Złoty robak/Czy na ziemi istnieje życie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Czy na ziemi istnieje życie?

Dziewczyna, ze świecą w lichtarzu, zeszła po schodach i poprowadziła ich z powrotem na pierwsze piętro. Pokazała drzwi, były otwarte, paliło się w piecu, okna były pootwierane. Za oknami noc, zimna, deszczowa, niebo czarne, bliskie, jakieś światła przebijały się w strugach deszczu, deszcz jesienny wywołuje z ziemi cmentarz, na przykrytym czerwoną serwetą stoliku pod oknem stała lampa naftowa o przytłumionym krwawymi irysami abażurze.
— Wciąż tu duszno — powiedział Filip — a powinno świecić tylko z pieca. Kazałem oczyścić dywany, zdjąć jeden obraz, ale wyszła pod nim inna tapeta, więc wisi. Nie mają kwiatów, za długo by trwało, gdybym wysłał dziewczynę na łąkę, wiem, że jest tu blisko ogród...
— Jak się czujesz?
— O, lepiej, dużo lepiej czuję się, nie lubię takiego pytania, ale tobie wszystko wolno. Rozlokuj się, gdzie, co jak? — zaczął biegać, rozbierać się, zrzucił marynarkę, usiadł na krześle.
— Jeśli to prawda, jestem po stronie rzeczywistości.
— Czy ty miewasz zawroty głowy? — podeszła do niego.
— Nigdy. Jeszcze mnie w życiu głowa nie bolała. Posłuchaj lepiej, biją dzwony.
— Nie słyszę żadnych dzwonów.
— Nie słyszysz. Ale huknęło — roześmiał się patrząc w stronę drzwiczek pieca z ogniem, zerwał się z krzesła, wziął ją pod rękę, zrobił kilka kroków, jakby zamierzał spacerować: — Głupio huknęło. Tym się martwię. Zrobiłem się sentymentalny — zatrzymał ją przy piecu. — Idziesz tak, idziesz, stań wreszcie.
Deszcz lał wielkimi strugami, pruł dachy, spadał po murach i szybach, zacinał do środka. Światła okienek z naprzeciw rozpłynęły się i zniknęły.
— A my — powiedział — my jesteśmy tutaj. W kojcu. Jakby rzeczywiście podróże odbywały kury. Może zajrzymy?
— Dokąd?
— Do szafy.
Angelika stała pośrodku dywanu, wciąż w płaszczu, płaszcz ociekał złotymi kroplami deszczu w świetle drżącej w powiewie lampy.
— Wisi tam parasol — powiedział.
Otwarł szafę i rzeczywiście wyjął parasol. Wielki jak pastorał, z monogramem na obrączce.
— Jest gdzieś zmartwienie: taki parasol!
Czekała, że otworzy. Rzeczywiście, otwarł, parasol był olbrzymi, złoto-czarny jak monstre-nietoperz. Nie wiedział, co z nim zrobić, zamknął, zawiesił na krześle.
Zdjął i schował do szafy.
— Pamiętasz, jak urwałaś mi rękaw? — wyciągnął jakąś szufladę: — A tu są przygotowane nici dla podróżnych. Białe, czarne i szare. Jest igła i naparstek.
Wziął Angelikę pod rękę, poprowadził wkoło po dywanie, przystanął:
— Podałem do księgi przyjęć, że kupiec zbożowy podróżuje z żoną — usiadł na dywanie. Stanęła obok niego.
Wiatr dostawał się przez firanki i zaczął kołysać płomieniem lampy, chwiał światłem, zdawało się tak przygasać, że nagle zgaśnie.
Przeleciał krótki tok rozmowy. Wszystko dyskretnie przemilczano. Padło wreszcie: Eliza: urocza: nieszczęście.
„Nic tak w życiu nie dokuczy jak niewinny urok.”
Urok. Ci, którzy odeszli. I są jeszcze. Co o nich powiedzieć, żeby nie obrazić następnych? Wszystkich kobiet.
Trzeba było ratować lampę, filowała, bardzo szybko znalazła się przy niej Angelika.
— To się mówi — zapytał: — objaśnić knot czy knota objaśnić?
Wróciła na swe poprzednie miejsce.
— Ty się nie bój — powiedziała. — Choroba przychodzi, gdy się o niej myśli. Jest i odwrotnie.
— Co?! — wstał. — Jaka choroba? Z kim ty rozmawiałaś?
— Z nikim. Kto chce, może zwyciężyć.
Przybliżył oczy do jej oczu, cień spod jej rzęs patrzył mądrze. W napięciu. Pod lewym okiem widniał jaśniejący punkcik. Pył czy też cecha skóry? Okruszyna pudru, gipsu. Jakiś nalot z powietrza? Powierzchnia skóry miała lekką wypukłość, pyłek świecił i nie mogła wiedzieć o tym nerwowym świeceniu.
