Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Sukcesorów T. Jankowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Tytuł orygin. De la Terre à la Lune
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVI.
Kolumbiada.

Czy odlew udał się? Na to pytanie można było odpowiedzieć tylko przypuszczeniami. Wszystko zdawało się mówić za tem, że operacja udała się, gdyż forma pochłonęła całą przeznaczoną ilość metalu. W każdym razie nic stanowczego narazie nie można było powiedzieć.
Gdy major Rodman odlewał swą 600 funtową armatę chłodzenie odlewu trwało okrągłe 15 dni. Ile czasu potrzebować będzie na to monstrualna kolumbiada otoczona kłębami pary i znajdująca się w masywnem obmurowaniu? Trudno było obliczyć.
Niecierpliwość członków „Gyn-Klubu“ wystawiona była przez ten czas na ciężką próbę. Ale na to nie było rady. J.T. Maston o mało co nie upiekł się przez swą ciekawość, gdyż za wszelką cenę chciał się zbliżyć jaknajbardziej do armaty, która ciągle jeszcze robiła wrażenie rozpalonego pieca. 15 dni po odlewie olbrzymi słup dymu unosił się nad nią a ziemia paliła w promieniu 200 kroków. Dni przechodziły jedne za drugiemi, upływały już tygodnie, a olbrzymi cylinder buchał ciągle jeszcze żarem.
Nie można było ciągle jeszcze zbliżyć się do niego. Członków „Gyn-Klubu“ pożerała niecierpliwość i niepokój.
— Oto mamy dziś 10 sierpnia — rzekł pewnego ranka J.T. Maston. — Zaledwie 4 tygodnie dzielą nas od ostatecznej daty, a pozostaje nam jeszcze opróżnienie kolumnady z piasku i naładowanie jej prochem, a pozatem tyle innych jeszcze rzeczy. Stanowczo nie zdążymy. Przecież zbliżyć się nawet nie można do armaty. Czy ona się kiedy ochłodzi? To nieszczęście.
Próbowano uspokoić niecierpliwego sekretarza, ale on powtarzał uparcie swoje. Barbicane nie mówił nic, ale milczeniem pokrywał głuche rozdrażnienie. Stanąć wobec przeszkody, którą tylko czas może usunąć, a ten czas był najzaciętszym wrogiem i na jego łaskę i niełaskę były zdane losy całego przedsięwzięcia
. Tymczasem codzienne obserwacje wykazywały pewne zmiany na lepsze. Około 15 sierpnia opary zaczęły maleć i rzednąć, w kilka dni po tem ziemia wydawała już tylko lekką mgłę jakby ostatnie tchnienia tego potwora zamkniętego w kamiennej trumnie. Zwolna chłodnąć zaczęła przyległa ziemia, niecierpliwi starali się już podejść bliżej. Wreszcie 22 sierpnia Barbicane, jego towarzysze i inżynier mogli już siedzieć spokojnie na wystającym ponad ziemię wylocie działa, choć przyznać trzeba, że mieli wrażenie, jak gdyby siedzieli na piecu.
— Nareszcie! — zawołał prezes „Gyn-Klubu“, odetchnąwszy z widoczną ulgą.
Praca została podjęta jeszcze tego samego dnia. Przystąpiono do usuwania wewnętrznej formy, w celu oczyszczenia lufy działa. Topór, kilof i łopata pracowały bez przerwy, gliniasta ziemia i piasek utworzyły pod wpływem gorąca masę, niezwykłej twardości; przy pomocy maszyn usunięto jednak tę masę gorącą, jeszcze tam gdzie stykała się bezpośrednio z metalem. Wydobytą ziemię usuwano szybko na wózkach poruszanych przez małą lokomotywę, a praca ta szła tak szybko, zapał był tak ogólny, przynaglania i zachęty Barbicane’a poparte dolarowymi argumentami, były tak wymowne, że już 3-go września znikły wszelkie ślady wewnętrznej formy.
Natychmiast wzięto się do wygładzania wnętrza armaty. Ustawiono potężne maszyny, których olbrzymie dłuta ścinały wszystkie nierówności odlewu. W kilka tygodni wewnętrzne ściany olbrzymiej rury nabrały ściśle cylindrycznej formy i zostały odpolerowane do połysku. Wreszcie 22 września, akurat w rok po ogłoszeniu słynnej propozycji Prezesa Barbicane’a olbrzymie działo dokładnie matematyczną ścisłością ustawione pionowo gotowe było do strzału. Oczekiwano tylko na księżyc, ten jednak nie mógł się spóźnić na oznaczonę chwilę.
