Złoto i błoto/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoto i błoto
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1884
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Na Malborzyńskiego spadł teraz obowiązek przeszkadzania do działu, do którego miał umocowanie. Człowiek był zręczny i ufny w swoją siłę... Ponieważ Leon mu wspomniał, że podkomorzemu miano — ułożenie sched powierzyć, pomyślawszy nieco, postanowił uprzedzić go i przygotować, jak potrzebował. Wybrał się więc do Wierzejek, gdzie bywał rzadko, bo zbyt rubaszne towarzystwo tamtejsze nie bardzo mu było do smaku. Ale u p. Czesława każdy gość był pożądany, byle ich przybywało jak najwięcej. Malborzyński gdy chciał, doskonale się umiał zastosowywać do kompanii, był wesół, śmiały, dowcipny i dobrze stawał do kieliszka. Jak zwykle w Wierzejkach zastał tłum szlachty, wybierającej się właśnie nazajutrz na polowanie z gospodarzem. Czyniono przygotowania; strzelcy, huczki, siecie, strzelby, psy, były w robocie. Dziedziniec pełen był niesłychanego gwaru i bieganiny. Wyprawiano jednych do lasu, drudzy ściągali się dopiero, karmiono i pojono, psy ujadały, rżały konie, ludzie krzyczeli, klaskano z harapów, a śmiechu przy tem wszystkiem było pełno. Podkomorzy stał w ganku, i napawał się tem życiem, w którem był jak w swoim żywiole. Wołał, komenderował, ściskał, poił, a czeladzi użytej, żeby humoru nie traciła, podsuwał i kieliszki wódki, której flaszka stała na oknie w ganku, i dwuzłotówki.
Zobaczywszy Malborzyńskiego, krzyknął wesoło:
— Pan Jezus przy dziecięciu! A to mi gość! Czyś zasłyszał o polowaniu?
— Nie wiedziałem nic, ale tak dawno nie miałem szczęścia...
— Dajże mi pokój z komplementami! serdeczniem ci wdzięczen — rzekł podkomorzy, nocujesz u nas i jutro do dnia z nami... w las...
— Ale...
— Nie ma ale! co znowu! aresztuję! nie puszczę. Strzelec jesteś dobry, myśliwstwo lubisz... a do roboty, jak mi Bóg miły, nie masz tak dalece wiele, ani gadaj.
Scisnął go podkomorzy.
— Inaczej nie będzie...
W ganku i w pokojach było pełno. Węgrowicz z wąsami wyczernionemi na intencyę panny Malwiny, dosiadywał to przy niej, to przy podkomorzynie, której protekcyi się polecał. Slaski opowiadał coś ocierając pot z czoła... Był i Pierzchała, który czasem, gdy gości dużo zjechało do Wierzejek, stawił się tu do pomocy, marszałkował, niewiele mając do czynienia w Rakowcu.
Malborzyński po chwili — z talentem sobie właściwym, zastosował się do tonu tego co go otaczało... Po obiedzie z podkomorzym znaleźli się na chwilę sami.
— Pan podkomorzy dobrodziej wie co mu grozi? zapytał.
— No — co? ja się w ogóle nie łatwo lękam. Cóż tam?
— A no — Czermińscy chcą go prosić do działów...
— Doprawdy? ależ to obywatelska posługa i dowód zaufania... bardzo będę rad im być pomocnym.
— Tak — ale to dyabla robota będzie!
Chwała Bogu, że jest czem dzielić! damy rady...
— Skomplikowany to dział — dodał Malborzyński — ja mam plenipotencyę od p. Leona do tej sprawy, chętnie panu podkomorzemu pomoc moją ofiaruję.
Skłonił się stary i spojrzał z ukosa. Dobroduszny był pan Czesław, lecz nie tak ufny i zaślepiony, jak się zdawało Malborzyńskiemu. Na ludziach się znał. P. Aleksy był mu miły w towarzystwie — ale zaufania w nim nie obudzał. Skłonił się grzecznie.
— Czy pani Czermińska i Maurycy jeszcze się o to do pana dobrodzieja nie zgłaszali? spytał Aleksy.
— Dotąd, nie.
— Zatem proszę o sekret — wiem o tem z boku... rzekł Malborzyński — a razem supplikuję, abyś podkomorzy nie odmawiał...
Stary się jeszcze raz skłonił. Odmawiać nie myślał tu, tak jak nigdy swojego pośrednictwa nikomu nie skąpił, gdy mógł być użytecznym. Chciał zaraz odwrócić rozmowę, ale Malborzyński wnet dalej ciągnął z tej samej beczki, z pozorną dobrodusznością, i jakby się wygadywał z dobrego humoru.
— O! robota będzie, rzekł — pan Maurycy i matka twardo pono stoją przy tem, co sobie uprojektowali, a ja też łatwym być nie mogę z cudzej kieszeni...
— Nie łapmy ryb przed niewodem, odparł śmiejąc się podkomorzy — e! jakoś to będzie... mam ja w tem doświadczenie. Działów robiłem i niemało i niemałych, nie pójdziemy do wójta na sprawę... Damy rady! damy!
Zamknął tem usta Malborzyńskiemu, który też nadto był przebiegły, żeby miał od razu zdradzić się, szturm przypuszczając. Pozostał czatując na zręczność.
Wieczorem, wedle zwyczaju, bez wiseczka się nie obeszło, i robry po robrach ciągnęły się do północy, choć nazajutrz bardzo rano mieli wyciągać do lasu.
Malborzyński dostał się do partyi podkomorzego, i w interwallach starał się z cicha wznowić rozmowę. Podkomorzy, zawsze niby się dając durzyć, prostodusznie bardzo słuchał, rad, że zawczasu będzie objaśniony, co go czeka przy działach. Rozumiał to bardzo dobrze, po co i z czem Malborzyński przyjechał. Ale padł frant na franta, z tą różnicą, że podkomorzy swojego rozumu i znajomości ludzi nigdy na złe nie używał, a Malborzyński uczciwość, dopóki się dawało, stawił niżej interesu swojego i klientów.
— Co się tycze działów naszych — szeptał — nie będzie to łatwe, ja wiem...
Pan Maurycy z matką zechcą korzystać z położenia, mają do niektórych majątków słabość, my mamy znowu do innych wstręty, tak, żebyśmy ich za nic nie wzięli.
— To wybierzecie drugą schedę! rzekł podkomorzy.
— A! rozśmiał się pan Aleksy: w obu mogą być dla nas takie wstręty...
— Juściż znajdzie się jakiś sposób pokombinowania...
— Niełatwo, niełatwo — mówił pan Aleksy — już ja to miarkuję z moich instrukcyj.
Podkomorzy zmilczał, notując sobie tylko co słyszał.
Cały wieczór puszczał tak słówka Malborzyński, a nazajutrz przy polowaniu, po wódce, w dobrym humorze, odważył się, ściskając pana Czesława, szepnąć mu:
— Po co panu kłaść palce między drzwi? To kłopot tylko, a wdzięczności żadnej. Obu się stronom narazi! Zrzec się do kaduka...
— Z duszy i sercabym to uczynił, zawołał podkomorzy; ale widzisz acan dobrodziej, kiedy kto przez trzydzieści kilka lat nigdy żadnego kompromisu ani sądu nie odepchnął, bardzoby mu to za złe miano, gdyby nagle kogoś obraził — odrzucając dowód zaufania. Ja tego uczynić nie mogę. Niech mnie nie wzywają, albo pan mi daj odprawę i nie przyjmuj mnie. Gniewać się nie będę.
Malborzyński aż krzyknął przerażony: nie sądził, by tak daleko zajść miało.
