Złotowłosy sfinks/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złotowłosy sfinks
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1933
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIV.
Dwaj szubrawcy porozumieją się zawsze.

Traub wyszedł natychmiast z domu, lecz wbrew zwyczajowi, nie wsiadł do swej wspaniałej limuzyny. Przeciwnie, odprawił oczekującego przed domem szofera oświadczywszy, że w najbliższych godzinach nie będzie mu potrzebny. Natomiast skręcił w boczną ulicę i zajął miejsce w zwykłej taksówce, rzucając kierowcy adres oddalonego przedmieścia.
Szybko upłynęła droga. A gdy znaleźli się na Pradze, polecił się zatrzymać i długo jeszcze szedł na piechotę ulicą Grochowską.
Wreszcie przystanął przed niewielkim, parterowym domkiem, znajdującym się nieco na uboczu. Był to domek, bez bramy, o zamkniętych okiennicach, do którego wejście prowadziło wprost z ulicy.
— Tu, napewno! — stwierdził, porównywując w myślach zapamiętany adres i pociągnął za drut staroświeckiego dzwonka.
Powoli, ostrożnie rozwarły się drzwi.
— Czy zastałem pana Karolaka? — zapytał.
— Jest! — zabrzmiał w odpowiedzi czyjś głos i Traub znalazł się wewnątrz domku.
Była to niewielka na pół ciemna sionka. W mroku stał jakiś mężczyzna. Traub stwierdził ze zdziwieniem, że miast towarzysza lat dziecinnych, starszego już człowieka, stoi przed nim jakiś nieznajomy, który choć miał twarz zniszczoną rozpustą i pijaństwem, to jednak nie liczył więcej, niż lat czterdzieści.
— Chciałbym widzieć się z panem Karolakiem? — powtórzył.
— To będzie nieco trudno! — usłyszał ironiczną odpowiedź. — Pan Karolak od roku nie żyje! Wstyd, panie baronie Traub, że pan tak mało interesował się losem swego towarzysza z lat dziecinnych.
Traub drgnął.
— Cóż to wszystko znaczy? Widzę, że pan mnie zna? — zapytał ostro. — Przesyłaliście, zdaje się, parokrotnie listy, podając ten adres, abym się z wami porozumiał? W imieniu Karolaka... Kim pan jest?
— Kim jestem?... Kimś, co przejął od Karolaka wszelkie prawa... Jeszcze pan nie wierzy, panie baronie? Karolak i Góral, oto nasze hasło! A jeśli tego mało, sądzę, że pan baron pozna ten zegarek?
W półmroku błysnął zegarek ze znanym napisem. Traub dłużej nie mógł wątpić.
— Więc pan jest spadkobiercą?
— O tak! — przytwierdził tamten energicznie. — Spadkobiercą! Ja i jeszcze ktoś inny! Chwilowo jednak pana barona to nic nie obchodzi! Przejąłem po Karolaku wszelkie tajemnice, no i prawa inkasowania należnych mu sum! — dodał z pogróżką. — Dawno oczekiwałem na pana barona!
Traubowi wydawała się cała ta historja coraz dziwniejsza. Może nawet żałował swego niewczesnego kroku, bo wyraźnie nie podobał mu się mężczyzna o zbójeckiej fizjognomji. Ale było już zapóźno cofnąć się. Zresztą tylko taki mógł mu dopomóc w jego rozpaczliwej sytuacji.
— Niechże pan baron pozwoli dalej! — posłyszał uprzejme zaproszenie.
Rozwarły się drzwi i Traub wszedł do jakiegoś saloniku, urządzonego wcale wytwornie. Zdziwiło go to nawet, bo nie spodziewał się, że tak przyzwoicie mieszka, nie wzbudzający zaufania gospodarz lokalu.
— Chciałbym z panem porozmawiać! — począł zajmując w fotelu miejsce. — Chciałem porozmawiać, panie...
— Kowalec! — dorzucił tamten, siadając w pobliżu barona. — Kowalec! Tak brzmi moje nazwisko!
W rzeczy samej, człowiekiem przyjmującym Trauba w tajemniczym domku, był nikt inny, tylko Kowalec, nasz stary znajomy.
