Złotowłosy sfinks/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złotowłosy sfinks
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1933
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIII.
ROZMOWA SYNA Z OJCEM, CZYLI TRAUB I TURSKI.

Turski, po swej niefortunnej wizycie w pałacyku Ostrogskich powziął nieoczekiwaną decyzję. Postanowił zobaczyć się z Traubem. Jeśli dotychczas odkładał to widzenie, to tylko przez wzgląd na Kirę. Ale obecnie, gdy sądził, że Kiry niema w Warszawie, należało postąpić inaczej. A nuż właśnie ten wyjazd stał w związku z szantażami Trauba i trzeba było rzecz samą w zarodku stłumić.
Dochodziła czwarta. Wiedział, że o tej godzinie zastanie w domu swego byłego zwierzchnika.
Podążył na ulicę Szopena — i zadzwonił do drzwi parterowego mieszkania.
— Proszę zameldować panu baronowi — rzekł służącemu, który wtajemniczony w niedawną scenę mierzył go nieufnym wzrokiem — że przyszedłem w bardzo pilnej sprawie!
Lokaj spełnił zlecenie, a nieoczekiwana wizyta bynajmniej nie zdziwiła Trauba. Tak przywykł on oceniać wszystkich z najbardziej niskiej i poziomej ich strony, że był przekonany, iż Turski odegrawszy wówczas scenę „bezinteresowności“, obecnie zgłasza się po odrzucone w przystępie „oburzenia“ odszkodowanie. Uśmiechnął się lekko, obiecując sobie w duchu, że obetnie je porządnie. Rzucił lokajowi:
— Proś!
Z miną pełną godności, zasiadł za biurkiem w oczekiwaniu dawnego sekretarza, a gdy ten się zjawił, rzekł doń tonem wyniosłym:
— Proszę, niech pan siada! Domyślam się, co sprowadziło go! Czyż nie należało odrazu załatwić wszystkiego polubownie, miast wszczynać awanturę?
Turski, udając, że nie widzi wyciągniętej ręki „barona“, zajął naprzeciw niego miejsce. Umyślnie przybrał minę pokorną, by tem lepiej później zaskoczyć wroga.
— Rozumiem — ciągnął Traub dalej — że nie może pan pozostać bez grosza na bruku! Dam też panu pewną sumkę, ale podpisze pan formalne zrzeczenie wszelkich pretensji. Tylko bardzo proszę, bez tych obrażonych min — przyciął jako rewanż za niepodanie ręki — bo wogóle okazuję dużo dobrej woli, że z nim rozmawiam!
— Pieniądze nie są mi potrzebne! — sucho odparł Turski.
— Niepotrzebne! — zerknął nań ze zdziwieniem Traub. — No... no... Cóż pana w takim razie sprowadza?
Wyprostował się.
— Przybyłem, aby zażądać od pana pewnych wyjaśnień!
— Mianowicie?
— Doszedłem do przekonania, że nie wolno mi tak łatwo wyrzekać się Kiry! — mówił grzecznie, lecz stanowczo. — Coś kryje się w tej sprawie, a pańska rola, panie baronie, jest więcej niż dwuznaczna...
Traub poczerwieniał.
— Tylko proszę, nie tym tonem! — wykrzyknął ostro, rozgniewany, że były sekretarz ośmiela się rozmawiać z nim, jak równy z równym. — O ile chodzi o pewne odszkodowanie, służę... Pozatem, nie zamierzam udzielać żadnych wyjaśnień!
— A gdybym nalegał?
— Nie wiele pomoże!
— Hm... A gdybym nie ustąpił łatwo?
Traub położył palec na dzwonku, znajdującym się na biurku.
— Czy mam wezwać lokaja?
Turski powstał z miejsca i powoli wycedził:
— Niech pan to uczyni, panie Góral!
Rzucił ostro nazwisko. Gdyby piorun uderzył u stóp rzekomego Trauba, nie uczyniłoby to na nim większego wrażenia.
Zkolei porwał się z miejsca. Twarz miał kredową, drżał mu podbródek, a ręce trzęsły się, niby w febrze. Uderzenie zostało wymierzone celnie.
— Co?... co pan powiedział?
— Wymieniłem tylko pańskie prawdziwe nazwisko, panie Antoni Góral, morderco prawdziwego Oskara von Trauba!
Podskoczył do góry, niczem zranione dzikie zwierzę. Potem szybko podbiegł do drzwi i zamknął je starannie, niby obawiając się, że znajdujący się w dalszych pokojach lokaj, może podsłuchać rozmowę.