— Na Boga miłego! ja przeciw podkomorzemu! panie! co pan mówi? Dałbym sobie łeb uciąć prędzej. Za kogo mnie pan ma? A tobym się nazajutrz ze wstydu wynieść musiał z powiatu... i...
Podkomorzy uśmiechał się.
— A po cóż mnie namawiasz na rekuzę? Znać, że albo mnie nie chcesz...
Pan Aleksy włosy począł sobie targać na głowie.
— Podkomorzy, dobrodzieju! czynisz mnie najnieszczęśliwszym z ludzi — wołał. Otoż to jest chcieć usłużyć komu! Com powiedział — to mi się wyrwało tylko z przyjaźni i szacunku, bom pragnął mu oszczędzić pracy i troski. Tak mi Boże dopomóż! A! panie...
Pan Czesław już się śmiał, i na tem się skończyło. Malborzyński zabiwszy zająca, którego mu do bryczki włożono, odjechał zły na siebie, zgryziony, przeklinając pospiech swój i niezręczność. Podkomorzy spokojnie oczekiwał na wezwanie, z mocnem postanowieniem działania energicznego. Wietrzył intrygę na krzywdę Maurycego, którego lubił. Holmanowska partya nie była u niego od dawna ani w łaskach, ani mu przypadała do smaku.
W parę dni potem nadjechał Maurycy z listem pani Czermińskiej, upraszającym podkomorzego, aby jako najstarszy i najszanowniejszy z obywateli w powiecie, był łaskaw dzieciom jej dopomódz do rozgmatwania interesów i działu. Maurycy dodał, iż szło im o skończenie zgodne, spokojne, rychłe, nie o żadne korzyści. Podziękowawszy za zaufanie, podkomorzy, który lubił być takim rozjemcą, spytał poufnie: czy mają jaką predylekcyę do majątków niektórych i coby woleli?
— Moja matka i ja — odparł Maurycy, — dla ukończenia bez trudności, i z zaspokojeniem zupełnem Leosia, gotowiśmy do ofiar. Niech biorą co im dogodniej — zgadzam się na wszystko, byle schedy były mniej więcej równe...
Maurycy przywiózł z sobą papiery, rachunki, inwentarze, ocenę ziemi, wykaz dochodów, słowem co tylko mogło posługiwać do działów.
O ile Malborzyński chciał zwlekać, o tyle pani Czermińska gorączkowo się dopominała, aby kończyć co najprędzej.
Napisano list do Malborzyńskiego, wezwano prawnika do pomocy, Maurycy obiecał zjechać także, i podkomorzy wziął się natychmiast do rozpatrzenia sprawy. Lubił się on bawić, polować i po całych wieczorach, przy gawędce i kieliszku, grać wiseczka — było to passyą jego; ale gdy przyszła sprawa na stół — podkomorzego poznać było nie można. Siedział przykuty nad papierami, ani śniadanie, ani wist go już oderwać nie mógł — nie wstał, nie spoczął, dopóki do celu nie doszedł. Bywało nawet, że się gniewał, gdy mu przeszkadzano.
W sprawie tych działów, właśnie dla tego, że mu ją Malborzyński zapowiedział jako zawikłaną i trudną, miłość własna jego była mocno rozdraźniona. Obraziło go to — jak mówił — że ten, z pozwoleniem, dudek jakiś, chciał na niego wpływać i myślał go podejść.
Zabrał się więc w kancellaryi nie żartem do pracy, zaprosiwszy Kolembę. Dwa dni siedzieli od rana do wieczoru, nie wstając prawie.
Podkomorzyna utrzymywała, że stary zmizerniał. W istocie zmęczył się okrutnie, wyszedłszy ze swych obyczajów, i wieczorem spoczywając przy wiście, tak był zamyślony, że bąki okrutne strzelał, bił swoje lewy i renonse robił najzgubniejsze...
Nadszedł nareszcie ów dzień zjazdu naznaczony. W Wierzejkach zawsze było świątecznie — ale przy tej zręczności podkomorstwo chcieli wystąpić: — pieczono ciasta, obiad być miał co się zowie świąteczny, wino z dobrego kąta. Nawet w pokojach, których nigdy nie wyświeżano, bo niepodobieństwem było je utrzymać wytwornie, przy takim natłoku różnorodnych gości, a często i niebardzo czystych butach — w pokojach nawet zawieszono świeże firanki, ponaciągano białe, ubrane umyślnie kapki perkalowe na krzesła i sofy. Postawiono bukiety, wykadzono papierkami z peruwiańskim balsamem, od których podkomorzy kichał.
Pierwszy nadjechał Malborzyński we fraku, paradny, wesół pozornie, ale niemniej widocznie skłopotany... Wiózł z sobą ministeryalną tekę zamkniętą na klucz, w której nic nie było — ale położona u okna robiła wrażenie...
Kolemba siedział już dni kilka, ten grał rolę pomocniczą i podrzędną. Ze swej strony jako allianta zaprosił Malborzyński niejakiego Multańskiego adwokata, młodego i słynącego z wielkiej bystrości prawnika. Multańskiemu zarzucano, że się podejmował niebardzo czystych spraw, że się posługiwał środkami niezbyt uprawnionemi — mówiono o nim to i owo, lecz nikt mu nie mógł zarzucić, żeby w towarzystwie nie był najmilszym z ludzi. Dowcip miał, który rozbrajał wszystkich, ostry a nie obrażający, przytem był ładny chłopak... Szczęściło mu się bardzo... rósł jak na drożdżach.
Z Malborzyńskim oni pili, grywali, bawili się, byli przyjaciółmi serdecznymi, łatwo się więc mogli wszyscy domyślić, że go sobie w pomoc weźmie.
W progu zaraz, Multański całując w ramię podkomorzego, rzekł:
— Zaprosił mnie tu mój przyjaciel pan Aleksy, abym za nim tekę nosił. Nie mogłem odmówić; ale czuję, że nie jestem tu potrzebny... Daruje mi podkomorzy, że się wciskam...
— Ja panu wdzięczny jestem! zawołał stary, jak najwięcej światła, jak najliczniejszych świadków mieć pragnę... Czworo oczu więcej widzi niż dwoje...
Bez jedzenia i picia w Wierzejkach nic się poczynać, i nic nie mogło zakończyć. Najprzód więc obiad dano, obiad suty, wykwintny, smaczny — ale ponieważ po nim trzeba było do interesu przystępować — z winem bardzo na ten raz nie nalegano. Pan Czesław jedno zdrowie wypił — zgody i miłości braterskiej.
Maurycy przybyły, znowu siedział przy pannie Malwinie. Zjechał tu na przypadek tylko, gdyby jakiego objaśnienia potrzebowano, ale się czynnie mieszać nie chciał do układów, zdając na podkomorzego.
Piękna panna bawiła go znowu. Powitał ją jak dawną znajomą Moryś, jak krewną lub siostrzyczkę. Nie obudziła w nim gwałtownego zajęcia sobą, nie biło mu serce na jej widok, ale witał ją mile i z uczuciem jakiemś błogiem, uspakajającem. Mówili z sobą poufale, i poufałość ta obojga ich nie zdumiewała. Szło im z sobą łatwo — było dobrze... rozmowa płynęła niewymuszona, zapominali się, czas ubiegał, a gdy przyszło się rozstawać, oboje czuli żal i smutek. Moryś chwalił pannę Malwinę; Malwina broniła, gdy z niego sobie żartowano, lub coś niezdarnego o nim mówiono, słowem byli dobrymi przyjaciołmi...
Gdy wszyscy zaczęli, wezwani przez podkomorzego, przechodzić do jego kancellaryi, Maurycy chciał zostać z panną Malwiną, nie widząc potrzeby assystowania początkowym rozprawom — pan Czesław jednak sam po niego przyszedł, i wziął go pod rękę.