Radość J.T. Mastona nie miała granic; pewnego dnia omal nie wpadł on do wnętrza armaty, tak się zapatrzył w jej głębię. Blomsberry zdołał go powstrzymać jedną ręką, która mu pozostała, inaczej bowiem nieszczęśliwy sekretarz „Gyn-Klubu“ jak nowy Herostrat byłby znalazł śmierć w głębi kolumbiady. Armata więc była już skończona, nie było żadnej wątpliwości co do doskonałego jej wykonania. 6-go października kapitan Nicholl wypłacił prezesowi Barbicane’owi dwie pierwsze wygrane zakładu, czyli 3, 000 dolarów, które Barbicane zapisał na rachunek dochodów klubu.
Można było przypuszczać, iż gniew kapitana Nicholl’a dochodził teraz do ostatnich granic i stawał się już prawie chorobą. Pozostawały wprawdzie jeszcze trzy zakłady do rozegrania o trzy, cztery i pięć tysięcy dolarów i gdyby kapitan wygrał choć dwa ostatnie, byłby zrobił wcale niezły interes. Ale chodziło mu właściwie nie tyle o pieniądze, co o sukces odniesiony przez rywala, który potrafił odlać armatę o takiej sile, że, przyznać to musiał, nie oparłyby jej się żadne opancerzenia i to było dla niego ciosem.
Począwszy od 23 września Wzgórze Kamieni zostało naościerz otwarte dla publiczności, która, jak się tego można było spodziewać, napływać zaczęła gromadnie.
Ze wszystkich zakątków Stanów Zjednoczonych niezliczone tłumy zjeżdżać się teraz zaczęły do Florydy. Miasto Tampa-Town wzrosło znacznie podczas tego roku i posiadało teraz już sto pięćdziesiąt tysięcy ludności. Siecią ulic połączywszy się najpierw z portem Brooke, wyciągnęło się ono następnie na wąskim klinie ziemi, dzielącym dwa zagłębienia zatoki Espiritu Santo. Nowe dzielnice, nowe place, cały las nowych gmachów i domów wyrósł nagle na pustem dotąd wybrzeżu, po którem hulało jeno słońce. Powstawały całe towarzystwa, które finansowały budowę kościołów, szkół i domów prywatnych i w niespełna rok miasto zmieniło się nie do poznania.
Jankes jest z urodzenia kupcem i wszędzie, gdzie rzuci go los, w strefach lodowych, czy w strefach tropikalnych, szuka on przedewszystkiem interesu. To też wielu przybyszów, którzy przyjechali do Florydy jedynie po to, by przyjrzeć się pracom „Gun-Klubu“, zainstalowawszy się w Tampa, zwolna wciągało się w rozmaite przedsiębiorstwa handlowe. Okręty, na których zwożono materjał i robotników ożywiły znacznie ruch w porcie. Niebawem inne okręty o rozmaitym tonnażu, naładowano żywnością i przeróżnymi towarami zawijać zaczęły do cichego niegdyś portu. Rozmaite firmy zaczęły otwierać tu swe oddziały i składy i życie miasta zabiło przyśpieszonem tętnem.
Jednocześnie Tampa otrzymało połączenie kolejowe z południowymi stanami Unji. Najpierw połączono Mobile z Pensacola, ogromnym arsenałem morskim Południa. Następnie z tego ważnego punktu przeprowadzono nową linję do Tallahassee, gdzie wychodziła już krótka, bo zaledwie dwudziestodwumilowa linja, łącząca Tallahassee z Saint Marks, leżącem nad brzegiem morza. Ten to punkt kolejowy połączono z Tampa-Town, ożywiając, lub wyrywając z uśpienia cały pas ziemi w środkowej Florydzie.
To też dzięki wszystkim tym cudom przemysłu, powołanym został do życia pewnego pięknego dnia przez genjalny pomysł jednostki. Tampa przybrała ostatecznie wygląd wielkiego miasta; przezwano ją teraz „Miastem księżycowem“ i zaćmiło ono zupełnie dawną stolicę Florydy.
Zrozumiałą staje się też walka konkurencyjna, jaka w swoim czasie wybuchła między Teksasem a Florydą i oburzenie delegatów Teksasu, gdy wybór Gyn-Klubu padł na ich rywalkę. Rozumieli oni już wówczas, ile zyska kraj, na którego ziemi ucieleśni się projekt Barbicane’a i ile korzyści przyniesie mu ten jeden wystrzał. Teksas stracił sposobność, by stać się ośrodkiem handlowym, posiadać ważne węzły kolejowe i podwoić odrazu liczbę swej ludności.
Wszystkie te korzyści przypadły teraz w udziale nędznemu półwyspowi Florydyjskiemu, rzuconemu jak kruchy pomost między fale zatoki i odmęty oceanu Atlantyckiego.
To też mieszkańcy Teksasu tak samo nienawidzili teraz Barbicane’a, jak niegdyś generała Santa Anna, który rozbił ich armję.
