Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/633

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wysoka, jeszcze wyższa, Filip czuł pod łopatkami klamkę drzwi. Angelika zrobiła kilka kroków, jakby chciała stąd wyjść, wpijała w niego oczy. Oczy zaczęły się chmurzyć. Filip zagradzał drogę, wbijał plecy w klamkę. Nagle Angelika utraciła pion i obsunęła się na dywanik.
— Żeby nie wiem co — mówił Filip, nie ruszając się z miejsca, a nawet jeszcze mocniej przyciskając się do drzwi — żeby nie wiem co się zdarzyło, zawsze będę przy tobie. Pamiętaj! Zawsze, zawsze i w najgorszym. Będę pamiętał tę chwilę, godzinę — podszedł — i ciebie, która możesz być kiedyś... nieszczęśliwa. Bardzo nieszczęśliwa. A ja będę przy tobie. Wtedy przypomnij! Gdybym chciał zapomnieć. Powołaj się na to, na co trzeba się powoływać. Mogę być kiedy wściekły i niesprawiedliwy. Jedno słowo z tej godziny ma znaczenie do samego końca. Przysięgam!
Słyszał ten nieprawdopodobny patos, i nic więcej, chciał go powtórzyć. Podał jej rękę, podniósł z dywanu. Zachwiała się, podtrzymał ją drugą ręką. W uścisku była mocna. Mimo woli siła odbija się od drugiej siły jak światło. Zobaczył jej dłoń, ta jedna nie straciła przytomności i odchylała się poziomo, jak skrzydło. Znów usiedli na dywaniku. Dotknęła go najpierw skrzydłem.
Kiedy patrzył na jej twarz, oczy miała zamknięte, pochyliła się do przodu, spadała mu w rękach, ciążyła sama sobie. — Szkoda, szkoda — mówił — należało porozmawiać, należałoby wszystko, wszystko to, co jest, powiedzieć...
Nagle przebudziła się, wzięła go za rękę, wstała, kazała iść, zaczęli spacerować wokoło. Promienisty uśmiech, prawie łajdacki, rozjaśniał jej twarz. Jak pod piosenkę na łące, piosenkę do koszenia nogami trawy, rozdeptywania złotych robaków. — Gdybyś ty była. Trudno. I tak, gdybyś była. Zakochałbym się w tobie.
— Wiesz — powiedział, gdy za chwilę usiedli na brzegu łóżka — wiesz — rozpakowywał ją z mokrego od deszczu ubrania. Przyłączyły się jej ręce. Zdjął bucik. Był ciepły. Przymierzył, rzucił w stronę okna i jednym strzałem zgasił lampę. Stłukł porcelanę w okruchy. Zrobiło się czarno.
— Wiesz — ciągnął swe zdanie, które w każdym słowie uchodziło w powietrze i traciło jasność — potem są tacy, którzy gryzą się w język. Nie dopowiadaj. Strach, przed czym? Jedyna wielka i czysta przyjaźń. Zrozumiesz w dniu mojej śmierci.