— Wierzę mocno, że panu może być przyjemniej bałamucić moją siostrzenicę, niż iść się ujadać z prawnikami; ale daruj — wyście piwa tego nawarzyli, musicie go choć skosztować. Chodź... panna Malwina nie uciecze... chybaby ją Węgrowicz ukradł.
— Nie dam się, wujaszku! odparła śmiejąc się wesoła dziewczyna.
Szedł tedy pan Maurycy, i usiadł sobie na boku.
Kancellarya podkomorzego, jak cały jego dom, była umeblowana z prostotą i zaniedbaniem pierwotnych czasów. Zbytek tu był tylko w jadle i napoju... zresztą ograniczano się do tego co potrzeba konieczna wymagała...
Obszerny pokój wydawał się pusty. Stół ogromny, poklapany atramentem, naprzeciw niego równie wielka, stara, wysiedziana i wyleżana sofa, okryta perkalikiem, kilka stołków, jeden fotel — w oknie barometr, w kącie zegar stary w nowej i brzydkiej szafce, przez domowego stolarza grubo i nieforemnie wystruganej — u drzwi na gierydoniku woda, cukier i wino, — to stanowiło kancellaryi uzbrojenie. W kącie stała jeszcze szafa z papierami klejową farbą pomalowana niebiesko, której już połowa poodskakiwała. Pstrocizna jej była zabawna ale nieładna.
Poczęło się tedy od wyliczenia całego mienia. Gotowiznę niemal wszystką po ojcu zostałą zabrał był już, niby dla umieszczenia w banku, pan Leon... Nabycie i urządzenie domu, gody weselne, pożyczki księciu i marszałkowej, gra i życie, niemal ją już były wyczerpały...
Milion rubli, który stanowiły kaucye na podrady — zakwestyonowany został, bo podradów pozbyć się nie było podobna tak prędko... Część nawet mogła paść ofiarą.
Kapitały więc łatwe były do podziału, ale ruchome już zostały podniesione przez Leona, a najniepewniejsze przypadały na Maurycego. P. Malborzyński chciwy na grosz żywy, proponował, aby kapitały wszystkie na schedę Leona odpisać, a indemnizować Maurycego majątkami. Zdania byłe różne, obrócono się do siedzącego na uboczu z zapytaniem.
— Co będzie dogodniejsze bratu mojemu, na to ja przystanę — rzekł Moryś. Dla mnie — wszystko jest jedno...
Malborzyński, który się spodziewał tu trudności właśnie — zamilkł...
Następnie przychodziły do ocenienia majętności... Tu znowu p. Aleksy występował to żądając podwyższenia wartości, to zniżenia jej. Maurycy na wszystko przystawał. Podkomorzy i Kolemba poczęli brać jego stronę — on milczał...
Malborzyński postrzegł, że cały jego plan jest zagrożony. Tym sposobem prowadzony dział musiał przyjść do skutku. Zdawało mu się, że się tem uratuje, gdy z powodu sąsiedztwa Holmanowa zażąda na schedę Leona Rakowiec, które i tak na nią przypadać miały — ale za warunek kładąc, aby dla urządzenia ich i połączenia dożywocie wdowy przenieść na inne dobra, a majątek ten objąć niezwłocznie.
Przywiązane doń były pamiątki, nawykła do niego Czermińska, p. Aleksy na pewno liczył, że ten warunek przyjęty nie będzie, i wywoła oppozycyę.
Maurycy oświadczył przywołany, iż matka nawet na ustąpienie Rakowiec natychmiast jest zdecydowana, i upoważniła go do przyjęcia nawet tej ewentualności.
Malborzyński osłupiał. — Te jednostronne ustępstwa, drugostronne wymagania ciągłe — wszystkich pomieszały jakoś. Podkomorzy zabrał głos.
— Aż do zbytku powolności ze strony pani Czermińskiej i pana Maurycego, którą tylko miłości macierzyńskiej i braterskiej przypisać należy, i skłonić głowę przed nią — czyni mi niepłonną nadzieję, że dział musi przyjść bez zwłoki do skutku... Cieszę się tem, bo w długim moim zawodzie obywatelskim, rzadko mi się trafiało spotykać tyle bezinteresowności.
Malborzyński się zaczerwienił, zły był jak dyabeł, mitygował jednak.
— Pan podkomorzy dobrodziej pozwoli... ja tu jestem plenipotentem, obcym, pilnującym obcej sprawy — nie dziw więc, że bronię się i wymagam... Pochwała jednej strony zdaje się zarazem drugiej naganę zamykać — ale...
— Bynajmniej — przerwał podkomorzy — co innego pełnomocnik a co innego strona... kury do indyków nie należą...
Wszyscy się z rubasznego żartu śmiać zaczęli. Pan Aleksy płomieniami się oblewał. Siadł impetycznie i zamilkł...
— Wzywam szanownego pana Aleksego, odezwał się podkomorzy, ażeby jako reprezentujący starszego brata, ułożył schedy... Wszak tak, panie Maurycy?...
— Proszę — rzekł krótko powołany...
Malborzyński siedział skłopotany, patrząc w papiery.
— Słowo daję, zawołał, ja tego bez skommunikowania się z panem Leonem uczynić tak na poczekaniu nie mogę... Z wielu względów interes się po przedyskutowaniu i obliczeniu zmienił — nie mogę brać na siebie.
— Jak to? podchwycił podkomorzy, biorąc ze stołu plenipotencyę złożoną przez Malborzyńskiego. Czytam tu, że pan masz prawo dzielić, ustępować, kwitować, dać, darować... Po cożeśmy tu przybyli?
— A tak! podchwycił Malborzyński, mam prawo, ale lekkomyślnie użytku z niego czynić nie mogę. Potrzebuję czasu do namysłu... muszę się odezwać do mojego pryncypała...
— Bardzo dobrze — rzekł podkomorzy — delikatność tę wszyscy pojmujemy... ale — rób pan schedy — a projekt poszlemy do potwierdzenia...
Tak przyparty, Malborzyński widocznie się czując złapanym, podniósł głos, obszernie wyłuszczając trudności urządzenia sched — z powodu bardzo różnej i trudnej do oszacowania wartości majątków rozrzuconych. Słuchano go w milczeniu.
Zbytecznie stawało się dla wszystkich już widocznem, że Maurycy chciał idąc za wolą matki działu, a Leon go sobie nie życzył. Biło to w oczy...
Wszystko się rozbijało o tę złą wolę, która nawet Multańskiemu usta zamykała... Podkomorzy zgodził się na odroczenie projektu działu do dni dziesięciu, dając czas skommunikowania się z Warszawą. Posiedzenie zostało rozwiązane.
Maurycy natychmiast się wymknął z pokoju, inni też poszli zaraz do pań, na ganek lub kupkami rozprawiać, dziwować się przebiegowi sprawy.
W nieco już przyciemnionej mrokiem wieczornym kancellaryi, pozostał tylko podkomorzy, który zbierał papiery, aby je do owej pstrej szafy włożyć i zamknąć, i zgłupiały Malborzyński, siedzący nad stołem i bębniący po nim ze złości.
Pan Czesław stanął naprzeciw niego, z miną niezwykle poważną i surową.
— Panie Aleksy — odezwał się — gdy się interes robi, trzeba wiedzieć jasno czego się chce... Zupełnie to dziś miało minę, że wy nie chcieliście działu... Takie zrobiło wasze znalezienie się wrażenie na wszystkich. Ja przypuszczam, że to złudzenie i niezręczność, ale gdybyśmy zjechawszy się raz drugi, znowu znaleźli takie trudności z waszej strony, a ze strony Maurycego nieograniczoną powolność... hę?
Zerwał się Malborzyński trąc gwałtownie włosy.