Poczem, zdoławszy się nieco opanować, zbliżył się do Turskiego.
— Jakie to kłamstwa pan plecie? — wyszeptał. — Co to wszystko znaczy?
— Mówię tylko prawdę! Najlepszym tego dowodem, że pan drzwi zamyka!
— Nieprawda! To są bajki! Ciekaw jestem, kto panu podobnych głupstw naznosił! Gorzko pan pożałuje, że lekkomyślnie i bezkrytycznie je powtarza!
Turski zmierzył swego byłego szefa ironicznym wzrokiem.
— Panie Góral! — Aby przeciąć dalsze nieporozumienia, oświadczę panu wprost, że nigdy nie ośmieliłbym się tu przybyć, gdybym przeciw panu nie posiadał niezbitych dowodów. Dowodów, które się znajdowały w rękach niejakiego pana Lipki... Zegarmistrza Edmunda Lipki, pańskiego dawnego towarzysza...
Traub był coraz bledszy. Poczynał pojmować, że tu nie o wiadomości wyssane z palca chodziło i że jego sytuacja naprawdę poczyna się stawać groźna.
Jeszcze jednak nadrabiał miną.
— No... i cóż z tego?
— To — bił Turski każdem słowem, niczem taranem — że posiadam pewną fotografję — nie przy sobie, bo po panu wszystkiego można się spodziewać — przedstawiającą pewnego młodzieńca, niezwykle podobnego do pana, z urzędowym podpisem, stwierdzającym, że jest to pan Antoni Góral, oraz drugą podobiznę, również oficjalnie poświadczoną, wyobrażającą prawdziwego barona Trauba, który został pogrzebany pod śniegami dalekiej Alaski. Był on o lat osiem starszy od pana, jak stwierdza metryka.
Traub teraz już tylko bełkotał.
— Jakiś... zbieg... niezrozumiały okoliczności... Nieporozumienie...
— Hm... zbieg okoliczności? — ciągnął nieubłaganie Turski dalej. — A notatki Lipki? Zdołał własnoręcznie spisać wszystko z najdrobniejszemi szczegółami i ręczę, że każdy sąd bardzo łatwo tej spowiedzi uwierzy... A historja z Marją Pawlikówną? — z boleścią wyrzucił tak drogie mu nazwisko.
— Marją? — powtórzył Traub. — Ach rozumiem... To wszystko zemsta tego starego warjata za Marję! Ależ przecież jam tu nie winien....
— Nie winien pan? — z ogniem zawołał Turski. — A kto uwiódł i oszukał nieszczęsną kobietę? Kto ją niecnie okłamał, by następnie porzucić na bruku, okrytą hańbą? Czy pan się kiedy zainteresował, co się stało z nią i z jej dzieckiem?
— Sama później nie chciała mnie widywać! — mruknął. — Odmawiała przyjęcia pieniężnej pomocy.
— Bo za zbezczeszczenie jej ofiarowywał pan jałmużnę...
— Bo ja wiem... Chciałem... — Ale gdzieś wyjechała... Podobno wyszła zamąż... Nawet bardzo żałowałem, że nie zaopiekowałem się dzieckiem...
— Żałował pan? — ironja zabrzmiała w głosie Turskiego.
Tymczasem Trauba — będziemy go nazywali do końca tem nazwiskiem — uderzył pewien szczegół. Jeśli nawet Lipko przekazał Turskiemu w swych papierach te informacje, czemuż tak gorąco występował on w obronie nieznanej mu całkowicie kobiety.
— Czy wolno wiedzieć — zapytał — dlaczego tak namiętnie ujmuje się pan za ową panią Marją Pawlikówną?
Turski podszedł blisko do niego. Tak blisko, że wyczuwał prawie jego oddech.
— Bo jestem jej synem!
Wszystkiego spodziewał się Traub, prócz tego wyjaśnienia.
— Pan jej synem?!
— Tak! — wyjaśnił. — Nie wiedziałem o tem nic, przez szereg miesięcy, pracując u pana! Dowiedziałem się dopiero wczoraj, ze spowiedzi Lipki. Sprawa przedstawia się nader prosto. Moja matka — Marja Pawlikówna — gdy niecnie pan ją porzucił napotkała drobnego urzędniczka, Turskiego, zacnego człowieka, który ją poślubił. Był na tyle przyzwoity, że uznał mnie za swoje dziecko.
