.
Nauczyciel zaczerwienił się jak burak.
— Właściwie, że się tak wyrażę, nie potrafię ściśle określić tego uczucia.
— Ale uczucie jest, wtrącił śmiejąc się Boberkiewicz.
— Nie powiem, żeby nie istniało... tak, właściwie bowiem ono jest.
Pedagog nie dał się skusić uprzejmem zaproszeniem gospodyni i pożegnawszy państwa Kobzikowekich, oraz nowo kreowanego dygnitarza, poszedł ku Zagnance.
Szedł ścieżką, która się wiła wśród łąk barwnych, kwiecistych i marzył o pięknych oczach, takich modrych, jak niezapominajki nad rowami rosnące, a takich szczególnie dobrych, że opowiedzieć trudno. Biedny pedagog zapragnął szczęścia, chciał założyć własne ognisko rodzinne, mieć zawsze koło siebie owe piękne, modre oczy. Wprawdzie i on i właścicielka owych oczu, oprócz serc gorących, niewiele więcej do współki małżeńskiej wnieść mogli, ale nie wymagali też wiele od losu. On będzie dalej krzewił oświatę w Biednej-Woli, korzystał z łaskawej protekcyi panów Boberkiewicza i Kobzikowskiego, którzy mu dadzą przepisywaniem coś zarobić — a ona, jego przyszła, uczyła się przez dwa lata szycia, więc od czasu do czasu uszyje dla jakiej elegantki sukienkę. Stąd coś, stamtąd coś wpadnie i będzie dobrze, może nawet bardzo dobrze...
Kronika biednowolska twierdzi, że się wszystkie te marzenia spełniły i że państwo Kaczorowie byli bardzo szczęśliwi. Podobno później spadła na nich jakaś sukcesyjka, wzięli więc trzydziestomorgowe gospodarstwo w dzierżawę i dorabiali się fortuny, oraz wielkiego miru i poważania w okolicy.

∗             ∗

Biednowola śpi, otulona w biały płaszcz ze śniegu. Pola i łąki wypoczywają pod onem puchowem przykryciem, śpi rzeka pod grubym pancerzem lodowym. Drzemią sosny w lesie, dźwigając na swych konarach fantastyczne białe festony.
Bieleją strzechy domostw, bieleje wielki spadzisty dach karczmy, i gmina i sąd, a z pomiędzy lip starych, odartych już z liści, w górę wystrzela smukła wieżyczka kościelna — pozłacany krzyżyk na niej błyszczy i mieni się w łagodnem świetle miesiąca na pełni, co zawiesił się wysoko na czystem gwiazdami usianem niebie i rozsypał promienie swoje blade po polach, ubielonych, po łąkach; rozsiał je niby srebrne nici między sosnami w lesie, ślizgał się niemi po zamarzłej powierzchni rzeki.
W chatach cicho — nigdzie światła, w jednej tylko karczmie czerwonawy płomyk lampki niewyraźnie mruga, zresztą nigdzie ruchu, nigdzie żadnego śladu życia.
Wartownicy z pałkami, w budzie swojej zakopani w słomę śpią, psy schroniły się pod zabudowania.
Za parę godzin, gdy na grzędach koguty piać zaczną, gdy księżyc trochę ku zachodowi swojemu odpłynie, a stary zegar w kancelaryi gminnej czwartą godzinę wydzwoni, w chałupach ruch się zacznie.
Łuczywa błysną na kominach czerwonym płomieniem, żurawie studzienne skrzypną, baby i dziewki do kądzieli zasiądą, a gospodarze i parobcy otworzą obory, aby koło dobytku obrządek uczynić.
W półgodziny, może w godzinę późniéj, Grządzikowski się zwlecze z posłania. Kościół wielkiemi kluczami otworzy i w sygnaturkę na „Anioł Pański“ zadzwoni; późniéj, znów godzinę dwie przeczekawszy, miesiąc całkiem się schowa, a natomiast od zimowego wschodu słoneczna jasność zabłyśnie i rozleje się po świecie całym potopem wielkiej światłości; a wtedy już się we wsi ruch doskonały uczyni, po stodołach rozlegnie się łoskot cepów, w kuźni kowal pocznie młotem stukać, a ten i ów gospodarz sanie wyszykuje i szkapinę do nich zaprzęże. Interesów bo różnych na świecie jest dość... jednemu do miasta droga wypadnie, innemu do powiatu z podatkiem, to znów do lasu po drzewo. — Tam oto babina, głowę siedmioma chustkami otuliwszy, rubla w siedm gałganków zawinąwszy, na pocztę się powlecze, aby onego właśnie rubla posłać synowi co w wojsku jest, daleko od domu, temu synowi, co pisał, żeby mu się rubel okrutnie przydał w potrzebie. Zbudzi się wnet i życie w całej wiosce. Kobzikowski kancelaryę otworzy... pan Boberkiewicz akta do sprawy przygotuje, a nauczyciel stanie przed czarną tablicą i zacznie gromadce dzieci pokazywać wedle różnych rachunków sposoby.
Mendel otworzy wrota karczmy na przyjęcie stałych i przypadkowych gości. My już, szanowny czytelniku, opuścimy Biednowolę i jej mieszkańców. Siedzieliśmy dość długo w tej wiosce, a że cierpliwość czytelnika musi mieć swe granice — a książka ostatnią kartę, przeto stosujemy się do tego niewzruszonego prawa i schylamy czoło przed jego potęgą.
Kończymy tedy biednowolską kronikę, chociaż nie przedstawiliśmy w niej wszystkich stron wioskowego życia, nie skreśliliśmy całego obrazu.
Jesteśmy w zgodzie z tem, co powiedziano było w przedmowie: nie obraz to, lecz szkice luźne, dorywcze, co oko widziało, co ucho słyszało, a poniekąd co serce odczuło... ręka przeniosła na papier.
Może jeszcze kiedy, w przyszłości, powrócimy do Biednowoli i naszych starych znajomych...


Koniec.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.