— Ale, kochany, najdostojniejszy panie podkomorzy dobrodzieju — patryarcho nasz... słowo daję... w mojem położeniu — niech się pan postawi...
— Kochany panie Aleksy, żądajcie czego chcecie... ale nie wymagajcież zagarnąć wszystkiego!... Dział stanąć musi, podjąłeś się go... musimy dokonać... Maurycy z matką ustępują we wszystkiem...
Naprawiając zaraz tę naukę moralną grzecznością, podkomorzy pod rękę wziął Malborzyńskiego, i wesół, jakby nigdy nic nie zaszło, wtoczył się z nim do oświeconego salonu...
Zaproszony do wista pan Aleksy, wymówił się, skinął na towarzysza, i nie żegnając się z nikim, do stajni pieszo poszedłszy, kazał zaprzęgać i uciekł...
Po odjeździe ich swobodnie dopiero otworzyły się usta... Napadnięto na Maurycego za jego powolność, oburzano się na drugą stronę, że sama nie wiedziała czego chce...
Do późnej nocy i podkurka uspokoić się nie mogli przytomni. Podkomorzy śmiał się i był w najlepszym humorze...
Ponieważ noc była księżycowa, Maurycy wyrwał się już nad ranem do domu, zmęczony, smutny... Te tylko chwile, które na takiej swobodnej, cichej rozmowie z Malwiną spędził, zostawiły po sobie wspomnienie milsze. Dzień ten go znużył nad wyraz... Postępował wedle rozkazu matki — własnej woli nie miał — widmo marszałkowej groźne jeszcze mu się przed oczyma snuło. Miał momenta tęsknoty i niepokoju takie, że gotów był niemal matce się rzucić do nóg i prosić ją, by go puściła — tam. Innych dni rozumniejszy walczył, odpychał pokusę, czuł śmieszność tego romansu, którego musiał się wstydzić.
Słowem żył targany jeszcze rozmaitemi myślami i popędy — i najnieszczęśliwszy.
Malborzyński się też wściekał! Nocą dobiegłszy do Holmanowa, siadł z pomocą adwokata pisać sprawozdanie, list, skargi, i musiał wyprawić sztafetę, aby co najrychlej otrzymać odpowiedź.
Nie wiedział co począć; zwłoka była niemożliwa... I on, i adwokat radził korzystać z usposobień strony przeciwnej, wyzyskać jak najlepsze warunki, i — poddać się nieuniknionej konieczności...
Dziesięć dni starczyło ledwie na przygotowania do nowych układów...
Z Warszawy odpowiedź spodziewana rychło, nie nadchodziła... Tymczasem Malborzyński układał na różny sposób schedy... ale... możnaż było ręczyć, którą z nich wybierze druga strona? Gra była niebezpieczna...
Niejeden się na niej już oszukał... adwokat przestrzegał.
Po długiem oczekiwaniu przyszła nareszcie odpowiedź z Warszawy od Leosia, widocznie dyktowana mu przez marszałkową i księcia. Wszyscy oni już widzieli nieuniknioną konieczność podziału, i z gniewem mu się poddawali. Prawie im teraz było jedno co wezmą, nalegał tylko Leon o jak najwięcej gotówki...
„Nie jestem gospodarzem jak p. Maurycy... o ziemię się nie dobijam wcale.... Kapitał ulokowany w banku lub na pierwszej hypotece da mi, bez pracy, zachodu i kłopotu, pięć, sześć i dziesięć procentów, gdy ziemia z biedą i w pocie czoła przynosi może cztery... Upraszam pana abyś się do tego zastosował...“
Malborzyński miał rozwiązane ręce, odetchnął... Szło mu o rehabilitacyę i postanowił poprawić się, o ile możności łatwym okazując się w układach. Wiedząc jak małe częstokroć wrażenia przyczyniają się do nadania sprawom pewnego kolorytu — wyrachował Malborzyński, iż na drugi zjazd zapraszając, wszystkich do Holmanowa, ugaszczając, pojąc, starając się być uprzejmym, poprawi pierwsze złe wrażenie.
Myśl tę znalazł genialną i natychmiast sam w zaprosiny pojechał. Odmowy nie spodziewał się od nikogo — podkomorzy, choć nie lubił jeździć, bo wolał przyjmować u siebie i bardzo rzadko wizyty oddawał, nie chciał okazać złej woli. Maurycy zgodził się chętnie.
Pan Aleksy, który miał kredens, kuchnię i piwnicę marszałkowej, pałac cały i kilku sług inwalidów, a na nich liberyę na składzie, przygotował się do takiego wystąpienia, aby pokazać podkomorzemu, jak to się rzeczy robią z gustem i szykiem.
Było w tem złośliwości trochę... chciał zaimponować. Podkomorzy zaś, który wcale sobie nikomu nie dawał imponować i patrzał na elegancye cudze szydersko obojętnem okiem, spodziewając się tego, przybyć postanowił prostą kałamaszką z furmanem w siermiędze na kożle, i ubrał się w szarą kapotę codzienną.
Zaraz na wstępie przeprosił za to Malborzyńskiego, który go przyjmował we fraku.
— Daruj, szanowny panie, rzekł ściskając go: stary jestem, ubierać się nie lubię — tyś tu kawaler, kobiet nie ma, przytem że to więcej interesu niż wizyta.. przyjeżdżam w kapocie...
Udał pan Aleksy, że to przyjął jako oznakę poufałości, ale zły był... Podkomorzy w butach kozłowych wszedłszy do salonu z prawdziwą satysfakcyą pluł na posadzkę, ale humor miał złocisty i wice-gospodarza ściskał a ściskał co chwila... Pił i jadł z apetytem... robiąc uwagi dziwne nad kuchnią.
— Ależ to coś nam dałeś doskonałego, panie gospodarzu — wołał zmiatając z talerza. Bóg widzi, nie mam wyobrażenia co to jest... a smakuje mi przedziwnie. My biedna szlachta na naszych stołach lubimy jasno widzieć co się w półmisku święci, i poznawać oczyma co żołądkowi dajemy... U was... wszystko zagadki... ale nie ma co mówić — palce po nich oblizywać...
Jużci żabek mi nie dałeś?
Pan Aleksy zapewniał, że ani żab ani ślimaków o tej porze już nie było...
Po obiedzie, w paradnej salce na górze, dawnym appartamencie księcia, dano czarną kawę, likwory i papiery. Projekta działów przygotowane były dosyć zręcznie, bo na jedną schedę, na którą szły kapitały wszystkie, dołączono też najlepszy majątek, nizko go oceniając. Właśnie tej schedy żądał Leon. Krzywda przez to wyrządzana Maurycemu, oceniona być mogła na jakie sto tysięcy rubli. Biło to w oczy... Lecz, że ludzką jest rzeczą się mylić, chciwość kapitału sprowadziła omyłkę z razu niepostrzeżoną. Ów milion rubli kaucyi, liczono jak stał, gdy wydobycie go zmuszało do znacznych ustępstw.
Kompensowały one dostatecznie fałszywie postawiony rachunek. Maurycy, który się już interesu tego dotykał, znalazł schedy równoważące się, i przystał na swoją. Ustępowano mu nawet Rakowce...
Z razu podkomorzy chciał protestować, zakrzyczał Kolemba, ale gdy Maurycy się godził stanowczo — przyjęto warunki... Dział tedy formalny, przy świadkach spisany i podpisany został i zapity winem szampańskiem.
Ani radości, ani smutku z niego nie okazał na pozór pokrzywdzony brat młodszy. Malborzyński tryumfował, spodziewając się sowitej nagrody za nadzwyczaj szczęśliwie przeprowadzony interes. W tejże chwili wyprawiono o tem wiadomość do Warszawy...
Gdy się jej pisaniem zajmowano, podkomorzy, który się delektował właśnie kieliszkiem starego doskonałego węgrzyna, wziął Maurycego na stronę...