Traub mierzył go teraz zaciekawionym wzrokiem, niby widział go poraz pierwszy. Może doszukiwał się jakichś podobieństw, może dopiero pojmował, co tak dziwnie znajomego spostrzegł dawniej w twarzy swego sekretarza, który był bardzo do matki podobny.
Więc... w takim razie... — wyszeptał.
— Jestem pańskim synem.
— Moim synem! — powtórzył — Moim synem!
Był tak zaskoczony wypadkami, że nie wiedział, jakie wobec tego „nowo odnalezionego“ syna zająć stanowisko. Co prawda, o tym synie, wbrew poprzedniemu oświadczeniu, nie myślał prawie nigdy i po obecnych „wyznaniach“ nie drgnęło w nim żywiej serce. Co miał jeszcze cieplejszego, umieścił w uczuciu dla Kiry, a w tem uczuciu, ten syn stawał na jego drodze. To też, gdyby Turski nie posiadał w ręku przeciw niemu potężnych atutów, prawdopodobnie odprawiłby go z kwitkiem. W obecnych warunkach jednak, opłacało się odegrać rolę rozrzewnionego i szlachetnego ojca.
— Ty... — począł poufale, wykonując jakiś nieokreślony ruch ręką w stronę Turskiego — ty..
Ale tamten przeciął w zarodku wszelkie usiłowania zbliżenia.
— Panie! — wyrzekł stanowczo. — Jeśli mu powiedziałem kim jestem, to nie poto, abyśmy odegrali jakąś komedję czułości! Że pan jest moim prawdziwym ojcem, o tem nie chcę myśleć i nie chcę pamiętać! W rzeczy samej jest pan zbrodniarzem bez czci i sumienia i katem mojej matki! Nie przybywam tu, aby się z panem pojednać, ale zemścić! A właściwie unieszkodliwić...
Traub pojął, że wszelkie wysiłki pogodzenia będą daremne. W dalszym ciągu jednak nie dawał za wygraną.
— Kiedy... bo...
Turski mówił z coraz większem podnieceniem.
— Zostawmy tę komedję! Dość czasu miał pan, aby odszukać moją matkę i dowiedzieć się, co się z nią lub ze mną stało! Przez trzydzieści lat o to pan się nie troszczył i nigdy nie uwierzę, że nagle zbudziło się w nim sumienie. Obecnie wie pan, że posiadam przeciw niemu druzgocące dowody i sądzi, że komedją „synowską“ wytrąci mi oręż z ręki... Bardzo pan się myli...
Traub stał się znów sztywny.
— W takim razie? — zapytał, domyślając się, że „syn“ postawi mu ostre warunki.
— Dość nieszczęść pan narobił, ale co się stało, nie odstanie. Wszystko uchodzi panu bezkarnie, bo wiedział pan, że ani Lipko, ani ten trzeci wspólnik... zdaje się Karolak — i jego również pan okradł, teraz dopiero rozumiem sens pogróżki pozostawionej wówczas w sypialnym pokoju — nie zdecydują się na złożenie przeciw panu oficjalnej skargi do władz, bo sami boją się odpowiedzialności, będąc zamieszani w pańskie sprawki. Ze mną historja przedstawia się inaczej. Lipko nie żyje, upoważnił mnie do działania, a ja nie boję się kompromitacji. Niczem pan mnie nie nastraszy...
— Więc! — powtórzył Traub, coraz w duchu niespokojniejszy i całkowicie pobity logiką rozumowania Turskiego.
— Chodzi panu o moje warunki? — tamten mówił dalej. — Są one niezwykle proste! Przeczuwam, że dzieje się nowe łajdactwo! Z Kirą! Z moją żoną! Z którą, łaskawie, pan mnie rozłączył! Jestem przekonany, że nie wychodzi ona dobrowolnie za pana i że trzyma pan ją czemś w swej mocy!
Traub, to bladł, to czerwieniał. Pojmował, że ostatecznym celem rozmowy, była walka o Kirę. Chętniej oddałby połowę majątku, niźli tę istotę. Zdobył ją z takim trudem, dzięki wprost przebajecznej grze i obecnie miałby utracić? Przenigdy! Postanowił walczyć do ostatka. Choć wiedział, że obecnie całkowita przewaga znajduje się po stronie Turskiego.
Nagle padło zdanie, które napełniło go otuchą.
— Nie wiem, czem pan trzyma Kirę! — powtórzył Turski, a przyznając się do tej nieświadomości popełnił wielkie głupstwo. — Ale, że tak jest, przysiągłbym na to!