— Więc panie Kowalec — począł Traub dość ostrym tonem, jakby chciał zaznaczyć, że nie da się nastraszyć — chciałem wyjaśnić niektóre sprawy! Od pewnego czasu wciąż dostaję listy z pogróżkami i żądaniem pieniędzy, które sądziłem, że pochodzą od Karolaka. Teraz widzę, że od pana, lub jego towarzyszów! Cóż to jest? Waszą bezczelność posunęliście do tego stopnia, że nawet podaliście adres. A coby było, gdybym zawiadomił policję?
— Nie uczyniłby pan baron tego! — spokojnie odparł Kowalec. — Ryzykowałby zbyt wiele! Przecież, nie zależy mu chyba na tem, aby wyciągać stare historje z Alaski?
— No, tak... — wymówił. — Ale i wy nie wielebyście skorzystali!
— Hm... — cedził znów spokojnie Kowalec. — Pozostawały inne sposoby. Naprzykład porwanie hrabianki Kiry! Mam wrażenie, że zmartwiłoby to nieco pana barona! Wogóle niebezpieczna jest z nami walka!
Traub zbladł. Teraz zrozumiał, co oznaczał frazes ostatniego listu: „dotkniemy cię tak boleśnie, jak tego nawet się nie spodziewasz“.
— Łajdactwo! — szepnął.
— Łajdactwo? — spokojnie powtórzył Kowalec. — Hm... Każdy stara się odzyskać swoje pieniądze. A Karolak twierdził przed śmiercią stanowczo, że pan baron nie był łaskaw mu oddać pięćdziesięciu tysięcy dolarów, z któremi ongiś dość podstępnie uciekł. Wcale ładna sumka! Otóż, nie wiem, kto popełnił łajdactwo? Bo Karolak, dzięki temu całe życie klepał okrutną biedę!
— Wy za to chcecie się wzbogacić!
Kowalec nagle zmienił ton.
— Poco te wzajemne wymówki? — począł pojednawczo. — Dotychczas nie zrobiliśmy panu żadnej krzywdy. A jeśli pan pierwszy przybył do nas, to napewno nie poto, aby szukać z nami kłótni, lecz całą sprawę załatwić polubownie! Chyba się nie mylę?
Traub się zreflektował. Pomyślał chwilę poczem rzekł:
— Jeśli przybyłem, to dlatego, że zagraża nam wspólne niebezpieczeństwo!
— Wspólne niebezpieczeństwo?
„Baron“ zniżył głos i jął wyjaśniać.
— Pewien człowiek znalazł się w posiadaniu dokumentów, których nie powinien był znaleźć i może dać się nam teraz porządnie we znaki! Te dokumenty...
Ale Kowalec nie dał mu dokończyć. Uderzył się ręką po czole i zawołał:
— O to panu chodzi! Spodziewałem się tego! Pozwoli pan, że za niego całą sprawę wyłuszczę. Były sekretarz pana barona, Turski zdobył papiery zegarmistrza Lipki i pragnie je wykorzystać...
— Skąd pan wie? — wykrzyknął Traub zdumiony, ścisłością informacji Kowalca. — Skąd pan wie? — teraz już nie żałował, że przybył do tej spelunki.
Kowalec śmiał się cicho.
— My wiemy wszystko! — mówił. — Wiemy, że Turski znalazł przedwczoraj w nocy, na ulicy zemdlonego Lipkę i odprowadził go do domu, gdzie ten w jego obecności zmarł. Wiemy, że wyniósł z mieszkania pewne, ważne dokumenty, opisujące niektóre zawikłane historje, lub też, że Lipko sam mu je dał, chcąc zemścić się na panu baronie! Bo lepszego chyba nie mógł znaleźć człowieka! Toć Turski szczerze nienawidzi pana za to, że zabrał mu pan żonę, Kirę!
Oczy Trauba rozszerzały się coraz więcej ze zdumienia.
— Istotnie! — mruknął z uznaniem. — Istotnie, nie można być lepiej poinformowanym!
— Więcej jeszcze! — prawił tamten z triumfem. — Dziś rano nagabywałem Turskiego, czy nie ma tych papierów i wyparł mi się w żywe oczy! Nie wierzyłem mu jednak ani słowa i okazuje się, że miałem rację. Bo musiał być z temi dokumentami u pana i porządnego stracha panu napędził...
— Groził!
— Rzecz oczywista! Dlatego też moi ludzie śledzą Turskiego i dziś wieczorem jeszcze odbiorą mu papiery! Choć są one znacznie niebezpieczniejsze dla pana niż dla nas, odrazu postanowiłem, że nie powinny pozostać w jego ręku..