— Obcięli was — szepnął mu — ale — ja nie winienem. Monitowałem, prosiłem, przestrzegałem. Bądź co bądź, końca winszuję zawsze. Wiecie co macie, a macie do kaduka wiele i tak...
— Ziemi wartość rośnie, panie podkomorzy — odezwał się Maurycy, — gdy kapitału znaczenie stosunkowo się zmniejsza. Zresztą wcale się nie czuję pokrzywdzonym, bo milion rubli w całości nie jest do odzyskania...
— To dobrze, żeście w dziale położyli, iż wcale hypoteki zań, ani odpowiedzialności nie przyjmujecie — dodał podkomorzy. Wszakże tak?
— Tak jest! rzekł Maurycy...
— Za zdrowie wasze! odezwał się pijąc stary... niech Bóg wam da dobrą żonę... dobre zdrowie i dobry humor. Reszta się znajdzie! Siedźcie na wsi — nie ma to jak życie pod starą strzechą słomianą... Tu się oddycha swobodnie, tu z Bogiem oko w oko i z naturą rozmawia... tu się żyje z ludźmi i czuje wspólność życia z nimi!
Podkomorzy lubiący całować i ściskać, objął Maurycego i do piersi przydusił.
— Winszuję szczerze...
— A ja z duszy dziękuję...
— O! nie ma za co!
I siedli do wiseczka, a Moryś do matki pojechał.
Podróż pana Leona, z pobytem jego w Rakowcach, trwała około dwóch tygodni — wydała mu się nieznośnie długą i nudną, gdy pozostałym w Warszawie czas przeleciał jak błyskawica.
Leoś radby był dniem i nocą pędząc co najrychlej się znowu znaleźć w swoim pałacyku i appartamencie, w wygódkach, do których był nawykł, w towarzystwie codziennem. Tęsknił do księcia, do hrabiego Teofila, naturalnie i do żony, nawet do marszałkowej, choć ta go czasem nudziła i niecierpliwiła. Nadewszystko pragnął się znaleźć w swoim pokoju, w swych godzinach rozrywek — w tym gorącym prądzie miejskiego żywota, wśród którego jaśniał, uznany był, oceniony i — zdało mu się, że przodował... Tysiące drobnych rzeczy, do których przywykł pieszczoszek, których potrzeba czuć się dawała dotkliwie jemu i panu Symforyanowi... stały na oczach... Były to fraszki — lecz nie żyło się bez nich... Kraj, który przejeżdżał, wydawał mu się tak dzikim, a byt w nim tak jakoś niemożliwym, iż egzystencyi istot żyjących w nim nie pojmował. I on i Symforyan, spoglądając na nich, ruszali ramionami, ubolewając nad losem nieszczęśliwych.
— Co to panie to je... jak to się panie odziewa... co piją... czem śmierdzą... człowiek musi admirować! wołał kamerdyner. Słowo honoru — jakby człowiek był skazany tu na wygitacyę, umarłby w tydzień.
I pluł pan Symforyan, a Leoś się uśmiechał.
— Nie, panie, to już inna rassa ludzi — dodawał kamerdyner; gdyby tak delikatniejszemu przyszło... słowo honoru... zdechłby...
Zupełnie tak myślał Leoś, mając się za istotę uprawnioną do wymagania od Opatrzności, aby mu dla jego wydelikaconego ciała dostarczała stosownego utrzymania.
Jechał zawczasu się lubując powrotem swym, rozkoszą upragnionego spoczynku, wśród wszystkiego czem się otoczył w zaczarowanym pałacyku swoim...
Nadzieje podobne bardzo często zawodzą... Tym razem nic tak niespodziewanego nie czekało go w progu, a jednak ów rozkoszny pałacyk, w czasie niebytności gospodarza, był teatrem jakiegoś wypadku niezrozumiałego, który — choć starannie tajony — zostawił po sobie wrażenie odbijające się dziwnie na zasępionem czole marszałkowej i księcia...
Rzecz się tak miała: W dni kilka po wyjeździe Leona, które hrabia Teofil od rana do wieczoru niemal spędzał u marszałkowej i u księcia, lub w saloniku Felicyi, zaszła jakaś reperacya w appartamencie hrabiego Teofila, zmuszająca go do szukania chwilowego mieszkania w mieście.
Przez tych dni kilka hr. Teofil w szczególne się wkupił łaski u marszałkowej. Przesiadywał u niej, jeździł z nią, na długich rozmowach sam na sam spędzał godziny... Z nią też potem chodził bawić Felicyę, i najczęściej matka zostawiając go u niej, wychodziła dopiero spocząć do siebie... Książę także pojednał się zupełnie z siostrzeńcem, a był tak dyskretny, że mu ani Felicyi, ani marszałkowej bawić nie przeszkadzał. Najwięcej siedział u siebie...
Z troskliwością prawdziwie kuzynowską, ten poczciwy hr. Teofil starał się rozerwać Felicyę szczególniej — i można było powiedzieć, że mu się to bardzo wiodło szczęśliwie. Po całych godzinach, często do bardzo późna, słychać było ich śmiechy i niezmiernie ożywione rozmowy... Kilka razy nawet nadchodząca marszałkowa musiała zwrócić ich uwagę, że tak głośna zabawa mogła niepotrzebnie zaciekawiać sługi. Hr. Teofil prawem kuzynowstwa wchodził poufale do pokojów młodej pani w różnych godzinach, i był nią tak zajęty, że brat dla niej rodzony czulszymby być nie mógł.
Ostatnich dni parę przed wypadkiem owym, hr. Teofil, czy miał coś do wyrobienia i wyproszenia u marszałkowej, czy też ją chciał przejednać, siedział u niej ciągle... Szepty, narady trwały nieustannie. Marszałkowa wśród nich, zostawiając u siebie Teofila, biegała do córki. Słowem układano coś — umawiano się... Felicya wesoła ciągle, stała się niespokojną i zamyśloną.
Gdy hrabia Teofil przy śniadaniu zakłopotał się o restauracyę w swojem mieszkaniu, dla której na dni kilka musiał gdzieś szukać schronienia, marszałkowa odezwała się głośno, przy służbie:
— I cóż się to kuzyn ma tak kłopotać? ale to najprostsza rzecz w świecie. Pokoje pana Maurycego stoją pustką, wcale się go nie spodziewamy, możesz je zająć na tych dni parę. Wszak prawda, Felicyo? gospodyni pozwala?:
Gospodyni miała oczy na talerz spuszczone, i odezwała się głosem cichym:
— Jeśli mama znajduje...
Książę dorzucił:
— Cóż w tem złego? najnaturalniej w świecie... niech się przeniesie...
Hrabia Teofil wymawiał się, że nie chce czynić ambarasu, dziękował, i przyjął nareszcie. Oświadczył nawet, że z sobą, oprócz torby nie weźmie rzeczy żadnych ani sługi... że mu idzie tylko o to, aby miał gdzie przenocować, nie wynosząc się do brudnego hotelu...
Jakoż dnia tego wieczorem, w istocie nadjechał hrabia dorożką, i zajął pokoje Maurycego. Stojący w bramie szwajcar jakoś na to dziwnie patrzał, ale fakt został spełniony. Nie miał ten pobyt trwać nad dni parę...
Tegoż samego dnia, po rozejściu się wszystkich do pokojów, około północy, gdy marszałkowa leżąc w łóżku czytała jeszcze... w korytarzu niedaleko od jej drzwi dał się słyszeć chód najprzód lekki, potem nagle krzyk... jęk, i jakby upadek na ziemię ciężkiego czegoś...