Traub zdążył się w lot zorjentować! Więc ze swą żoną nie zobaczył się jeszcze i nie wiedział o niczem. Nie wiedział, ani o wekslach księcia Ostrowskiego, ani czemu, naprawdę wyszła za niego zamąż.
— Zapewniam pana, że się myli! — zaprzeczył.
Ale Turski wiedziony nieomylną intuicją zakochanego, napierał dalej.
— Nie mylę się! Nigdy nie uwierzę, aby Kira dobrowolnie zgodziła się zostać pańską żoną.
— Kobiety mają różne fantazje! — złośliwie odciął Traub. — Chyba sam pan o tem się przekonał!
Choć zdanie to, niczem kubeł zimnej wody, oblało Turskiego, nie ustępował.
— Fantazje, fantazjami... Tu kryje się coś... Kiry niema w Warszawie, ale wnet się cała sprawa wyjaśni...
Znów radośnie zabiło serce Trauba. Twierdził, że Kiry niema w Warszawie! Widocznie unikała go, wszystko jeszcze można było ratować.
— Tylko hrabianka może sama całą rzecz wytłumaczyć! — rzekł ogólnikowo.
Turski również czuł słabe punkty swej gry. Chodziło mu jednak chwilowo o to, by sparaliżować intrygi Trauba.
— O tak! — zawołał — Sama najlepiej wszystko wytłumaczy... Ale jedno zapowiadam panu... Jeśli jej wyjazd stoi w jakim związku z pańskiemi machinacjami, zetrę pana z powierzchni ziemi! Sam pan wie, że jestem w stanie to uczynić! Gdyby więc prowadził pan jakąś podwójną grę, proszę natychmiast jej zaprzestać. I jedną rzecz zapowiadam... Nawet, gdyby na Kirę nie wywierał pan żadnej presji, nie zgodzę się nigdy, by została pańską żoną. Właśnie dlatego, że ją kocham!
— A ja poruszę niebo i piekło, żeby ci jej nie oddać, smarkaczu! — mało nie wyrwało się Traubowi, głośno jednak, napozór spokojnie zapytał: — Tak pan postanowił?
— Tak postanowiłem! Zdaje się po wszystkich popełnionych łajdactwach, po tem wszystkiem, co wiem o panu, nie powinien pan myśleć o żadnych zaszczytach, ani ożenkach, ale o tem, by zniknąć z Warszawy i wynagrodzić popełnione krzywdy. Bo, gdy znudzi mi się pańskie postępowanie, łatwo oddać go mogę w ręce sprawiedliwości! A jeśli go teraz oszczędzam, to tylko przez wzgląd na niezałatwioną sprawę z Kirą!
— Rozumiem! — szepnął Traub, udając pokorę.
— Ostatnie moje warunki są następujące: — wymówił twardo. — Jutro będę u pana o tej samej godzinie. Da mi pan niezbite dowody, że hrabiankę Skalską raz na całe życie pozostawi pan w spokoju! Wtedy zadecyduję, jak z panem postąpić! A nie radzę kręcić, bo wszelkie usiłowania oszukania mnie, przeciw panu tylko się obrócą! Chyba, że do jutra ucieknie pan, lub odbierze sobie życie. O to nie będę się martwił!
I wykręciwszy się na pięcie, widząc przygnębioną minę Trauba, rad z wywołanego wrażenia, wyszedł z gabinetu.
Sądził, że zagrał bardzo mądrze i że całkowicie sparaliżował Trauba... Niestety tylko pośpieszył się zbytnio i dał Traubowi broń do ręki.
Tak odbyła się rozmowa syna z ojcem, w której mówiono o wszystkiem, prócz o uczuciach rodzinnych.
A gdy Turski wyszedł, Traub odetchnął głęboko.
Sytuacja była groźna, bardzo groźna, ale jeszcze migotała iskierka nadziei. Kira nie wiedziała o niczem, kryła się przed Turskim, a do działania miał przed sobą całą dobę.
Ileż razy kilka godzin zaledwie wystarczało w jego życiu, by przechylić szalę zwycięstwa.
W jego głowie już zrodził się plan. Do jutra Turskiego nie będzie na świecie, a w jego kieszeni znajdą się groźne papiery Lipki. Wyciągnął z kieszeni notes. Tam jest zapisany numer domu. Wiedział, że ci ludzie zdobędą się na wszystko...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.