Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/630

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



Czy na ziemi istnieje życie?

Dziewczyna, ze świecą w lichtarzu, zeszła po schodach i poprowadziła ich z powrotem na pierwsze piętro. Pokazała drzwi, były otwarte, paliło się w piecu, okna były pootwierane. Za oknami noc, zimna, deszczowa, niebo czarne, bliskie, jakieś światła przebijały się w strugach deszczu, deszcz jesienny wywołuje z ziemi cmentarz, na przykrytym czerwoną serwetą stoliku pod oknem stała lampa naftowa o przytłumionym krwawymi irysami abażurze.
— Wciąż tu duszno — powiedział Filip — a powinno świecić tylko z pieca. Kazałem oczyścić dywany, zdjąć jeden obraz, ale wyszła pod nim inna tapeta, więc wisi. Nie mają kwiatów, za długo by trwało, gdybym wysłał dziewczynę na łąkę, wiem, że jest tu blisko ogród...
— Jak się czujesz?
— O, lepiej, dużo lepiej czuję się, nie lubię takiego pytania, ale tobie wszystko wolno. Rozlokuj się, gdzie, co jak? — zaczął biegać, rozbierać się, zrzucił marynarkę, usiadł na krześle.
— Jeśli to prawda, jestem po stronie rzeczywistości.
— Czy ty miewasz zawroty głowy? — podeszła do niego.
— Nigdy. Jeszcze mnie w życiu głowa nie bolała. Posłuchaj lepiej, biją dzwony.
— Nie słyszę żadnych dzwonów.
— Nie słyszysz. Ale huknęło — roześmiał się patrząc w stronę drzwiczek pieca z ogniem, zerwał się z krzesła, wziął ją pod rękę, zrobił kilka kroków, jakby zamierzał spacerować: — Głupio huknęło. Tym się martwię. Zrobiłem się sentymentalny — zatrzymał ją przy piecu. — Idziesz tak, idziesz, stań wreszcie.
Deszcz lał wielkimi strugami, pruł dachy, spadał po murach