— Podobno nie nosi ich przy sobie! — przypomniał sobie nagle Traub szczegół rozmowy ze swym byłym sekretarzem.
— Gdziekolwiek je ukrył, to je wynajdę! — zabrzmiała pewna siebie odpowiedź.
Coraz większa otucha wstępowała w serce Trauba. Doprawdy, nie mógł znaleźć na całym świecie dla swych planów odpowiedniejszego człowieka. Należało tylko dobić targu.
— Podejmuje się pan — rzekł — odebrać te papiery Turskiemu i doręczyć mi je! Ile za to panu będę winien?
— Odebrać, doręczyć? — skrzywił się Kowalec. — Mało! Tu trzeba będzie jeszcze unieszkodliwić na zawsze Turskiego! Jak to mówią bolszewicy? Zlikwidować! Bo nawet, jeśli mu się odbierze dokumenty nie przestanie być niebezpieczny! Władze na zasadzie jego zeznań mogą się zainteresować naszemi dziejami.
— Hm... tak...
Twarz Kowalca stała się zaiste zbójecka.
— Zlikwidujemy go tak, — syknął — że najmniejsze na nas podejrzenie nie padnie!
— Mianowicie?
Nie dał bliższego wyjaśnienia.
— To już nasza rzecz!
— Doskonale! — zawołał „baron“. — Doskonale... Ale co to? — raptem przerwał, uderzony jakimś niezwykłym dźwiękiem.
Wydawało się, że z podziemi domu biegnie ten głos. Jakiś ryk, czy jęk człowieka.
— Co to? — powtórzył zaniepokojony.
— Nic! — odparł napozór spokojnie Kowalec, nie patrząc jednak Traubowi w oczy — mamy w domu złego psa, który wyje!
— Psa? Wyje? Ależ to raczej podobne jest do jęku człowieka?
— Zdawało się panu! — zaprzeczył, poczem wnet powrócił do przerwanej rozmowy. — Tedy, chodzi panu o nasze warunki?
— Tak! — mruknął Traub i niby patrząc w twarz Kowalca, pilnie nadsłuchiwał dalej, ale nie dobiegł go już żaden niezwykły odgłos. A nuż w rzeczy samej zły pies? — pomyślał. — W każdym razie dziwne? Czyżby więzili tu kogo w tym domu.
Tymczasem Kowalec, całkowicie już jakby zapomniawszy o wypadku, który przerwał ich rozmowę, wykładał:
— Zapytuje więc pan, ile żądamy za zwrot dokumentów i „unieszkodliwienie“ Turskiego? Zrobimy ogólny rachunek.
— Ogólny rachunek? — nie pojął Traub.
— Karolak twierdził, że zabrał mu pan pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Wynosiłoby to na naszą walutę pół miljona! My jednak nie będziemy tacy chciwi. Choć wiemy, że posiada pan znaczny majątek, wiemy również, że dziś o płynną gotówkę jest ciężko, a nam gotówka potrzebna jest na jutro... Zadowolimy się znacznie mniejszą sumą, stu tysięcy...
— Sto tysięcy! — jęknął.
— Chyba jesteśmy wyrozumiali i skromni. Za „robotę“ zaś z Turskim, policzymy drugie sto tysięcy. Ogółem dwieście. Mam wrażenie, że w stosunku do okazanych usług, niewiele.
— Dwieście! — jeszcze boleśniej wystękał Traub.
— Czyż spokój nie wart tyle, panie baronie Oskarze von Traub? — mocno zaakcentował Kowalec tytuł i nazwisko. — Usunięcie niebezpiecznego człowieka na całe życie? Bo i o nas nigdy więcej pan nie usłyszy. Rozlecimy się, każdy w swoją stronę.
Traub zmarszczył czoło i udawał, że się zastanawia. W innym wypadku krzyczałby głośno, protestował, twierdził, że nie posiada tak ogromnej sumy. Obecnie, było to bezcelowe. Czuł, że Kowalec nie ustąpi i miał nóż na gardle. Zresztą, w jego głowie rodził się już nowy plan.
— Dobrze! — oświadczył. — Nie chcę się targować! Aby zakończyć z wami wszelkie rachunki, dam tę sumę. Ale, kiedy podejmuje się pan doręczyć papiery?