Cisza wówczas panowała w domu, ale nikt jeszcze nie spał: słudzy przestraszeni powybiegali... Na korytarzu znaleziono hrabiego Teofila ubranego jeszcze, leżącego na ziemi z okrwawioną głową.
Powiadano później, że widziano stróża domu z kijem ogromnym, szybko schodzącego ze wschodów — jednakże to nie zostało dowiedzione... Gdy słudzy, a później i marszałkowa na prędce narzuciwszy ubranie wyszła zobaczyć co się dzieje — dowiedziano się od hrabiego, że — wyszedł był z mieszkania swego, bez świecy na nieszczęście, i nie znając miejscowości, pośliznął się i padł.
Upadek był dziwny... potłukł się tak szkaradnie, zakrwawił, iż nikt sobie wytłómaczyć nie umiał jak się to stać mogło na tak pięknym korytarzu i w miejscu, gdzie żadnego węgła ani ostrego nic nie było... Głowę miał zranioną, plecy sine... ręce potłuczone... Zaledwie z pomocą ludzi się mógł podnieść i w łóżko położyć... Zacna marszałkowa, książę, któremu dano znać o przypadku, przybiegli do niego... Była mowa o doktorze i narada czy go wezwać... w końcu musiano zawołać choć felczera. Przed tym znowu nie wiadomo dla czego powiedziano, że hrabia spadł ze wschodów.
Najprawdopodobniej musiał to być attak nerwowy, coś konwulsyjnego, gdyż hrabia, jak się później okazało, wyobraził sobie, że w korytarzu napadł go jakiś człowiek i kijem zbił okrutnie. Było to przywidzenie, gdyż brama pałacu od dawna zamknięta, nikomu wnijść nie dozwalała. Szwajcar jej pilnował. Ten, gdy się to stało, leżał już w łóżku. Stróż tylko przez niego przyjęty, stary człek, spokojny, milczący, który się nigdy na świat nie pokazywał, jeszcze był na nogach, bo nocą, zwykł podwórze zamiatać.
Hrabia pod wrażeniem tej hallucynacyi plótł z razu pono nie do rzeczy, potem zamilczano o wypadku zupełnie. Nazajutrz były jakieś poszukiwania w domu... lecz na niczem się to skończyło. Hrabiego wysmarowano, obłożono i wywieziono do domu zaraz... zatrzymawszy zapewne restauracyę jego appartamentu.
Wrażenie, jakie to uczyniło na mieszkańcach pałacu, opisać się nie daje. Ludziom zakazano mówić o tem, bo hrabiemu wstyd było, że takim konwulsyom podlegał — niemniej, jak to zawsze złośliwa bywa służba, śmiechy sobie z tego stroili.
Marszałkowa prawie się z tego strachu rozchorowała nazajutrz, a pani Felicya cały dzień nie wychodziła i płakała. Książę o mało nie dostał żółtaczki.
On, co unikał tak starannie, z powodu delikatnego zdrowia, wszelkich okazyj wzruszenia — był tak wstrząśnięty wypadkiem, iż gdyby doktor nie był mu dał lekarstwa dla uwolnienia go od nadmiaru żółci — mogłoby to za sobą fatalne następstwa pociągnąć.
Marszałkowa, serce mająca litościwe, nietylko sama codzień jeździła po dwa razy dowiadywać się o zdrowie kuzyna, ale raz, gdy już był lepiej, zawiozła z sobą Felicyę... Bawiły tam obie godzin parę, i snadź to poskutkowało dobrze na hrabiego, gdyż szybko przychodzić zaczął do zdrowia. Plecy, ręce i boki najpierwej mu odeszły, rozbitą głowę okładano długo, lecz i na niej znaku rozcięcia nie pozostało...
Z tym wypadkiem, o którym oprócz domowych mało kto wiedział zresztą — wesołość i swobodna myśl z pałacyku uleciały. Hrabia się wyleczył, marszałkowa została jakby przerażona i strwożona. Felicya pobladła, zmizerniała i posmutniała. Książę był chmurny i zawsze w obawie, że się musi rozchorować. Doktor do niego codzień przychodził — ale tej melancholii i aprehensyi żadnemi lekarstwami rozpędzić nie mógł. Marszałkowa też przesiadywała u niego, pilnowała, pielęgnowała... z niewielkim skutkiem. Miał ideę upartą, że żółtaczki dostanie... Przez cały niemal dzień pokazywał sobie język w lusterku i przykładał chustkę do twarzy, aby lepiej kolor jej ocenić. Żółtaczka nie przychodziła — ale humor się nie poprawiał.
Widać, że niedorzeczne przywidzenie hrabiego, któremu się zdawało, że go ktoś w korytarzu napadł, co jawnie było niemożliwe — oddziałało na chorobliwą imaginacyę księcia, gdyż w kilka dni potem... pod jakimś pozorem, kazał przywołać szwajcara.
Pan Marcin Żabka, a dziś Żabczyński stawił się przed księciem, nie w oflicyalnym swym stroju, który mu służył tylko w bramie, na stanowisku, ale w długim surducie, będącym rodzajem wice-munduru. Z powagą stanowiącą attrybucyę jego powołania, zajął miejsce w progu. Książę nim się do niego odezwał, długo się przechadzał po pokoju, jakby się namyślając od czego ma zacząć, przyczem pastylki dla uspokojenia żółci przepisane z bombonierki do ust przenosił...
— Panie — jakże się pan zowiesz! począł.
— Marcin Żabczyński, do usług księcia.
— A więc, panie Żabczyński — rzekł książę: czy masz waćpan spis wszystkich ludzi do posług używanych w pałacu?... Idzie tu o bezpieczeństwo domowe... Monti i waćpan poprzyjmowaliście niektórych do kuchni, do pośledniejszych posług... na prędce... może być z tego ambaras jaki... hm.
— Nie będzie żadnego ambarasu, odparł Żabczyński: bo to są wszystko ludzie pewni i ze świadectwami.
— Mówiono mi właśnie... o — jakimś bardzo niepozornym... stróżu... Co to jest za człowiek? zapytał książę. Skarżą się na niego, że po nocach się włóczy... niby pod pozorem zamiatania... mruk jakiś i ma wyglądać fatalnie... Co to za jeden?
— Stróż? odparł Żabczyński — stróż? ale to, proszę księcia, najuczciwszy człek z naszych wszystkich. Z lokajów tam dużo takich, na których trzeba oko mieć, a tego starego... ja znam dawno, bardzo stateczny człek... Na niego ją i państwo mogą się spuścić jak na Zapiszę (sic).
Książę popatrzał na mówiącego...
— Ale cóż to za człowiek? zkąd? co? spytał książę.
— Człowiek stateczny, za to ja ręczyć mogę... Jest z moich stron... znam go dawno; służył wojskowo — i jest z dobrej familii...
Uśmiechnął się książę usłyszawszy to, i popatrzał na szwajcara, który się tem zmieszać na dał.
— Czy to waćpan go przyjąłeś? pytał książę.
— Ja go nastręczyłem — rzekł śmiało Żabczyński.
— Hm? i ręczysz za niego?
— A — jak za siebie, proszę księcia.
Nastąpiła chwila milczenia i pożywania pastylek...
— Miejże waćpan na niego oko... Może pije? hę?
— On? pije? — zawołał Żabczyński i ruszył ramionami — on? ale gdzie zaś! Kieliszek wódki dla konkokcyi, tak jak każdy porządny człowiek — to nie ma słowa; ale żeby miał zaprószyć, nigdy jak świat światem się to nie trafiło...