Nowi mieszkańcy Tampa-Town, choć opanowani przez szał przemysłowy i handlowy, zaangażowani w setkach nowych przedsiębiorstw, nie przestawali jednak interesować się tem, co się działo na Wzgórzu Kamieni. Najdrobniejszy szczegół, każde niemal uderzenie kilofa było tematem codziennych rozmów, Każdy mieszkaniec uważał za swój obowiązek choć raz na dzień odwiedzić Wzgórze, to też na drodze, prowadzącej do niego rojno było zawsze; szły nią niekończące się nigdy procesje.
Można już było przewidzieć, że w dzień wystrzału napływ widzów dosięgnie miljonów, bo teraz już zjeżdżali się oni gromadnie ze wszystkich zakątków świata i zdawać się mogło, że wreszcie cała Europa wyemigruje do Ameryki.
Trzeba jednak przyznać, iż do tej chwili ciekawość ludzka otrzymała bardzo skromny karm. Wielu liczyło na chwilę odlewu, tymczasem nie widzieli nic, prócz kłębów dymu. Było to zbyt mało dla ludzi, którzy przybywali z krańców, ale Barbicane nie chciał wpuścić nikogo za ogrodzenie fabryczne — Powstawały stąd niezadowolenia, protesty, gniewano się na prezesa, posądzano go o absolutyzm, jego sposób postępowania nazywano nieamerykańskim.
Dokoła ogrodzenia powstawały formalne bunty, ale Barbicane, jak to wiemy, był niewzruszony w swych postanowieniach.
Gdy jednak kolumbiada była już zupełnie skończona, zakaz wstępu nie mógł być nadał utrzymany; byłoby to niesłusznem, więcej nawet, niebezpiecznem wystawiać ludzką ciekawość na dalsze próby. Barbicane kazał więc otworzyć drzwi dla wszystkich, a wiedziony zmysłem praktycznym, postanowił obłożyć podatkiem ciekawość ludzką.
Obejrzenie olbrzymiej kolumbiady było już wielką atrakcją, ale dostać się na jej dno było dla amerykanów rozkoszą, która nie miała równej na świecie. To też nie było przybysza, który odmówiłby sobie przyjemności zwiedzenia wnętrza tej metalowej przepaści. Wygodne windy, poruszano parą, pozwalały zwiedzającym opuścić się na samo dno armaty.
Pierwszego dnia, gdy windę oddano dla użytku publiczności, panował koło niej ścisk nie do opisania. Kobiety, dzieci i starcy, wszyscy uważali za swój święty obowiązek, by do głębi przejrzeć tajemnicę olbrzymiej armaty.
Cena biletu wstępu wynosiła 5 dol. od osoby, a pomimo to w ciągu dwuch miesięcy które poprzedzały wystrzał, napływ zwiedzających był tak wielki, iż bilety przyniosły Gyn-Klubowi okrągłe pół miljona dolarów.
Naturalnie pierwszymi, którzy zwiedzili wnętrze kolumbiady, byli członkowie Gyn-Klubu, którym to wyróżnienie słusznie się należało.
Uroczystość ta odbyła się 25 września. Do windy wsiedli: prezes Barbicane, J.T. Maston, major Elphiston, jenerał Morgan, Płk. Blomsberry, inż. Murchison i inni wybitniejsi członkowie sławetnego klubu. Ogółem 12 osób. Było jeszcze dobrze ciepło w głębi tej ogromnej żelaznej rury. Duszono się niemal. Ale co za radość, ile zachwytu! stół nakryty na 12 osób był ustawiony na dnie kolumbiady, której wnętrze oświetlono pomocą elektryczności. Wyśmienite i liczne dania, które zdało się, spadały z nieba, zjawiały się kolejno na stole biesiadnym, najlepsze wina Francji lały się potokiem podczas tej uczty, wydanej tak głęboko pod ziemią.
Wychylono moc toastów: na cześć kuli ziemskiej i jej satelity, Gyn-Klubu i Stanów Zjednoczonych, pito za pomyślność przedsięwzięcia i nawiązania stałych stosunków z księżycem. Wszystkie te okrzyki i wiwaty płynęły na falach akustycznych ku górze i z siłą gromu wybiegały z jej wylotu, a nieprzebrany tłum ludzi, zebrany dokoła Wzgórza Kamieni, łączył swe okrzyki i drgnienia serca z entuzjazmem biesiadników, ucztujących na dnie olbrzymiej kolumbiady.
J.T. Maston nie posiadał się z radości. Trudno było ustalić, czy krzyczał on więcej, niż gestykulował i czy pił więcej niż jadł. W każdym razie nie oddałby tego momentu za koronę cesarską i gdyby w tej chwili nabito armatę, pozwoliłby się raczej wystrzelić w przestwór nieba, niż wynieść na powierzchnię ziemi.

———


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.