— Jutro, o dwunastej! — rzekł pewnym tonem Kowalec, jakgdyby już je miał w kieszeni — ani minuty później, bo jutro jeszcze pragnę wyjechać..
Dwieście tysięcy wydostać w przeciągu kilku godzin w dzisiejszych czasach dla najbogatszego nawet człowieka nie jest łatwe.
Ale Traub był gotów na największą stratę i poświęcenie, byle ciężar spadł mu z karku.
— Zgadzam się! — powiedział. — Choć z wielkim trudem, ale przygotuję na południe pieniądze. Tylko, czy pan dotrzyma słowa!
— Proszę, ani na chwilę nie wątpić! O dwunastej, jestem!
Zarówno Traub, jak i Kowalec podnieśli się ze swych miejsc i po zamienieniu tym razem przyjacielskiego uścisku rąk — „baron“ opuścił tajemniczy dom. Dwóch szubrawców porozumie się zawsze. Ale, choć na pozór porozumienie nastąpiło zupełne, każdy z nich już miał swe oddzielne, a niezbyt uczciwe plany.
— Hm... — mruknął Kowalec, gdy za Traubem zamknęły się drzwi domku. — Ten drań swym rykiem mało nie spłoszył mi „barona“. Zrobiłbym z nim koniec, gdyby nie był mi potrzebny! Ósma! — szepnął, spoglądając na zegarek. Lada chwila powinnna Franka mi sprowadzić tego gagatka! A z Traubem udało się znakomicie! Tylko, niech nie myśli, że na zawsze sumą głupich dwustu tysięcy odemnie się odczepi.
Tymczasem Traub, siadając do taksówki, mruczał:
— Dwieście tysięcy! Zachciało mu się dwustu tysięcy! No... no...
W każdym razie czuł, że wielki ciężar spadł mu z serca. Wierzył, że Kowalec da sobie radę z Turskim.
Teraz pozostawało jedno. Zobaczyć się z Kirą i usposobić ją tak, by do jutra pod żadnym pozorem nie zechciała się widzieć z „byłym“ małżonkiem. Z pewnym niepokojem w sercu, rzucił szoferowi adres pałacyku Ostrogskiego. A nuż Turski zdążył tam już być i opowiedzieć o wszystkiem?
— Eh, chyba nie! Przecież najwyraźniej wygadał się w rozmowie, iż jest przekonany, że Kiry niema w Warszawie i że przypuszcza, iż jutro dopiero powróci.
Skoro Kira raz go nie przyjęła, symulując wyjazd, napewno nie przyjmie powtórnie.
Mimo tych pocieszających myśli, gdy wchodził do pałacyku Ostrogskich, nie czuł się zbyt pewnie.
Dopiero, parę słów zamienionych z Kirą uspokoiło go całkowicie. Nie zdradzała niczem, że jest o czemkolwiek powiadomiona, a nawet była weselsza, niż zazwyczaj.
Nic dziwnego, Kira powróciła niedawno ze swej wycieczki do mieszkania Turskiego. Sądziła, że „małżonek“ lada chwila odezwie się telefonicznie, lub stawi się osobiście — i tem lepszy „pasztet“ zgotuje Traubowi.
Dlatego milczała, nie dając nic poznać po sobie.
Natomiast Traub, na wszelki wypadek postanowił się zabezpieczyć.
— Wyobraź sobie Kiro — rzekł — że ten biedny Turski zwarjował na czysto. Był u mnie dzisiaj z jakiemiś pogróżkami i zachowywał się tak, że musiałem wyprosić go za drzwi!
— Czyżby? — zdziwiła się pozornie.
— Twierdził — czelnie kłamał dalej Traub, — że są mu wiadome jakieś fakty z mojej przeszłości, któremi jest w stanie mnie skompromitować. Kiedy go prosiłem, aby był łaskaw wymienić choć jeden podobny fakt, nie mógł dać mi żadnej odpowiedzi! Gdy by nie to, że lituję się nad nim i częściowo czuję się winny wobec niego, byłbym zatelefonował po policję i oddał go w ręce władz!
Teraz, Kira dopiero zbladła. A nuż Traub mówił prawdę, a zapowiedziane „rewelacje“ Turskiego były czczemi pogróżkami? Najlepszym tego dowodem, że Traub wiedział o nich i nic sobie z tego nie robił.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.