Dodać tu należy, że odpowiadający na pytania księcia szwajcar, nietylko iż dawał mu objaśnienia niedostateczne... ale minę względem pytającego i ton przybierał niewłaściwy. Lekce sobie ważył widocznie księcia pana, jakby go tu nie za wice-gospodarza, lecz za rodzaj intruza i gracyalisty uważał. Czuł to książę i mocno był tem dotknięty, a dać poznać po sobie, że go mógł taki szwajcar obrazić — nie chciał. Wolał więc przerwać rozmowę, i skinął tylko, iż na tem ma dość. Wyszedł szwajcar, na dół się spuszczając krokiem wolnym — w złym humorze i podraźniony. Brak towarzystwa, osamotnienie dało mu nałóg brzydki mówienia pół głosem samemu do siebie. I teraz, mocno zdając się wzruszony — szeptał:
— Książę! ale też! Jaki mi potentat co z naszego tu żyje... obiadu, i chce tu sobie gospodarować. Ale! będziesz widział! Stróż mu zawadza, człek szlachetny i poczciwy... Do stróża się czepia... a w istocie do mnie... Ja to rozumiem. Radby mnie wysadził, żeby ze swej ręki kogo tu naraić! Ale — wszyscy tu oni na jeden grosz targują! Stróż im solą w oku — potem Żabczyński, a nareszcie i sam pan zawadzi... Książę — ale! Co po tytule, gdy wąż w szkatule?... Książę! Jaki mi pan!...
Poruszając się tak niepotrzebnie, szwajcar doszedł do swojej budki... Tu, dla zbytniego wzruszenia, aby je uśmierzyć, napił się wódki — i po niej nabrawszy energii wielkiej, wprost się udał do mieszkania stróża, które było w podwórzu, w kącie. Architekt pan Monti, uwzględniając wszelkie potrzeby domu, nie zapomniał i o tej izdebce stróża, lecz o ile w innych domu częściach szczodrym był w wymiarach, tu ściśle tylko co konieczne było, aby człowiek wyżyć mógł nie udusiwszy się, dla stróża wyznaczył. Była to klatka nie izba — chociaż piecyk stał w niej żelazny, i miejsce na łóżeczko ze stolikiem się znajdowało. Między piecem, łóżkiem i stolikiem przecisnąć się było można — nic więcej. Kufereczek musiał stać pod łóżkiem, a inne rzeczy na ścianach wisiały... Żyć tu, gotując sobie jeszcze w piecyku jedzenie, jak to stróż robił, zdałoby się dla zepsutych wygodami niebezpieczeństwem, nie było powietrza aby tchnąć, przestrzeni, by się rozprostować i wyciągnąć, — a żyło się wszakże... i nie piszczało.
Przez cały dzień na dziedzińcu się nie pokazując prawie, stary stróż siedział tu zamknięty, i już był nawykł do tej żółwiej skorupy. Tylko gdy kto do niego przychodził, ponieważ dla gościa, choćby jak najmniejszej objętości miejsca nie stawało, rozmowa się zwykle odbywała, u drzwi otwartych, i przybywający stał w równie obszernej sioneczce.
Dobrze wyrosłemu i tuszy pięknej panu Żabczyńskiemu wnijść do stróża było absolutnem niepodobieństwem, ale drzwi do izdebki otworzywszy... stanął jak zwykłe do rozmowy. Stróż — którym, jak się tu okazało, był pan Łukasz z Zamoroczan, siedział na łóżku... z nogami zwieszonemi... W piecyku się coś skwarzyło. Żabczyński popatrzał nań.
— Dzień dobry.
— Dzień dobry...
— Jakby pan Łukasz zszedł do mnie do stancyi — odezwał się Żabczyński — jest coś do pogadania. W dziedzińcu nie ma nikogo...
— A no — zaraz — ino garnek odstawię — odparł stróż — idę...
Szwajcar poprzedził go i wszedł do swej loży. Trzeba nadmienić tu, że w czasie niebytności pana Leona, szwajcar sobie pozwalał wcale nie wdziewać stroju urzędowego, chodził w surducie i laski nie brał do ręki. Książę i to jego lekceważenie sobie zanotował.
Gdy pan Łukasz wszedł do loży, już pan Marcin siedział w krześle...
— Co pan powiesz! odezwał się — już książę się mnie o was dopytywał. Co? kto? zkąd? czy pewny? Słyszał to kto co podobnego? on tu pan? ale!
Pan Łukasz się skrzywił i ramionami rzucił... ale wcale nie strwożył.
— Czyś mu, uchowaj Boże, na nagniotek nastąpił? spytał Żabczyński.
Zmilczał Łukasz... oczy mu się zaiskrzyły.
— Tałałajstwo to... mruknął wyczekawszy: tałałajstwo — i po wszystkiem... Ale jeżeli tak, mnie tu nie ma co popasać... zwietrzyli pismo nosem...
— Jakie pismo? spytał szwajcar.,
— Hm — co ja przed przyjacielem i godnym człowiekiem taić mam — począł Łukasz... Co taić mam! To są pasorzyty i rajfury... Wyprawili pana Leona precz... aby tu Sodomę i Gomorę zaprowadzili. Co tam taić? A no! ja w korytarzu złapałem przekradającego się tego grafa i — dałem mu kijem naukę, aby się po nocy nie włóczył... a no! tak! Na kwaśne jabłkom go zbił...
Mnie tam pan Leon albo i Maurycy ani śmierdzi ani pachnie — mówił ze wzrastającym gniewem Łukasz. Kat ich bierz wszystkich razem! ale na szelmostwa z zimną krwią nie mogę patrzeć...
Szwajcar usłyszawszy, zerwał się z krzesełka.
— Co acan mówisz! To on nie padł ze schodów?
Rozśmiał się Łukasz.
— Padł, ale pod moim kijem na korytarzu; a takem go z apetytem obrabiał, że aż miło... Otoż widzę zwąchali, że to ja go tak oporządziłem.
Stał osłupiały Żabczyński, mrucząc:
— Wy! wy!
— A ja — a ja! Sodomy i Gomory nie mogłem znieść... Sprawiedliwości bożej byłem narzędziem...
Teraz, jak widzę — mnie tu popasać dłużej nie ma co... Manatki zwiążę i w świat. Tyle tego... już mi też niewiele zostało. A com rad, tom rad, żem tego furfanta poczęstował jak należy...
Odwagą tą i wielkim zapałem cnotliwym pana Łukasza poruszony do głębi Żabczyński, wpatrywał się w niego z bojaźnią i poszanowaniem. Słuchał i uszom nie wierzył. Łukasz jakby wcale o niego nie szło, uśmiechał się i krzywił, więcej uradowany z siebie, niż zafrasowany.
— A cóż wacan z sobą zrobisz, panie Łukaszu? spytał szwajcar.
— Co! albo ja wiem! Jużci mi zaległą pensyę każecie zapłacić! rzekł — no — więc na pierwszą godzinę chleba kawałek będzie — a potem.... albo to Pana Boga niema? Czym to ja już i głodny nie był i bez dachu?... Czy to mnie pierwszyzna z torbą chodzić! Póki człowiek młody a niedoświadczony, to mu strach... później, choćby i zdychać — gotów, bo mu już wszystko jedno. Do Żyda pójdę służyć i w szabas świecie objaśniać. Tyle tego... dumny już nie jestem.
Rezygnacya ta większy jeszcze szacunek obudziła w Żabczyńskim, który westchnąwszy, za rękę ujął pana Łukasza.
— No — jeżeli już prawda, żeś pan tego grafa rozumu przez plecy uczył — przeciwko czemu ja nic nie mam... możeby i lepiej z oczu im zejść. Oni milczą, bo i wstyd — a no — mścić się mogą... Ale ja panu Łukaszowi miejsca się postaram.
— Bóg zapłać...
Żabczyńskiemu protekcya czyniła przyjemność tem, że w niej widział przekorę księciu... Książę chciał wypędzić i zgubić, on bronił i żywił... Podnosiło go to w oczach własnych.
— Jak Boga kocham — dodał — miejsce znajdę... i dobre...