Ugięła się, on także, pod nimi był dywanik, uklękli. — O nie — rzekła — nie będę się upierała. — Patrzyła przytomnie, wewnętrzne uniesienie wypełniało rysy jej twarzy, gładkie, porcelanowo gładkie. Dobrze zamknięte wargi także były gładkie. Odezwało się w nich nieuchwytne pulsowanie. Gdyby była chłopcem, kolegą — pomyślał. Czy ona to powiedziała? Nie otwierając ust. Samym pulsowaniem? Czy on to pomyślał?
Położyła mu rękę na ramieniu. Twarz jej zniknęła. Okrągłe ucho wysypało się spod miałkich włosów. Przytrzymał ją za ucho, bo jak gdyby straciła równowagę. Dotykał jej kolanami. Podniósł jej twarz. — Gdybyś była — powiedział — przyjacielem.
Gdy podnosił jej twarz, powiedział: — no nie, no nie — i ustawił ją przed sobą jak wizerunek. Zwiększając odległość. Wstała, podźwignęła się i ciężko wstała. Poszedł za nią, usiedli przy stoliku. Miał wielką ochotę na radosną wściekłość, wybuch, albo uderzyć kogoś. Tyle jest spraw...
Dostrzegł, że dusi się czymś. W gardle. Należało jej pomóc. Pomóc. Wzięły ją ognie, różowość twarzy, zgrubienie szyi, przyciętej brzegiem białej koronki.
Wykonała gest palcami, jakby chciała się uwolnić od tego ucisku.
— Wybacz — wziął ją za rękę, zdjął płaszcz. — Jestem gorszy, gorszy, na pewno gorszy od ciebie — odskoczył od stolika, znalazł się przy drzwiach. Patrzyła na niego promienną twarzą, wyprostowana. — Dobroć jest większa — mówił — niż cokolwiek na świecie można sobie wyobrazić. Największa! Nie ma niczego większego. — Zmarszczona firaneczka na szybie otwartego okna drżała na deszczu. Na serwecie stała pękata lampa naftowa i paliła się nafcianym oddechem posługaczki, która paluchami jak oskrobana marchew zapaliła ją na żądanie.
Angelika wstała, ręce jej były przy niej, podeszła o krok, była wysoka, jeszcze wyższa, Filip czuł pod łopatkami klamkę drzwi. Angelika zrobiła kilka kroków, jakby chciała stąd wyjść, wpijała w niego oczy. Oczy zaczęły się chmurzyć. Filip zagradzał drogę, wbijał plecy w klamkę. Nagle Angelika utraciła pion i obsunęła się na dywanik.
— Żeby nie wiem co — mówił Filip, nie ruszając się z miejsca, a nawet jeszcze mocniej przyciskając się do drzwi — żeby nie wiem co się zdarzyło, zawsze będę przy tobie. Pamiętaj! Zawsze, zawsze i w najgorszym. Będę pamiętał tę chwilę, godzinę — podszedł — i ciebie, która możesz być kiedyś... nieszczęśliwa. Bardzo nieszczęśliwa. A ja będę przy tobie. Wtedy przypomnij! Gdybym chciał zapomnieć. Powołaj się na to, na co trzeba się powoływać. Mogę być kiedy wściekły i niesprawiedliwy. Jedno słowo z tej godziny ma znaczenie do samego końca. Przysięgam!
Słyszał ten nieprawdopodobny patos, i nic więcej, chciał go powtórzyć. Podał jej rękę, podniósł z dywanu. Zachwiała się, podtrzymał ją drugą ręką. W uścisku była mocna. Mimo woli siła odbija się od drugiej siły jak światło. Zobaczył jej dłoń, ta jedna nie straciła przytomności i odchylała się poziomo, jak skrzydło. Znów usiedli na dywaniku. Dotknęła go najpierw skrzydłem.
Kiedy patrzył na jej twarz, oczy miała zamknięte, pochyliła się do przodu, spadała mu w rękach, ciążyła sama sobie. — Szkoda, szkoda — mówił — należało porozmawiać, należałoby wszystko, wszystko to, co jest, powiedzieć...
Nagle przebudziła się, wzięła go za rękę, wstała, kazała iść, zaczęli spacerować wokoło. Promienisty uśmiech, prawie łajdacki, rozjaśniał jej twarz. Jak pod piosenkę na łące, piosenkę do koszenia nogami trawy, rozdeptywania złotych robaków. — Gdybyś ty była. Trudno. I tak, gdybyś była. Zakochałbym się w tobie.
— Wiesz — powiedział, gdy za chwilę usiedli na brzegu łóżka — wiesz — rozpakowywał ją z mokrego od deszczu ubrania. Przyłączyły się jej ręce. Zdjął bucik. Był ciepły. Przymierzył, rzucił w stronę okna i jednym strzałem zgasił lampę. Stłukł porcelanę w okruchy. Zrobiło się czarno.
— Wiesz — ciągnął swe zdanie, które w każdym słowie uchodziło w powietrze i traciło jasność — potem są tacy, którzy gryzą się w język. Nie dopowiadaj. Strach, przed czym? Jedyna wielka i czysta przyjaźń. Zrozumiesz w dniu mojej śmierci.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.