Skończyło się na tem z rana; wieczorem stróża nie było. Szwajcar oznajmił, żeby sobie innego szukali, bo on dziedzińca zamiatać nie myśli. Pan François doniósł o tem księciu, że stróża odprawiono...
Mocno go to wzruszyło.
— A! zawołał: więc coś było — spisek! Czuli się winnymi...
Okoliczność ta i księcia i marszałkową obeszła, chcieli bowiem cały przypadek ukryć przed panem Leonem, a obawiali się spisku sług...
Wieczorem wezwano znowu szwajcara do księcia. Przybył wprawdzie, lecz mniej jeszcze grzeczny i akkomodujący się niż pierwszym razem.
— Cóż to? stróż się już sam odprawił? spytał książę.
— Nie, proszę księcia — ja go odprawiłem...
— Jakiem prawem?
— Bo ja go przyjąłem. Widziałem, że książę ma go w niełasce... wolałem oddalić. Niech teraz kto inny installuje tu...
— Cożeś to acindziej tak znowu łaskotliwy? zawołał książę. Ja go tylko spytałem...
Szwajcar nie raczył odpowiedzieć...
— No, mniejsza o to — dodał książę — ja poleciłem tu przywołać acana, aby mu dać inną przestrogę... Proszę, aby ludzie w ogóle o chorobie hrabiego (tak nazywano wypadek) nie pletli... nie bzdurzyli, i żeby, gdy pan Leon wróci, mowy o tem nie było...
— A co do mnie ludzie należą? odparł szwajcar — do mnie wrota należą nie ludzie... Ja zamykam drzwi nie gęby.
Zuchwała ta odpowiedź byłaby księciu na nowo żółć wzburzyła, gdyby szwajcar nie pospieszył zaraz wynieść się za drzwi i nie dał księciu ochłonąć sam na sam.
Taki był stan rzeczy w Warszawie, gdy pan Leon do niej powracał.
Niespokojnie dosyć wyglądano jego przybycia, bo się lękano, aby w zmienionych twarzach i humorach nie domyślił się więcej, niż chciano. Wypadek choroby postanowiono okryć milczeniem, lecz niepokój zdradzały zmienione twarze, nachmurzone lica, rozdraźnienie marszałkowej, księcia a szczególniej Felicyi.
Obawa jednak była zbyteczna, pan Leon zajęty sobą, uszczęśliwiony z powrotu do życia swego powszedniego, ślepym był — a smutek na twarzach mógł tylko przypisać tęsknocie po sobie.
Gdy nadjechał, Felicya nie wyszła przeciw niemu, matka tylko oznajmiła mu zaraz w progu, że nieboraczka jest od tygodnia chora...
Ta choroba tłómaczyła smutek wszystkich. Leoś znalazł ją ubraną ślicznie, w negliżu leżącą na szezlągu, bladą i uskarżającą się na ból głowy, osłabienie. Powitanie z jego strony najczulsze, z jej było oziębłe i smutne... Marszałkowa uprzedziła go, że doktor największy spokój nakazał.
Wieczór zajęło opowiadanie o pobycie w Rakowcach, o matce i o spodziewanem przeciągnieniu działu, powierzonego Malborzyńskiemu, spodziewającemu się, iż zwlecze ukończenie sprawy póki zechce.
Zagadywano pana Leona interesami. Książę się skarzył na żółć, marszałkowa na nerwy. Przybyły, gdyby to tylko uszło — rad się był wyrwać zaraz w miasto, dowiedzieć się o konia, zobaczyć z przyjaciołmi... Tego dnia jednak nie wypadało,
Spytał o hrabiego, zdziwiony, że go nie widzi. Marszałkowa z westchnieniem odezwała się:
— Wszystko od twojego wyjazdu nam nie szło... Guignon jakiś! Wystaw sobie, że i hrabia był mocno chory, dotąd jeszcze z domu nie wychodzi, chociaż się ma lepiej.
Nie umiano wytłómaczyć co to była za choroba.
— W istocie, że to było parę tygodni osobliwych dla nas — dodał książę. Felicya chora... seryo... ja z tą żółcią, nie wiem nawet dotąd czy rozpędzona, marszałkowa z nerwami...
— Ale to wszystko przechodzi lub przeszło — przerwał wesoło Leon — mam nadzieję, że wszyscy będą zdrowi rychło... Nie trzeba się chorobie poddawać. Hrabia się pieści. Książę miewa imaginacyę...
— Ja? imaginacyę? podchwycił książę i wystawił język — patrzże język! Ciągle obłożony...
Leon natarczywiej niż o żonę, której słabość uważał za znudzenie, dopytywać zaczął o hrabiego...
— Co mu mogło być? zdrów jak ryba!
— No — nie wiem — dodała marszałkowa, ale było coś seryo... Zachorował nawet wieczorem tu u nas... Ale... o tem nie mamy co mówić...
Zwrócono rozmowę. Pożegnawszy Felicyę czule, Leon poszedł spoczywać po znużeniu. Nazajutrz przed śniadaniem jeszcze pobiegł do hrabiego, który miał polecenie dopilnować konia, aby mu go kto nie podkupił. Gdy przybył do niego, hrabia Teofil jeszcze był w łóżku z głową związaną. Nie zaraz go wpuszczono, lecz wszedł przebojem.
— Cóż ci jest? chory i co to może być? wczoraj mnie już nastraszono... Co za przyczyna?
Hrabia nie umiał czy nie chciał się tłómaczyć, ogólnikami tylko powiadał o ciężkiej swej chorobie, o doktorze... potem zwrócił się do konia, i Leosia wsadziwszy nań, umiał w ten sposób uwagę jego od siebie odciągnąć...
Nie było niebezpieczeństwa, by się pan Leon dopytywał zbytnie o cokolwiek bądź w domu, bo go więcej zajmowało życie na zewnątrz i stosunki w mieście. Im cały niemal dzień poświęcił, napawając się wrażeniem jakie czyniło jego przybycie. Witano go z taką radością niekłamaną!
Groziło skądinąd zdradzenie milczenia nakazanego w domu. P. Symforyan, który miał między służbą wielką powagę i zachowanie, lubił plotki, natychmiast po przybyciu potrzebował sprawozdania ze wszystkiego co się tu działo pod niebytność jego... Zausznik jego, młody Stasiek, w sekrecie opowiedział mu ze szczegółami jak marszałkowa sprowadziła tu hrabiego, i co mu się tu przytrafiło. Powieść była złośliwa i pełna domysłów najśmielszych, które żywa imaginacya pana Symforyana dopełniła.
Zrozumiał on po swojemu całą tą historyę, i nic Staśkowi nie mówiąc, wziął na rozwagę — czyby mu nie wypadało, skarbiąc sobie łaskę pańską — oczy otworzyć —? Z jednej strony mogło to być korzystne, z drugiej niebezpieczne. Zawahał się więc pan Symforyan i postanowił odłożyć stanowczą decyzyę do lepszego rozpatrzenia się.
Ani tego dnia, ani następnego nie odezwał się z niczem, ale zbierał z różnych źródeł materyały, a że w garderobie Felicyi miał przyjaciółkę, niemłodą już, ale piękną pannę Matyldę, która i złośliwą była bardzo i nader przenikliwą, zaczerpnął tu także ważnych poszlak i domysłów. Służąca marszałkowej sprzyjająca panu Symforyanowi i chcąca go oderwać od panny Matyldy, przysłużyła mu się informacyami. Trzeciego dnia kamerdyner już wiedział więcej niż ktokolwiek. Miarkował to dobrze, iż może na swą korzyść obrócić kiedy zechce ciekawe rzeczy, o jakich się dowiedział... i uśmiechał się tylko spoglądając z ukosa na Leosia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.